Uwielbiam taki klimat.
Uwielbiam taki język.
I taki styl.
Tego rodzaju lektury sprawiają, że uświadamiam sobie, jak bardzo zubożał nasz język...
To nie jest horror. To romantyczna groza, okraszona cudnym przekazem.
Wiem, że nie będzie to opowieść dla każdego, ale ci wszyscy, którzy cenią i kochają klasykę, epokę wiktoriańską, pióro Hoffmanna, Wilkie Collins, a nawet Poe'go docenią tą piękną, straszną i tragiczną historię.
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
OPOWIEŚĆ PANNY
SOPHII MALTRAVERS
ROZDZIAŁ I
Twój ojciec, John Maltravers, urodził się w 1820 roku w Worth i odziedziczył majątek po naszym ojcu, który zmarł, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. We właściwym czasie został posłany do Eton, a w 1839 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat, postanowiono, że powinien pójść do Oksfordu. Początkowo zamierzano zapisać go do Christ Church, ale doktor Sarsdell, który złożył nam wizytę w Worth latem 1839 roku, przekonał pana Thoresby’ego – naszego opiekuna – żeby zamiast tego wysłać go do Magdalen Hall. Doktor Sarsdell sam był dyrektorem tej instytucji i stwierdził, że John, który w owym czasie wykazywał pewne przejawy nadwrażliwości, spotka się z lepszą opieką, niż mogłoby to mieć miejsce w tak dużym kolegium, jak Christ Church. Pan Thoresby, zawsze zatroskany o swojego podopiecznego, bez wahania odstąpił od dalszych namysłów na rzecz ustaleń, które uznał za sprzyjające zdrowiu Johna, i ten immatrykulował się w Magdalen Hall jesienią 1839 roku.
Doktor Sarsdell nie zapomniał o złożonej obietnicy sprawowania opieki nad moim bratem i zapewnił mu znakomity pokój dzienny na pierwszym piętrze z przylegającą do niego sypialnią i widokiem na New College Lane.
Pominę dwa pierwsze lata pobytu mojego brata w Oksfordzie, ponieważ nie wiążą się one w żaden sposób z tą historią. Minęły, bez wątpienia, w zwyczajnej rutynie pracy i rozrywek popularnych w Oksfordzie w tamtym okresie.
John już od najwcześniejszego dzieciństwa żarliwie oddawał się muzyce i opanował biegle umiejętność gry na skrzypcach. W semestrze jesiennym 1841 roku poznał pana Williama Gaskella, bardzo utalentowanego studenta New College i więcej niż znośnego instrumentalistę. Praktykowanie muzyki było wówczas znacznie mniej powszechne w Oksfordzie, aniżeli stało się od tamtej pory. Nie istniały żadne z tych towarzystw, które obecnie robią tak wiele, aby promować jej naukę wśród studentów. Gdy zatem okazało się, że jeden z nich jest tak oddany fortepianowi, jak drugi grze na skrzypcach, stało się to dla obu młodzieńców powodem do wielkiej satysfakcji, a później silnym spoiwem przyjaźni. Pan Gaskell, choć w korzystnej sytuacji materialnej, nie posiadał w swoich pokojach fortepianu i cieszył się, że może korzystać ze znakomitego instrumentu D’Almaine, który John otrzymał w prezencie urodzinowym od swego opiekuna.
Od tamtego czasu dwaj studenci często się spotykali i w semestrze jesiennym 1841 roku oraz wielkanocnym 1842 roku ćwiczyli w pokojach Johna różne gatunki muzyczne: on wykonywał partię skrzypiec, a pan Gaskell – fortepianu.
O ile pamięć mnie nie zawodzi, w marcu 1842 roku John zakupił do swoich pokoi mebel mający później odegrać dość ważną rolę w opowiadanej przeze mnie historii. Był to bardzo duży i niski fotel wiklinowy o formie modnej wówczas w Oksfordzie, który od tamtego czasu – jak mi wiadomo – stał się sprzętem powszechnym w większości uniwersyteckich pokoi. Wyściełany perkalem w krzykliwe wzory, nabyty został w stanie nowości od tapicera na końcu High Street.
