Cudowna podróż w nieznane i mroczne światy z Mistrzem!!!! Mega Seria Dark Fantasy! POLECAM!!!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział
pierwszy
Niedźwiedź
i kość
Po
raz trzeci strzelała ostrą amunicją... ale po raz pierwszy wyciągała broń z
kabury, którą dał jej Roland.
Mieli
mnóstwo ostrej amunicji, gdyż Roland przeniósł ponad trzysta nabojów ze świata,
w którym Eddie i Susannah Dean żyli, zanim zostali powołani. Spory zapas
amunicji wcale nie oznaczał, że należało ją marnować - prawdę mówiąc, wprost
przeciwnie. Bogowie niechętnym okiem spoglądali na marnotrawców. Najpierw
ojciec, a potem Cort - jego najlepszy nauczyciel - wpoili ten pogląd Rolandowi,
który w dalszym ciągu w to wierzył. Bogowie może nie od razu ukarzą winowajcę,
lecz prędzej czy później trzeba będzie za to zapłacić, a im później, tym
drożej.
Poza
tym z początku nie musieli używać ostrej amunicji. Roland strzelał od tak
dawna, że ta piękna, brązowoskóra kobieta w fotelu inwalidzkim nie była w
stanie sobie tego wyobrazić. Z początku kazał jej tylko celować do rozmaitych
przedmiotów. Uczyła się szybko. Zarówno ona, jak i Eddie szybko się uczyli.
I
tak jak podejrzewał, oboje byli urodzonymi rewolwerowcami.
Dziś
Roland i Susannah przyszli na polankę w lesie, milę od obozu, który rozbili tu
już prawie dwa miesiące temu. Dni mijały przyjemnie, monotonnie. Rany rewolwerowca
zagoiły się, a Eddie i Susannah uczyli się tego, czego musiał ich nauczyć: jak
strzelać, polować, patroszyć i oczyszczać zdobycz, jak rozpinać, farbować i
garbować skóry zwierząt, jak wykorzystywać upolowane zwierzęta tak, żeby nic
się nie marnowało, jak odnaleźć północ na podstawie położenia Starej Gwiazdy
lub południe według Starej Matki, jak słuchać odgłosów lasu, w którym się
znaleźli, sto lub więcej mil na północny wschód od Morza Zachodniego. Dzisiaj
Eddie został w obozie, lecz to wcale nie przeszkadzało rewolwerowcowi.
Wiedział, że najdłużej pamięta się to, czego nauczyło się samemu.
A
jednak najważniejszą umiejętnością wciąż było to samo: umiejętność strzelania i
trafiania w cel. Zabijania.
Na
skraju polanki rosły ciemne, słodko pachnące świerki, otaczające ją nierównym
półokręgiem. Po południowej stronie znajdowało się urwisko opadające stustopową
ścianą kruchych, piarżystych półek skalnych i poszarpanych głazów - niczym
gigantyczne schody. Czysty strumień wypływał z lasu i przecinał środek polany,
najpierw bulgocząc w głębokim korycie gąbczastej ziemi i kruchego kamienia, a
potem ciurkając po kamienistym zboczu, schodzącym w kierunku krawędzi ściany.
Woda
spływała po stopniach szeregiem wodospadów, nad którymi unosiły się śliczne,
migotliwe tęcze. Poza urwiskiem rozpościerała się wspaniała głęboka dolina, też
porośnięta świerkami i nielicznymi wielkimi wiązami, które nie dały się z niej
wyrugować. Te ostatnie wznosiły swe olbrzymie korony, zielone i gęste, być może
sędziwe już wtedy, kiedy ziemia, z której przybył Roland, była jeszcze młoda.
