"... o co ludzie - od powijaków - modlili się, męczyli? Żeby ktoś raz na zawsze wytłumaczył im, co to jest szczęście - a potem przykuł ich do tego szczęścia łańcuchem. Cóż innego teraz robimy - czyż nie to?"
Biorąc pod uwagę fakt, że jest to powieść, napisana w 1921 roku, można pominąć koszmarną chaotyczność dialogów (zamierzoną niby).
Całość także jest dość chaotyczna, ale nieodkładalna.
Fenomenem jest właśnie to - nieodkładalność na półkę, przy tego rodzaju narracji. A także wizjonerstwo i obserwacja ludzkiej - właściwie męskiej - natury.
Skrócik.
"Powieść Jewgienija Zamiatina pt. „My” jest klasycznym przykładem antyutopii. Państwo Jedyne, miejsce rozgrywania się akcji, to z pozoru raj na Ziemi. Wszyscy obywatele traktowani są jednakowo, nie ma tu miejsca na bogatych i biednych, na sławnych i tych, o których nikt nigdy nie usłyszy. Każdy mieszkaniec otrzymuje od Państwa dom, pracę, żywność, odzież. Władca dba o to, by nikomu niczego nie zabrakło – obywatele mają Godziny Osobiste, podczas których mogą spacerować i Godziny Seksualne, mające na celu zaspokojenie potrzeb fizycznych człowieka. Życie w Państwie toczy się według Dekalogu Godzinnego, który tak rozplanowuje dni mieszkańców, by nie mieli oni czasu na rzeczy zbędne. Ta pozorna sielanka nie jest jednak w stanie zagłuszyć prawdziwej natury człowieka, natury, która potrzebuje wolności, indywidualizmu. Dlatego też znajduje się grupa śmiałków, której prawie udaje się obalić reżim. Prawie, bo okazuje się, że Państwo Jedyne jest w niektórych obywatelach zbyt mocno zakorzenione, że jego idee wydają się być dla nich jedynymi słusznymi."
Więcej TU.
Polecam, choć to nie jest łatwa lektura. Ale dobra.
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Notatka l
Konspekt:
OBWIESZCZENIE
NAJROZUMNIEJSZA LINIA
POEMAT
Przepisuję po prostu - słowo w słowo - to, co dziś opublikowano w „Gazecie Państwowej”:
„Już tylko 120 dni dzieli nas od zakończenia budowy Integralu. Zbliża się wielka historyczna chwila, w której pierwszy Integral wzbije się w przestrzeń międzygwiezdną. Tysiąc lat temu wasi bohaterscy przodkowie ustanowili władzę Państwa Jedynego na całym globie ziemskim. Przed wami jeszcze chlubniejsze zadanie: szklanym, elektrycznym, płomiennym Integralem scałkować nieskończone równanie wszechświata. Przed wami zadanie jeszcze chlubniejsze: narzucić dobroczynne jarzmo rozumu nieznanym istotom z obcych planet - być może pozostającym jeszcze w dzikim stanie wolności. Jeżeli nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście, obowiązkiem naszym będzie zmusić je do szczęścia. Pierwszym naszym orężem będzie jednak słowo.
W imieniu Dobroczyńcy obwieszcza się wszystkim numerom Państwa:
Każdy numer zdolny do poniższych czynności obowiązany jest układać traktaty, poematy, manifesty, ody lub inne dzieła poświęcone pięknu i wielkości Państwa Jedynego.
Utwory te stanowić będą pierwszy ładunek Integralu.
Niech Żyje Państwo Jedyne, niech żyją numery, niech żyje Dobroczyńca!”.
Pisząc to czuję: policzki mi płoną. Tak: scałkować monumentalne kosmiczne równanie. Tak: wyprostować wielką krzywą, dopasować ją do stycznej - asymptoty - do prostej. Albowiem linia Państwa Jedynego to - prosta. Wielka, cudowna, precyzyjna, rozumna prosta - linia najrozumniejsza z rozumnych...
Ja, Δ-503, konstruktor Integralu - jestem tylko jednym z matematyków Państwa. Moje pióro nawykłe do cyfr nie jest zdolne stworzyć muzyki asonansów i rymów. Spróbuję tylko notować to, co myślę - czy raczej to, co my myślimy (właśnie tak: my, i niech to MY stanie się tytułem moich notatek). Będzie to jednak pochodna naszego życia, matematycznie doskonałego życia Państwa Jedynego - czy zatem, same przez się, mimo woli autora, notatki te nie staną się poematem? Staną się - wierzę i wiem.
Pisząc to czuję: policzki mi płoną. Pewnie czegoś podobnego doznaje kobieta, kiedy po raz pierwszy czuje w sobie puls nowego - jeszcze mikroskopijnego, ślepego człowieczka. To ja, a zarazem - nie ja. Długie miesiące trzeba go będzie karmić sobą, swoim sokiem i krwią, a potem - z bólem oderwać od siebie i złożyć u stóp Państwa.
