Cudowna podróż w nieznane i mroczne światy z Mistrzem!!!! Mega Seria Dark Fantasy! POLECAM!!!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział pierwszy
Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a
rewolwerowiec podążał w ślad za nim.
Pustynia stanowiła kwintesencję wszystkich
pustyń — ogromna, rozpościerająca się
w każdym kierunku na odległość, którą
można było liczyć w parsekach. Biała;
oślepiająca; bezwodna; pozbawiona innych
punktów orientacyjnych prócz spowitych
mgłą gór, rysujących się niewyraźnie na
horyzoncie, oraz kęp diabelskiej trawy,
sprowadzała słodkie sny, koszmary i śmierć.
Wyłaniający się co jakiś czas słupek wskazywał
drogę, poryty bowiem koleinami szlak,
który przecinał alkaliczną skorupę, był kiedyś
traktem i jeździły nim dyliżanse.
Od tamtego
czasu świat poszedł naprzód.
Świat
opustoszał.
Rewolwerowiec szedł równym krokiem,
nie spiesząc się i nie zbaczając ze szlaku.
Skórzany bukłak opasywał go niczym pęto
kiełbasy. Był prawie pełen.
Rewolwerowiec
przez wiele lat doskonalił się w kwef i
doszedł do piątego poziomu. Na siódmym
albo ósmym nie czułby pragnienia; obserwowałby
z kliniczną chłodną uwagą swoje
odwadniające się ciało, nawilżając jego
szczeliny i mroczne wewnętrzne zakamarki,
tylko kiedy podpowiadałby mu to rozum. Nie
doszedł jednak do siódmego ani ósmego
poziomu. Doszedł do piątego. Był więc
spragniony, ale nie odczuwał szczególnie
wielkiej potrzeby, by się napić, w jakiś
nieokreślony sposób wszystko to sprawiało
mu przyjemność. Było romantyczne.
Pod bukłakiem miał swoje rewolwery,
świetnie wyważone i dopasowane do ręki.
Dwa pasy krzyżowały się nad jego kroczem.
Na biodrach kołysały się przymocowane
skórzanymi rzemykami kabury. Były dobrze
naoliwione, żeby nie popękać w prażącym
bezlitośnie słońcu.
Kolby rewolwerów wykonano z żółtego, mazerowanego
sandałowego drewna. Tkwiące w ładownicach
mosiężne naboje migotały i puszczały zajączki
na słońcu. Skóra cicho skrzypiała.
Same rewolwery nie wydawały żadnych
odgłosów. Przelały krew. Nie było
konieczności hałasowania w sterylnym
powietrzu pustyni.
Ubiór rewolwerowca miał nieokreślony kolor
deszczu lub kurzu. Nosił stebnowane drelichowe
spodnie. Między ręcznie dzierganymi
dziurkami rozchylonej pod szyją koszuli
przewleczony był luźny rzemyk.
Rewolwerowiec wspiął się po łagodnym
zboczu wydmy (choć w zasadzie nie było tu
piasku; powierzchnię pustyni stanowił skalny
zlepieniec i nawet porywiste wiatry, które
wiały po zapadnięciu zmroku, niosły tylko
pył ostry niczym proszek do czyszczenia) i
zobaczył z boku, tam gdzie najwcześniej
chowało się słońce, porozrzucane szczątki
małego ogniska. Nigdy nie przestawały go cieszyć drobne, podobne do tego ślady, po
raz kolejny potwierdzające przynależność
człowieka w czerni do rodzaju ludzkiego.
Wargi rewolwerowca skrzywiły się w
dziobatej, łuszczącej się twarzy.
Ukucnął.
Jako opału człowiek w czerni użył oczywiście
diabelskiego ziela — jedynej rzeczy,
która się tu do tego nadawała. Ziele paliło się
tłustym, płaskim płomieniem i paliło się
wolno. Mieszkańcy pogranicza mówili, że
diabeł mieszka nawet w płomieniach. Palili
je, lecz nie patrzyli w ogień. Mówili, że diabły
hipnotyzują, dają znaki i w końcu wciągają w
płomienie tego, kto patrzy. Mógł je ujrzeć
każdy, kto był na tyle głupi, by spojrzeć w
ogień.
Źdźbła spalonej trawy ułożone były w znajomy
już kształt ideogramu. Pod ręką rewolwerowca
rozsypały się w szary bezsens, w
popiele nie było nic oprócz zwęglonego
plasterka boczku, który zjadł w zadumie. Od
dwóch miesięcy podążał za człowiekiem w czerni przez pustynię — bezkresny, przeraźliwie
monotonny czyśćcowy ugór — i nie znalazł
na razie innych tropów prócz higienicznie
sterylnych ideogramów jego ognisk.
Nie znalazł manierki, butelki ani bukłaka
(sam zostawił ich za sobą cztery, niczym
zrzucane przez węża skóry).