Nie dostrzegł żadnych śladów świadczących o tym, że kiedykolwiek przeszedł tędy
pożar, choć zapewne od czasu do czasu wysokie drzewa musiały ściągać pioruny. A
te nie były jedynym zagrożeniem dla drzew. W odległej przeszłości w tym lesie
zamieszkiwali jacyś ludzie. W ciągu kilku minionych tygodni Roland kilkakrotnie
napotkał ślady ich obecności. Przeważnie były to resztki prymitywnych wyrobów,
lecz należały do nich skorupy naczyń, które niewątpliwie wypalano w ogniu. Ten
zaś jest złośliwym żywiołem, który lubi wymykać się z rąk tych, co go
skrzesili.
Nad
tą malowniczą scenerią wznosiła się kopuła bezchmurnego błękitu nieba, po
którym kilka mil dalej krążyło stado wron wrzeszczących zardzewiałymi,
ochrypłymi głosami. Wyglądały na zaniepokojone, jakby nadciągała burza, ale
kiedy Roland wciągnął w nozdrza powietrze, nie wyczuł zapachu deszczu.
Na
lewo od strumienia leżał spory głaz. Roland ułożył na nim sześć kamyków. Każdy
z nich był gęsto usiany plamkami miki i w ciepłym blasku popołudnia lśniły jak
soczewki.
-
Masz jeszcze szansę - rzekł rewolwerowiec. - Jeśli pas z kaburą jest
nieporęczny choć trochę, powiedz mi o tym teraz. Nie możemy sobie pozwolić na
marnowanie amunicji.
Sardonicznie
mrugnęła do niego i przez moment ujrzał dawną Dettę Walker. Jakby mglisty
słoneczny blask odbił się od stalowej sztaby.
-
A co byś zrobił, gdyby była nieporęczna, a ja bym nie powiedziała ci o tym?
Gdybym nie trafiła w żaden z tych sześciu parszywych kamyków? Walnąłbyś mnie w
łeb, tak jak robił to ten twój nauczyciel?
Rewolwerowiec
się uśmiechnął. Przez pięć ostatnich tygodni uśmiechał się częściej niż w ciągu
pięciu poprzedzających je lat.
-
Nie zrobiłbym tego i dobrze o tym wiesz. Po pierwsze, byliśmy wtedy dziećmi...
chłopcami, którzy jeszcze nie stali się mężczyznami. Można dać klapsa
nieposłusznemu dziecku, ale...
-
W moim świecie bicie dzieci nie jest aprobowane w rodzinach należących do
lepszego towarzystwa - powiedziała sucho Susannah.
Roland
wzruszył ramionami. Trudno wyobrazić sobie taki świat. Czyż Wielka Księga nie
głosiła: „Nie żałuj wierzbowej witki, by nie zepsuć dziecka”? Mimo to nie
podejrzewał, że Susannah może go okłamywać.
-
Twój świat nie poszedł naprzód - odparł. - Tutaj wiele spraw wygląda inaczej.
Czyż sam tego nie widziałem?
-
Pewnie widziałeś.
-
W każdym razie ty i Eddie nie jesteście dziećmi. Nie mogę traktować was tak,
jakbyście nimi byli. Gdyby nawet trzeba było to udowadniać, oboje przeszliście
wszystkie próby.
Chociaż
tego nie powiedział, myślał o tamtej chwili na plaży, kiedy rozwaliła na
kawałki trzy atakujące homarokoszmary, zanim zdołały ogryźć jego i Eddiego do
kości. Ujrzał uśmiech na jej twarzy i pomyślał, że pewnie też sobie to
przypomniała.
-
Zatem co zrobisz, jeśli spieprzę to strzelanie?
-
Popatrzę na ciebie. Sądzę, że nie będę musiał robić nic więcej.
Zastanowiła
się, a potem kiwnęła głową.
-
Może być.
Ponownie
sprawdziła pas. Przecinał na ukos jej pierś (Rolandowi przypominał szelki
dokera) i wyglądał zupełnie niepozornie, ale sporządzenie go wiązało się z
licznymi próbami, błędami oraz poprawkami, zanim uzyskał odpowiedni kształt.