Pan Gaskell pojechał w tym czasie z wujem, by spędzić Wielkanoc w Rzymie, a otrzymawszy na uczelni specjalny urlop celem wydłużenia swojej podróży, wrócił do Oksfordu dopiero trzy tygodnie po rozpoczęciu semestru letniego, gdy maj trwał już na dobre. Tak niecierpliwie wyczekiwał spotkania z przyjacielem, że jeszcze pierwszego wieczoru po powrocie nie omieszkał złożyć Johnowi wizyty. Dwaj młodzieńcy siedzieli po ciemku do późnej nocy. Pan Gaskell miał wiele do opowiedzenia o swoich podróżach, w szczególności zaś rozprawiał o pięknej muzyce, którą słyszał podczas Wielkanocy w rzymskich kościołach. Jak się okazało, pobierał też lekcje fortepianu u sławnego profesora stylu włoskiego i wydawał się szczególnie zachwycony muzyką siedemnastowiecznych kompozytorów. Przywiózł kilka zeszytów z ich dziełami na fortepian i skrzypce.
Pan Gaskell wyszedł, aby wrócić do New College dobrze po godzinie jedenastej, jednak noc była wyjątkowo ciepła, księżyc znajdował się niemal w pełni, toteż John siedział przez pewien czas na miękkiej sofie przy otwartym oknie i rozmyślał nad tym, co usłyszał o włoskiej muzyce. Jako że nie morzył go sen, zapalił świecę i począł wertować utwory muzyczne, które pan Gaskell zostawił na stole. Jego szczególną uwagę zwróciła podłużna książeczka w oprawie z zabrudzonego welinu, z pozłacaną tarczą herbową wytłoczoną na grzbiecie. Był to dublet rękopisu wczesnych suit Grazianiego na skrzypce oraz klawesyn i najwyraźniej został sporządzony w Neapolu w roku 1744, wiele lat po śmierci owego kompozytora. Mimo iż atrament był pożółkły i wyblakły, kopia została wykonana precyzyjnie, toteż doświadczony muzyk mógł ją odczytać bez większego problemu, wbrew staroświeckiemu zapisowi.
Być może przez przypadek, a może wiedziony tajemniczymi siłami, których nasze umysły nie są zdolne pojąć, John zatrzymał wzrok na czteroczęściowej suicie z basso continuo czy też basem figuralnym na klawesyn. Inne suity w książce były jedynie ponumerowane, ale tę jedną kompozytor uhonorował nazwą „l’Areopagita”. Niemal mechanicznie John ułożył książkę na stojaku, wyjął skrzypce z futerału, a po chwili strojenia wstał i zagrał pierwszą część, żywe coranto. Blask pojedynczej świecy płonącej na stole, ledwie starczał, by oświetlić nuty – cienie zawisły w zagnieceniach kartek, przypominając niekiedy stronice widoczne w księgach wykonanych z grubego papieru, gdy pozostają zamknięte przez długi czas – i z trudnością przychodziło mu odczytanie tego, co grał. Owładnął go jednak dziwnie ponaglający impuls muzyki starego świata. John nie przerwał nawet, żeby zapalić dodatkowe świece przygotowane w świecznikach po obu stronach biurka. Po coranto była sarabanda, po niej zaś nastąpiła gagliarda. Brat mój stał z twarzą zwróconą w stronę okna; pokój i duży wiklinowy fotel, o którym wspominałam, miał za plecami. Gagliarda rozpoczynała się śmiałą a żywą melodią i gdy John odegrał otwierające takty, posłyszał za sobą skrzypnięcie wiklinowego siedziska. Dźwięk brzmiał niezwykle znajomo – jakby ktoś oparł dłonie o poręcze fotela, zamierzając wygodnie w nim usiąść. Wtem dobiegło go kolejne skrzypnięcie – tym razem jakby ta sama osoba wygodnie się umościła. Poza brzmieniem skrzypiec, wokół panowała cisza i odgłosy wydawane przez fotel zdawały się dziwnie wyraźne. Złudzenie było tak silne, że mój brat w okamgnieniu przestał grać i odwrócił głowę w