Ogniska mogły stanowić wiadomość, pisaną
litera po literze.
„Bierz nogi za pas”.
Albo: „Koniec jest już blisko”.
Albo nawet:
„Zjedz coś u Joego”.
To nie miało znaczenia.
Nie znał się na ideogramach, jeśli to były
ideogramy. Ten popiół był tak samo zimny
jak inne. Wiedział, że jest coraz bliżej, ale nie
wiedział, skąd to wie. Wstał i otrzepał ręce.
Żadnych innych tropów; ostry jak brzytwa
wiatr wywiał wszelkie ślady, jakie mogły
odcisnąć się na ubitej ziemi. Nigdy nie zdołał
odnaleźć odchodów swojej zwierzyny. Nic.
Tylko te wystygłe ogniska wzdłuż starodawnego
traktu i funkcjonujący bez przerwy
dalmierz w jego własnej głowie.
Usiadł i pozwolił sobie na niewielki łyk
wody z bukłaka. Przebiegł oczyma pustynię i
spojrzał na słońce, które chyliło się ku
zachodowi w odległym kwadrancie nieba, a
potem wstał, wyjął wciśnięte za pas rękawice
i zaczął rwać diabelskie ziele na własne ognisko,
które rozpalił w popiele pozostawionym
przez człowieka w czerni. Ironia
tego faktu, podobnie jak doskwierające
pragnienie, sprawiała mu gorzką satysfakcję.
Hubką i krzesiwem posłużył się dopiero,
kiedy o minionym dniu świadczyło jedynie
ulotne ciepło gruntu pod stopami i szydercza
pomarańczowa kreska na monochromatycznym
horyzoncie. Spoglądał cierpliwie
na południe, w stronę gór, nie spodziewając
się i nie mając nadziei, iż zobaczy cienką,
prostą nitkę dymu z innego ogniska.
Patrzył,
bo to należało do gry.
Nie zobaczył niczego.
Był blisko, ale tylko stosunkowo blisko. Nie
dość blisko, by ujrzeć dym o zmierzchu. Skrzesał iskrę na suche, postrzępione
źdźbła i położył się po nawietrznej, tak żeby
dym zwiewało na pustynię.
Wiatr, z
wyjątkiem wirujących co jakiś czas małych
trąb powietrznych, był niezmienny.
Wyżej płonęły gwiazdy, również niezmienne.
Miliony słońc i światów.
Przyprawiające o zawrót głowy konstelacje,
zimny ogień w każdym pierwotnym odcieniu.
Na jego oczach niebo zmieniło kolor z
fioletowego na hebanowy. Meteor zakreślił
krótki spektakularny łuk i zgasł. Ogień rzucał
dziwne cienie; diabelskie ziele wypalało się
powoli, tworząc nowe wzory — nie ideogramy,
lecz proste, krzyżujące się linie, w
nieokreślony sposób złowrogie w swojej
rzeczowej stałości. Wzór, w który ułożył
łodygi, nie był artystyczny, lecz pragmatyczny.
Mówił o tym, co białe i co czarne.
Mówił o mężczyźnie prostującym źle zawieszone
obrazy w obcych hotelowych pokojach.
Ognisko paliło się równym, wolnym płomieniem; w jego rozżarzonym jądrze
tańczyły fantomy.
Rewolwerowiec nie widział
ich. Spał.
Dwa wzory, wzór sztuki oraz wzór
biegłości, zlały się ze sobą. Wiatr pojękiwał.
Co jakiś czas zabłąkany wir powietrza porywał
smugi dymu i wtedy rewolwerowca
dotykały jego nitki. Tkały kanwę jego snów w
taki sam sposób, w jaki mały pyłek stwarza
perłę w ostrydze. Od czasu do czasu rewolwerowiec
pojękiwał do wtóru z wiatrem.
Gwiazdy nie zwracały na to uwagi, podobnie
jak nie zwracały uwagi na wojny, ukrzyżowanie
oraz rebelie. To również powinno
sprawić mu przyjemność(...)
***
Na jałowej, spieczonej ziemi, przypominającej planetę po apokaliptycznej zagładzie czy jeden ze światów równoległych, istniejących obok naszego, pozostały tylko ślady dawnej upadłej cywilizacji. Ten złowrogi świat przemierza Roland, ostatni z dumnego klanu rewolwerowców, ścigając człowieka w czerni, który posiadł tajemnicę Wieży - mistycznego miejsca, gdzie być może uda się rozwiązać zagadkę czasu czy przestrzeni. Podczas wędrówki musi stawić czoła opętanej kapłance: spotyka szalonych osadników, gadającego kruka, zamieszkujące podziemia mutanty oraz pochodzącego z Ziemi chłopca, Jake`a.
ZGARNIJ EBOOKA Z