Pas i rewolwer, którego rękojeść ze zniszczonego drewna sandałowego sterczała z
naoliwionej starej kabury, kiedyś należały do rewolwerowca. Olstro wisiało na
jego prawym biodrze. Przez znaczną część minionych pięciu tygodni godził się z
myślą, że już nigdy nie będzie tam wisieć. Dzięki staraniom homarokoszmarów był
teraz leworęcznym rewolwerowcem.
-
No, to jak jest? - zapytał ponownie.
Tym
razem parsknęła śmiechem.
-
Rolandzie, ta stara kabura jest tak poręczna, że bardziej już nie może być. A
teraz mam strzelać, czy też chcesz siedzieć tu przez cały dzień i słuchać
wrzasku wron?
Czuł
napięcie pod skórą i podejrzewał, że podobne uczucie skrywał w takich chwilach
pod szorstkim zachowaniem Cort. Chciał, żeby była dobra... Potrzebował tego.
Gdyby jednak okazał jej, jak bardzo jest mu potrzebna, mogłoby to mieć
katastrofalne skutki.
-
Powtórz mi jeszcze raz ostatnią lekcję, Susannah. I postaraj się.
Westchnęła
z udawanym zniecierpliwieniem, a kiedy przemówiła, uśmiech zgasł, ciemna i
piękna twarz przybrała poważny wyraz. Z ust popłynęły słowa dawnej nauki,
odmłodzone przez jej głos. Nigdy nie przypuszczał, że usłyszy te słowa z ust
kobiety. Jakże naturalnie brzmiały... a zarazem jak dziwnie i groźnie.
-
Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca.
Będę celowała okiem. Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten
zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem. Nie będę zabijała bronią,
gdyż... - Przerwała w pół słowa i wycelowała w błyszczące od miki kamienie na
głazie. - I tak nie zabiję niczego oprócz tych parszywych kamyczków.
Jej
mina - trochę nachmurzona, a trochę łobuzerska - świadczyła o tym, że
spodziewała się bury, a może nawet gniewu Rolanda. Ten jednak też kiedyś był na
jej miejscu i nie zapomniał, iż początkujący rewolwerowcy bywają niepewni i
aroganccy, nerwowi i skłonni do nieprzemyślanych działań... A poza tym odkrył w
sobie nieoczekiwaną umiejętność. Potrafił uczyć. Co więcej, lubił uczyć i od
czasu do czasu się zastanawiał, czy tak samo było z Cortem. Podejrzewał, że
tak.
Wrony
zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej, gdyż do chóru przyłączyły się te, które
siedziały w lesie za ich plecami. Jakaś część umysłu Rolanda uchwyciła fakt, że
okrzyki były teraz zaniepokojone, a nie tylko kłótliwe. Wrony krakały tak,
jakby coś je spłoszyło i odgoniło od łupu, którym się posilały. On jednak miał
ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zastanawianie się nad tym, co spłoszyło
stado wron. Tak więc odnotował ten fakt w pamięci i ponownie skoncentrował się
na Susannah. Nieuwaga w obecności ucznia mogła sprowokować następną, mniej
żartobliwą kpinę. I kogo należałoby za to winić? Kogo, jak nie nauczyciela? Bo
czyż sam jej tego nie nauczył? Czyż nie nauczył ich obojga? Czy nie do tego
sprowadzał się sens bycia rewolwerowcem, jeśli odrzucić kilka sztywnych
rytuałów i obalić parę żelaznych reguł? Czy on i ona nie byli tylko parą
sokołów wyćwiczonych do ataków na rozkaz?
-
Nie - rzekł. - To nie są kamienie.
Lekko
uniosła brwi i znów się zaczęła uśmiechać. Teraz, kiedy nabrała pewności, że
nie wybuchnie gniewem (przynajmniej na razie), jak to często się zdarzało, gdy
była opieszała lub niesforna, w jej oczach znowu pojawił się stalowy, drwiący
błysk, który rewolwerowiec kojarzył z Dettą Walker.