oczekiwaniu, iż to jakiś niemogący spać znajomy zakradł się znienacka, wiedziony dźwiękami skrzypiec, albo sam pan Gaskell postanowił wrócić. Zapanowała absolutna cisza, światło pojedynczej świecy ledwie sięgało ciemniejszych kątów pokoju, jednak docierało do wiklinowego fotela, który – co nie podlegało dyskusji – był pusty. W poły rozbawiony, w poły zirytowany, że bez powodu przerwał grę, John powrócił do gagliardy, jednak pod wpływem nieopisanego impulsu zapalił świece w świecznikach, które dawały światło bardziej adekwatne do okoliczności. Gagliarda i ostatnia część, menuet, dobiegły końca i John zamknął nuty, zamierzając, jako że było już późno, udać się na spoczynek. Gdy przewrócił stronice, skrzypienie wiklinowego fotela ponownie przykuło jego uwagę. Wyraźnie usłyszał dźwięki przypominające wydawane przez człowieka podnoszącego się z pozycji siedzącej. Tym razem, mniej zaskoczony, potrafił bardziej trafnie ocenić możliwe powody zaistniałych okoliczności i szybko pomiarkował, iż w fotelu musi znajdować się wiklina reagująca na określone tony skrzypiec, tak jak szyby w kościelnych oknach wibrują w takt pewnych tonów organów. Mimo że argument ten wydawał się wielce rozsądny, wyobraźnia nie do końca dała się przekonać i nie mógł porzucić wrażenia, że drugie skrzypnięcie fotela nie przez przypadek zbiegło się z zamknięciem nut. Bezwiednie wyobraził sobie osobliwego gościa czekającego, aż muzyka ucichnie, by następnie wstać i wyjść.
Przypuszczenia te jednak nie przeszkodziły mu zasnąć ani nie niepokoiły w snach, a ranek powitał z chłodniejszym umysłem i mniejszą skłonnością do snucia fantastycznych wizji. Jeśli ów szczególny epizod z poprzedniego wieczoru nie zniknął całkowicie z jego umysłu, to przynajmniej wytłumaczenie dotyczące akustyki, o którym wzmiankowałam powyżej, wydawało się w pełni wystarczające. Choć spotkał się rano z panem Gaskellem, nie widział potrzeby wspominania o tak banalnych okolicznościach, ale zaprosił go do siebie na kolację jeszcze tego samego wieczoru (...)
***
„Zaginiony stradivarius” (1895 r.) bywa czasami określany jako książka M.R. Jamesa, której ten nigdy nie napisał. Porównanie to jednak nie deprecjonuje wartości utworu Falknera, w którym młody arystokrata, John Maltravers, odnajduje skrzypce Stradivariusa ukryte w pokojach w Magdalen College w Oksfordzie. Ich poprzedni właściciel, okultysta Adrian Temple, starał się zrealizować Visio Malefica, wizję absolutnego zła. Potęgująca się obsesja bohatera na punkcie skrzypiec i historii czarnego maga prowadzi go w coraz mroczniejsze rejony życia i wyobraźni.
Skrótowy opis fabuły niech jednak nie będzie mylący dla współczesnego czytelnika. Bohaterowie opowieści przedstawieni są w bardzo realistyczny sposób, a ich zachowania cechuje wiarygodność w stosunku do zaistniałych sytuacji niesamowitych. Poruszona tematyka zła stanowi z kolei ambitne wyzwanie intelektualne. Duża część narracji opiera się na mistycznej filozofii neoplatońskiej, a Falkner porusza w interesujący sposób popularne w XIX wieku zagadnienia, jak choćby związek między pięknem a moralnością, znany z powieści Oscara Wilde’a „Portret Doriana Graya”. Co bardzo istotne, kluczowym elementem fabuły jest muzyka, traktowana nie tylko jako matematyczna harmonia dźwięków, ale raczej jako droga do otwarcia pomostu między światem realnym a nadprzyrodzonym.
PROMOCJA!
KLIKNIJ ZDJĘCIE PONIŻEJ