Lecz gotów jestem, jak każdy - czy prawie każdy z nas. Jestem gotów.
Notatka 2
Konspekt:
BALET
KWADRATOWA HARMONIA
IKS
Wiosna. Zza Zielonego Muru, znad niewidocznych dzikich równin wiatr niesie żółty miodowy pyłek jakichś kwiatów. Ten słodki pyłek wysusza wargi - co chwila przesuwa się po nich językiem - pewnie więc wszystkie mijane kobiety mają słodkie wargi (mężczyźni naturalnie również). To nieco utrudnia logiczne myślenie.
Ale za to niebo! Niebieskie, nie skalane żadną chmurką (co za nieokrzesane gusta mieli starożytni, których poeci mogli czerpać natchnienie z tych idiotycznych, niechlujnych, szwendających się niedorzecznie kłębów pary). Ja tam lubię - z pewnością nie pomylę się mówiąc: my lubimy - tylko takie właśnie sterylne, nieposzlakowane niebo. W takie dni cały świat jest jak ulany z tego samego niezłomnego, wiecznego szkła co Zielony Mur i wszystkie nasze budowle. W takie dni wzrok sięga najbłękitniejszej istoty rzeczy, jakichś nieznanych dotąd, olśniewających równań - wszystko to dostrzec można w rzeczach najzwyklejszych, powszednich.
Chociażby to. Dziś rano byłem na pochylni, gdzie budujemy Integral - i naraz ujrzałem maszynerię: z zamkniętymi oczami, w zapamiętaniu, krążyły kule regulatorów; korby błyskając wyginały się to w lewo, to w prawo; dumnie kołysał ramionami balansjer; w takt niesłyszalnej muzyki sunął w podskokach nóż frezarki. Dostrzegłem naraz całe piękno tego monumentalnego mechanicznego baletu, oblanego lekkim błękitnym słońcem.
Dalej więc - sam do siebie: dlaczego - piękno? Dlaczego taniec - piękny? Odpowiedź: dlatego że nie jest to ruch swobodny, dlatego, że najgłębszy sens tańca polega właśnie na absolutnym podporządkowaniu estetycznym, na idealnej nie-wolności. Jeżeli jest prawdą, że nasi przodkowie uprawiali taniec w momentach najwyższego w ich życiu wzlotu natchnienia (misteria religijne, defilady wojskowe), oznacza to tylko jedno: instynkt nie-wolności od prawieków jest organicznie właściwy człowiekowi, a my - w naszym dzisiejszym życiu - jedynie świadomie...
Trzeba będzie dokończyć później: szczęknął numerator. Podniosłem wzrok: oczywiście O-90. Za chwilę sama tu będzie: po mnie na spacer.
Miła O! - zawsze mi się wydawało - że przypomina własne imię: mniej więcej o 10 centymetrów niższa od Normy Macierzyńskiej - i przez to wykończona krągło, a różowe O - usta - otwarte na spotkanie każdemu mojemu słowu. Poza tym: krągła, pulchna fałdka, na nadgarstku - dzieci miewają takie.
Kiedy weszła, we mnie jeszcze na całego huczało logiczne koło zamachowe, prawem bezwładności zacząłem więc mówić o ustalonej właśnie przeze mnie formule, w której mieściło się wszystko - i my, i maszyny, i taniec.
- Cudownie. Prawda? - zapytałem.
- Tak, cudownie. Wiosna - różowo uśmiechnęła się do mnie O.
No, masz, dobre sobie: wiosna... Ona - o wiośnie. Kobiety... Zamilkłem.
Na dole. Aleja zatłoczona: przy takiej pogodzie poobiednią godzinę osobistą poświęcamy zazwyczaj na dodatkowy spacer. Jak zwykle wytwórnia muzyki mocą wszystkich swych kotłów grała Marsza Państwa Jedynego. W miarowych szeregach, czwórkami, uroczyście wybijając takt, kroczyły numery - setki, tysiące numerów, w błękitnawych junifach*, ze złotymi blaszkami na piersi - numer państwowy każdego czy każdej. Ja - my, nas czworo - to jedna z niezliczonych fal w tym potężnym potoku. Po mojej lewej O-90 (gdyby to pisał któryś z moich włochatych przodków tysiąc lat temu - pewnie by ją określił śmiesznym słowem „moja”); po prawej - dwoje jakichś nieznajomych numerów, żeński i męski.
Sielankowo niebieskie niebo, mikroskopijne dziecinne słońce w każdej blaszce, twarze nie zamroczone szaleństwem myśli... Promienie - rozumiecie: wszystko ulane z jakiejś jednej, promiennej, uśmiechniętej materii. A spiżowe takty: „Tra-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-tam” - to migocące w słońcu stopnie z miedzi, a z każdym stopniem - wstępujecie coraz wyżej, w zawrotny błękit...