-
Nie? Nie są?
Kpina
w jej głosie była dobroduszna, ale wiedział, że w razie potrzeby może stać się
złośliwa. Dziewczyna wydawała się spięta, pobudzona i już wysuwała pazurki.
-
Nie, nie są - powiedział, odpowiadając drwiną na kpinę. Na jego usta powrócił
uśmiech, ale surowy i pozbawiony wesołości. - Susannah, czy pamiętasz „pieprzonych
skurwieli”?
Jej
uśmiech przygasł.
-
Tych „pieprzonych skurwieli” z Oxford Town?
Teraz
uśmiech całkiem znikł.
-
Czy pamiętasz, co ci „pieprzeni skurwiele” zrobili tobie i twoim przyjaciołom?
-
To nie byłam ja - odparła. - To była inna kobieta.
Jej
oczy miały tępy, ponury wyraz. Nienawidził go, lecz także podziwiał. To było „właściwe”
spojrzenie, świadczące o tym, że żar wciąż się tli i wkrótce buchnie żywym
płomieniem.
-
Owszem. Tak było. Czy ci się to podoba, czy nie, to była Odetta Susannah
Holmes, córka Sarah Walker Holmes. Nie ty taka, jaką jesteś, lecz jaką byłaś.
Pamiętasz węże od hydrantu? Pamiętasz złote zęby, które widziałaś, kiedy
polewali z nich ciebie i twoich przyjaciół w Oxford Town? Jak błyszczały, kiedy
się śmiali?
Powiedziała
im o tym i o wielu innych sprawach podczas długich nocy przy obozowym ognisku.
Rewolwerowiec nie rozumiał wszystkiego, ale mimo to uważnie słuchał. I
zapamiętał. Mimo wszystko ból jest narzędziem. Czasem najlepszym.
-
Co się z tobą dzieje, Rolandzie? Dlaczego przypominasz mi o tych okropnościach?
Teraz
w jej pochmurnych oczach pojawił się groźny błysk. Przypominały mu oczy Alaina,
gdy ktoś zdołał rozzłościć zwykle dobrodusznego rewolwerowca.
-
Te kamienie to tamci ludzie - rzekł cicho Roland. - Ludzie, którzy zamknęli cię
w celi i zostawili, żebyś się posikała. Ludzie z pałkami i psami. Ci mężczyźni,
którzy nazywali cię czarną cipą. - Wskazał je, powoli przesuwając palec od
lewej do prawej. - To ten, który uszczypnął cię w pierś i śmiał się. A tam jest
ten, który powiedział, że lepiej sprawdzić, czy nie schowałaś czegoś w odbycie.
To ten, który nazwał cię szympansicą w sukience za pięćset dolarów. Tamten
stukał pałką o szprychy koła twojego wózka, aż ten dźwięk o mało nie
doprowadził cię do szaleństwa. A tamten to mężczyzna, który nazwał twojego
przyjaciela Leo parszywym pedziem. Ostatni zaś, Susannah, to Jack Mort. Tak. Te
kamienie. To ci ludzie.
Teraz
oddychała z wysiłkiem. Jej pierś unosiła się i opadała spazmatycznie pod pasem
rewolwerowca, ciężkim od nabojów. Oderwała wzrok od Rolanda i spoglądała na
kamienie usiane plamkami miki. W lesie za ich plecami jakieś drzewo złamało się
i upadło. Wrony na niebie zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej. Pogrążeni w
grze, która przestała już być grą, nie zwrócili na to uwagi.
-
Ach tak? - prychnęła. - Tak twierdzisz?
-
Twierdzę. A teraz powtórz lekcję, Susannah Dean, i to dokładnie.
Tym
razem słowa padały jak kawałki lodu z jej ust. Prawa dłoń lekko drżała na
poręczy fotela, jak silnik na jałowym biegu.
-
Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca.
Będę celowała okiem.
-
Dobrze.
-
Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego
ojca. Będę strzelała umysłem.
-
Niech więc tak będzie, Susannah Dean.
-
Nie będę zabijała bronią, gdyż kto zabija bronią, ten zapomniał oblicza swego
ojca. Będę zabijała sercem.
-
A więc zabij ich, na pamięć twego ojca! - ryknął Roland. - Zabij wszystkich!
Prawa
dłoń Susannah błyskawicznie oderwała się od poręczy fotela i chwyciła za
rękojeść rewolweru Rolanda. Wyrwała broń z kabury i grzbietem lewej dłoni
kilkakrotnie odwiodła kurek, uderzeniami tak szybkimi i delikatnymi jak trzepot
skrzydeł kolibra. Sześć suchych strzałów przeleciało echem po dolinie i pięć z
sześciu kamieni zniknęło z głazu.
Przez
chwilę oboje milczeli - chyba w ogóle nie oddychali - gdy echo strzałów
przetaczało się i cichło w oddali. Nawet wrony zamilkły, przynajmniej w tym
momencie. Rewolwerowiec przerwał ciszę zaledwie czterosylabowym, lecz pełnym
zrozumienia zdaniem:
-
Bardzo dobrze.
Susannah
spojrzała na broń w swojej ręce, jak gdyby nigdy przedtem jej nie widziała.
Smużka dymu unosiła się z lufy, idealnie prosto w nieruchomym powietrzu. Potem,
powoli, schowała broń do kabury.
-
Dobrze, ale nie doskonale - powiedziała w końcu. - Jednego nie trafiłam.
-
Naprawdę?
Podszedł
do głazu i podniósł leżący na nim kamień. Obejrzał go i rzucił kobiecie.
Z
aprobatą zauważył, że złapała go lewą ręką, prawą trzymając w pobliżu kabury z
rewolwerem. Strzelała lepiej i szybciej od Eddiego, lecz tej lekcji nie
nauczyła się tak szybko jak on. Może przyszłoby jej to łatwiej, gdyby wzięła
udział w strzelaninie w nocnym klubie Balazara. Teraz Roland miał pewność, że
nauczyła się i tego. Spojrzała na kamień i na jego górnej krawędzi zobaczyła
płytką rysę.
-
Ledwie go drasnęłaś - rzekł Roland, wróciwszy do niej - lecz podczas walki to
czasem zupełnie wystarcza. Jeśli zranisz przeciwnika, nie zdoła wycelować... -
Urwał. - Dlaczego tak na mnie patrzysz?
-
Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?
-
Nie. Nie umiem czytać w twoich myślach, Susannah.
W
jego głosie nie było cienia skruchy i Susannah ze zniechęceniem potrząsnęła głową.
Te gwałtowne zmiany jej osobowości czasem irytowały go tak samo, jak ją
drażniła niezdolność Rolanda do oględnego formułowania myśli. Był najbardziej
bezpośrednim człowiekiem, jakiego znała.
-
W porządku - odparła. - Powiem ci, dlaczego tak na ciebie patrzę, Rolandzie.
Ponieważ to, co zrobiłeś, było paskudne. Powiedziałeś, że nie uderzyłbyś mnie,
nie mógłbyś mnie uderzyć, gdybym nawet bardzo cię zawiodła.... Albo skłamałeś,
albo jesteś bardzo głupi, a wiem, że nie jesteś głupcem. Ludzie nie zawsze uderzają
rękami, o czym może zaświadczyć każda kobieta i mężczyzna mojej rasy. Tam, skąd
pochodzę, mamy taki wierszyk: „Mów choć do woli...”.
-
...od słów nie boli - dokończył Roland.
-
No, ujmujemy to trochę inaczej, ale sądzę, że sens jest chyba ten sam. Obojętnie
jak się to powie, to i tak gówno prawda. Nie na darmo to, co przed chwilą
zrobiłeś, nazywają słowną chłostą. Twoje słowa zraniły mnie, Rolandzie.