I oto tak samo jak rano na pochylni znowu spojrzałem, jakbym wszystko to widział po raz pierwszy w życiu: niechybnie proste ulice, rozjarzone promieniami szkło nawierzchni, boskie prostopadłościany przeźroczystych budowli mieszkalnych, kwadratowa harmonia szarobłękitnych szeregów. Jakby to nie całe pokolenia - ale ja - właśnie ja - pokonałem starego Boga i stare życie, właśnie ja stworzyłem to wszystko; jestem jak wieża; boję się ruszyć łokciem, żeby nie posypały się okruchy ścian, kopuł, maszyn...
A potem moment - skok przez stulecia, z + na -. Przypomniał mi się (widocznie - skojarzenie przez kontrast) - nagle przypomniał mi się obraz z muzeum: ich ówczesna, z dwudziestego wieku, ulica, oszałamiająco pstrokata gmatwanina ludzi, kół, zwierząt, afiszów, drzew, barw, ptaków... A przecież tak podobno rzeczywiście było - mogło tak być. Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, tak idiotyczne, że nie wytrzymałem i naraz roześmiałem się głośno.
I zaraz echo - śmiech - po prawej. Odwróciłem się: przed oczami - białe - niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma twarz kobieca.
- Przepraszam - powiedziała - ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko - jak jakiś mityczny bóg w siódmym dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona...
Wszystko to - bez uśmiechu, rzekłbym nawet - z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem Integralu). Ale nie wiem - czy w oczach, czy w brwiach - jakiś dziwny drażniący iks, w żaden sposób nie mogłem go uchwycić, nadać mu wyrazu liczbowego.
Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym...
- Ależ dlaczego - nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi - przecież to wszystko już było - a zatem...
- No, tak: jasne! - krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona - prawie moimi słowami - to, co notowałem przed spacerem). - Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak jednakowi...
Ona:
- Jesteście pewni?
Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom - jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo - i...
Po mojej prawej - ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I-330 (widzę teraz jej numer); po lewej - O, zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki - nieznany mi numer męski - jakiś taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne...
Ta po prawej, I-330, dostrzegła widocznie moje stropienie - i z westchnieniem:
- Tak... Niestety!
Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy w głosie... Jak na mnie - niezwykle ostro - powiedziałem:
- Żadne niestety. Nauka się rozwija - jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat... To jasne!
- Nawet nosy wszystkim...
- Tak, nosy - prawie już krzyczałem. - Skoro już - po co taki powód do zawiści... Skoro ja mam nos jak guzik, a inny...
- No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce... Nie, nie nie chowajcie - no, pokażcie ręce!
Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate - jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę - i możliwie obojętnie powiedziałem:
- Małpie.
Spojrzała na ręce, potem na mnie:
- Ależ to arcyciekawy akord - ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.
- On jest zapisany na mnie - radośnie różowo otworzyła usta O.
Lepiej by już milczała - to było kompletnie bez sensu. W ogóle ta miła O... jakby to powiedzieć... ma niewłaściwie każdym stopniem - wstępujecie coraz wyżej, w zawrotny błękit...
I oto tak samo jak rano na pochylni znowu spojrzałem, jakbym wszystko to widział po raz pierwszy w życiu: niechybnie proste ulice, rozjarzone promieniami szkło nawierzchni, boskie prostopadłościany przeźroczystych budowli mieszkalnych, kwadratowa harmonia szarobłękitnych szeregów. Jakby to nie całe pokolenia - ale ja - właśnie ja - pokonałem starego Boga i stare życie, właśnie ja stworzyłem to wszystko; jestem jak wieża; boję się ruszyć łokciem, żeby nie posypały się okruchy ścian, kopuł, maszyn...
A potem moment - skok przez stulecia, z + na -. Przypomniał mi się (widocznie - skojarzenie przez kontrast) - nagle przypomniał mi się obraz z muzeum: ich ówczesna, z dwudziestego wieku, ulica, oszałamiająco pstrokata gmatwanina ludzi, kół, zwierząt, afiszów, drzew, barw, ptaków... A przecież tak podobno rzeczywiście było - mogło tak być. Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, tak idiotyczne, że nie wytrzymałem i naraz roześmiałem się głośno.
I zaraz echo - śmiech - po prawej. Odwróciłem się: przed oczami - białe - niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma twarz kobieca.
- Przepraszam - powiedziała - ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko - jak jakiś mityczny bóg w siódmym dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona...
Wszystko to - bez uśmiechu, rzekłbym nawet - z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem Integralu). Ale nie wiem - czy w oczach, czy w brwiach - jakiś dziwny drażniący iks, w żaden sposób nie mogłem go uchwycić, nadać mu wyrazu liczbowego.
Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym...
- Ależ dlaczego - nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi - przecież to wszystko już było - a zatem...
- No, tak: jasne! - krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona - prawie moimi słowami - to, co notowałem przed spacerem). - Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak jednakowi...
Ona:
- Jesteście pewni?
Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom - jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo - i...
Po mojej prawej - ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I-330 (widzę teraz jej numer); po lewej - O, zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki - nieznany mi numer męski - jakiś taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne...
Ta po prawej, I-330, dostrzegła widocznie moje stropienie - i z westchnieniem:
- Tak... Niestety!
Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy w głosie... Jak na mnie - niezwykle ostro - powiedziałem:
- Żadne niestety. Nauka się rozwija - jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat... To jasne!
- Nawet nosy wszystkim...
- Tak, nosy - prawie już krzyczałem. - Skoro już - po co taki powód do zawiści... Skoro ja mam nos jak guzik, a inny...
- No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce... Nie, nie nie chowajcie - no, pokażcie ręce!
Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate - jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę - i możliwie obojętnie powiedziałem:
- Małpie.
Spojrzała na ręce, potem na mnie:
- Ależ to arcyciekawy akord - ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.
- On jest zapisany na mnie - radośnie różowo otworzyła usta O.
Lepiej by już milczała - to było kompletnie bez sensu. W ogóle ta miła O... jakby to powiedzieć... ma niewłaściwie skalkulowaną prędkość języka: w przeliczeniu na sekundę prędkość języka zawsze powinna być nieco mniejsza niż prędkość myśli, w żadnym razie na odwrót.
U wylotu alei, na wieży akumulacyjnej dzwon donośnie wybił 17. Godzina osobista minęła. I-330 oddalała się razem z tamtym, esowatym numerem męskim. Twarz miał taką - budzącą szacunek, a teraz widzę, że nawet znajomą. Gdzieś go spotkałem - nie pamiętam już, gdzie.
I na pożegnanie - ciągle iksowato - uśmiechnęła się do mnie:
- Zajrzyjcie pojutrze do audytorium 112. Wzruszyłem ramionami:
- Jeżeli będę miał przydział - akurat do tego audytorium... Ona z jakąś niezrozumiałą pewnością:
- Do tego.
Ta kobieta robiła na mnie równie nieprzyjemne wrażenie co przypadkiem zaplątany w równaniu nierozkładalny element urojony. Cieszyłem się, że chociaż na chwilę zostanę sam z miłą O.
Ramię w ramię minęliśmy wylot czterech alej. Na rogu - ona musiała w prawo, ja - w lewo.
- Tak bym chciała dzisiaj do was przyjść, spuścić zasłony. Właśnie dzisiaj, zaraz... - O nieśmiało podniosła na mnie okrągłe, kryształowo niebieskie oczy.
Śmieszna. Cóż mogłem jej odpowiedzieć? Była u mnie nie dalej jak wczoraj i nie gorzej ode mnie wiedziała, że nasz najbliższy dzień seksualny przypada pojutrze. To po prostu ciągle to samo jej „wyprzedzenie, myśli” - jak (czasem szkodliwe) wyprzedzenie iskry zapłonowej w silniku.
Przed rozstaniem dwa... nie, będę ścisły: trzy razy pocałowałem cudowne, niebieskie, nie skalane żadną chmurką oczy [...]
***
Jedna z najsłynniejszych dystopii w literaturze, pierwowzór "Nowego wspaniałego świata" Huxleya i "1984" Orwella.
Niech żyje Państwo Jedyne! Jego obywatele poddani są nieustannej inwigilacji. Wolność i indywidualizm są z założenia złe, wprowadzają tylko chaos i anarchię. Domy mają szklane ściany, by wszyscy żyli na widoku, seks jest na kartki. Najgorszą z chorób jest wyobraźnia. W Państwie Jedynym każdy jest traktowany jednakowo, pozbawiony nazwiska, oznaczony numerem. Wszystko czego potrzebuje człowiek do życia dostaje od Państwa, które jest gwarantem porządku, harmonii, szczęścia. Narrator Δ-503 jest matematykiem, który zapada na nieuleczalną chorobę – wytwarza się w nim dusza, zakochuje się.
Powieść Zamiatina z 1921 r to iście prorocza wizja - opisuje przerażającą i groteskową rzeczywistość, którą współczesne społeczeństwa zaczynają niepokojąco przypominać. Dzięki inwigilacji w stylu chińskich Punktów Oceny Obywateli świat raźnym krokiem zmierza ku totalitarnemu koszmarowi. Czytajcie Zamiatina póki nie jest za późno…
“Dzięki intuicyjnemu zrozumieniu irracjonalnej strony totalitaryzmu (…) powieść Zamiatina przewyższa "Nowy wspaniały świat" Huxleya”