Zamierzasz tu stać i twierdzić, że o tym nie wiedziałeś?
Siedziała
na fotelu inwalidzkim, patrząc na niego z chłodnym zaciekawieniem, i Roland
pomyślał - nie po raz pierwszy - że „pieprzeni skurwiele” z jej krainy musieli
być bardzo odważni lub bardzo głupi, jeśli ją prowokowali... na fotelu
inwalidzkim czy nie. A sądząc po tym, co widział, raczej nie był to z ich
strony przejaw odwagi.
-
Nie myślałem o twoich zranionych uczuciach i nie przejmowałem się nimi - rzekł
cierpliwie. - Zobaczyłem, że szczerzysz zęby i zamierzasz ugryźć, więc wsunąłem
między nie patyk. I podziałało... prawda?
Teraz
spojrzała na niego z urazą i zdumieniem.
-
Ty draniu!
Nie
odpowiadając, wyjął broń z jej kabury, dwoma palcami prawej dłoni otworzył
bębenek i lewą ręką zaczął ponownie ładować rewolwer.
-
Ze wszystkich nadętych, aroganckich...
-
Musiałaś ugryźć - rzekł tym samym cierpliwym tonem. - W przeciwnym razie
strzelałabyś źle... dłonią i bronią zamiast okiem, umysłem i sercem. Czy to był
podstęp? Czy byłem arogancki? Nie sądzę. Myślę, Susannah, że to ty w głębi
serca byłaś arogancka. Przypuszczam, że byłaś gotowa uciec się do podstępu. To
mnie nie martwi. Wprost przeciwnie. Rewolwerowiec bez zębów to nie
rewolwerowiec.
-
Niech to szlag, nie jestem rewolwerowcem!
Zignorował
te słowa - mógł sobie na to pozwolić. Jeśli ona nie była rewolwerowcem, to on
był puszką z kawą.
-
Gdyby to była gra, może postąpiłbym inaczej. Lecz to nie zabawa. To...
Na
moment przyłożył zdrową dłoń do czoła i przytrzymał lekko drżące palce tuż nad
lewą skronią. Dostrzegła to drżenie.
-
Rolandzie, co ci dolega? - spytała spokojnie.
Powoli
opuścił rękę. Zamknął bębenek i z powrotem wsunął rewolwer do jej kabury.
-
Nic.
-
A jednak. Widziałam. Eddie też to zauważył. Zaczęło się, gdy tylko zeszliśmy z
plaży. Coś ci dolega, i to coraz bardziej.
-
Nic mi nie jest - powtórzył.
Wyciągnęła
ręce i ujęła jego dłoń. Zapomniała o gniewie, przynajmniej na chwilę. Spojrzała
mu prosto w oczy.
-
Eddie i ja... To nie jest nasz świat, Rolandzie. Bez ciebie byśmy tutaj
zginęli. Mielibyśmy twoją broń i moglibyśmy z niej strzelać, gdyż tego dobrze
nas nauczyłeś, a mimo to byśmy zginęli. My... potrzebujemy cię. Dlatego powiedz
mi, co ci jest. Pozwól, żebym spróbowała ci pomóc. Pozwól, żebyśmy oboje
spróbowali ci pomóc.
Nigdy
głęboko nie zastanawiał się nad sobą i swoim postępowaniem. Koncepcja
samoświadomości (czy psychoanalizy) była mu obca. On działał - błyskawicznie
sprawdzał możliwości, podejmował decyzję i działał. Z nich wszystkich on był
najdoskonalszy - człowiek o niezwykle romantycznej duszy zamkniętej w
prymitywnej otoczce instynktu i pragmatyzmu. Teraz też błyskawicznie ocenił
sytuację i postanowił powiedzieć Susannah prawdę. Och, tak, coś mu dolegało.
Istotnie. Coś było nie tak z jego głową. To tak proste jak jego drogi i równie
niezwykłe jak dziwne życie wędrowca, na jakie został skazany.
Otworzył
usta, by rzec: „Powiem ci, co mi jest, Susannah, i powiem to tylko dwoma
słowami. Tracę zmysły”. Lecz zanim zdążył zacząć, w lesie runęło kolejne drzewo
- z głośnym, przeciągłym trzaskiem. To upadło bliżej i tym razem nie byli tak
głęboko zaabsorbowani próbą sił, w postaci lekcji strzelania. Oboje usłyszeli
trzask, a później nerwowy wrzask wron, i oboje zdali sobie sprawę z tego, że to
drzewo runęło w pobliżu ich obozu.
Susannah
patrzyła w kierunku miejsca, skąd dobiegł ten dźwięk, ale teraz spojrzała na
rewolwerowca szeroko otwartymi i zaniepokojonymi oczami.
-
Eddie - powiedziała.
W
głębi zielonej gęstwiny za ich plecami rozległ się donośny ryk - przeciągły ryk
wściekłości. Runęło następne drzewo i jeszcze jedno. Padały z odgłosami
przypominającymi wybuchy granatów moździerzowych. „Suche drewno” - pomyślał
rewolwerowiec. „Uschnięte drzewa.”
-
Eddie! - tym razem krzyknęła. - Cokolwiek to jest, idzie do Eddiego!
Złapała
za koła i zaczęła mozolnie obracać fotel.
-
Nie ma na to czasu.
Roland
chwycił ją pod pachy i podniósł z fotela. Już nieraz ją niósł - na zmianę z
Eddiem - kiedy teren był zbyt trudny, aby mogła jechać, lecz wciąż zadziwiała
ją jego niesamowita szybkość i siła. Dopiero co siedziała na swoim fotelu
inwalidzkim, który zakupiła w najlepszym nowojorskim sklepie ze sprzętem
medycznym jesienią tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, a już w
następnej chwili ryzykownie balansowała na ramionach Rolanda, jak akrobatka
muskularnymi udami obejmując jego szyję, podczas gdy on przytrzymywał ją w
pasie. Pobiegł, depcząc buciorami usianą szpilkami ziemię miedzy koleinami
pozostawionymi przez koła wózka.
-
Odetto! - zawołał, pod wpływem niepokoju wracając do imienia, pod jakim ją
poznał. - Nie zgub rewolweru! Na pamięć twego ojca!
Gnał
między drzewami. Koronka cieni i jasne łańcuchy słonecznych plam przesuwały się
po nich ruchliwą mozaiką, gdy wydłużył krok. Teraz zbiegali po zboczu. Susannah
podniosła rękę, by odsunąć gałąź, która mogła strącić ją z ramion rewolwerowca.
Jednocześnie drugą ręką chwyciła rękojeść starego rewolweru, przyciskając go do
ciała.
„Ponad
milę” - pomyślała. „Jak szybko zdoła przebiec milę? Ile czasu zajmie mu
przebycie takiej odległości z ciężarem na ramionach? Niewiele, jeśli nie
poślizgnie się na tych igłach... ale może zbyt długo. Panie, niech nic mu się
nie stanie... niech nic się nie stanie mojemu Eddiemu.”
I
jakby w odpowiedzi usłyszała przeciągły ryk niewidocznej bestii. Donośny niczym
grom. Zwiastujący śmierć (...)
***
Roland z Gilead ma nowych towarzyszy krucjaty- Eddiego i Susannah. Zaczyna się dla nich czas nauki, zdobywania nowych umiejętności: tymczasem rewolwerowiec stopniowo traci zmysły. Bohaterowie podejmują nowy trop w poszukiwaniach Wieży. Szlak wędrówki wiedzie przez lasy, prerie, aż po dżunglę. Walczą z demoniczną sztuczną inteligencją sterującą naddźwiękowym pociągiem.
ZGARNIJ EBOOKA Z