To jedno wiedział. Że zapadł się w ciemność.I w tej samej chwili gdy zrozumiał, przestał rozumieć.
Rewelacyjna powieść o dzieciństwie i tragedii, widzianej oczami dziecka. Straszna, refleksyjna i porażająca.
Pięknie zarysowany obraz beztroski, nawet w obliczu nieznanego oraz mocy dziecięcej wyobraźni i solidarności.
Michał Amitrano, 10-letni chłopiec, uczęszcza w 1978 mieszka w Acqua Traverse, małym miasteczku włoskim w regionie Basilicata. Wraz z młodszą siostrą i innymi przyjaciółmi spędzają czas pośród łanów zbóż. W domu jest mama i tata, który nie zawsze jest obecny z powodu jego pracy -jest kierowcą ciężarówki.
Bawiąc się, wraz z przyjaciółmi odkrywa nieznane wzgórze oraz dolinę, w której widać zarysy opuszczonego domu.
I tu zaczyna się koszmar.
Na jawie.
POLECAM BARDZO.
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
Właśnie miałem wyprzedzić Salvatora, kiedy usłyszałem krzyk mojej siostry. Odwróciłem się i zobaczyłem ją, jak znika, pochłonięta przez pszenicę, która pokrywała wzgórze.
Nie powinienem ciągnąć jej za sobą, mama da mi popalić.
Zatrzymałem się. Byłem spocony. Nabrałem powietrza i zawołałem ją. – Maria? Maria?
Odpowiedział mi cierpiący głosik. – Michele!
– Coś sobie zrobiłaś?
– Tak, chodź tutaj.
– Co cię boli?
– Noga.
Udaje, jest zmęczona. Idę dalej, pomyślałem. A jeżeli naprawdę coś się jej stało?
Gdzie są inni?
Widziałem ich ślady w pszenicy. Wspinali się powoli, w rzędach równoległych jak palce u dłoni, ku szczytowi wzgórza, pozostawiając za sobą ogony połamanych źdźbeł.
Tamtego roku pszenica była wysoka. Pod koniec wiosny mocno padało i w połowie czerwca zboża były bardziej wybujałe niż zazwyczaj. Wyrosły gęste, ciężkie od kłosów, gotowe do żniw. Wszystko było zarośnięte pszenicą. Niskie wzgórza biegły jedno za drugim niczym fale złotego oceanu. Po sam horyzont nic tylko pszenica, niebo, świerszcze, słońce i upał.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo było gorąco, w wieku dziewięciu lat nie ma się wielkiego pojęcia o stopniach Celsjusza, ale wiedziałem, że to nie jest normalne.
To przeklęte lato 1978 roku zapisało się w pamięci jako jedno z najgorętszych w całym stuleciu. Upał przenikał kamienie, kruszył ziemię, wypalał rośliny i zabijał zwierzęta, rozżarzał domy. Kiedy zrywałeś w ogrodzie pomidory, nie miały soku, a cukinie były drobne i twarde. Słońce odbierało ci oddech, siły, ochotę na zabawę, na cokolwiek. A nocą też można było wyzionąć ducha.
W Skośnej Wodzie dorośli nie wychodzili z domów przed szóstą po południu. Zamykali się wewnątrz, za opuszczonymi roletami. Tylko my mieliśmy odwagę włóczyć się wśród rozpalonych, opustoszałych pól.
Moja siostra Maria miała pięć lat i łaziła za mną z uporem kundelka zabranego ze schroniska.
Chcę robić to co ty, powtarzała ciągle. Mama przyznawała jej rację. Jesteś, czy nie, starszym bratem? I nie było dyskusji, musiałem brać ją ze sobą.
Nikt się nie zatrzymał, żeby jej pomóc. Normalne, to był wyścig.
– Prosto do góry, na szczyt. Żadnych zakrętów. Nie wolno biec jeden za drugim. Nie wolno się zatrzymywać. Ostatni dostanie karę – ogłosił Czacha i udzielił mi łaski: – No dobra, twoja siostra się nie ściga. Jest za mała.
– Nie jestem za mała! – zaprotestowała Maria. – Ja też chcę się ścigać! – No i potem się przewróciła.
Szkoda, byłem trzeci.
Pierwszy był Antonio. Jak zwykle.
Antonio Natale, zwany Czachą. Dlaczego mówiliśmy na niego Czacha, nie pamiętam. Chyba dlatego, że kiedyś nakleił sobie na ramieniu trupią główkę, taką kalkomanię z tych, które kupowało się w kiosku i przyklejało wodą. Czacha był najstarszy z całej bandy. Dwanaście lat. I był szefem. Lubił rządzić i jeżeli nie słuchałeś, wpadał w złość. Nie był z niego żaden orzeł, ale był duży, silny i odważny. I pruł pod górę, do szczytu, jak jakiś cholerny buldożer.
Drugi był Salvatore.
Salvatore Scardaccione miał dziewięć lat, tyle co ja. Chodziliśmy do jednej klasy. Był moim najlepszym kumplem. Salvatore był wyższy ode mnie. Typ samotnika. Czasami przyłączał się do nas, ale częściej chodził własnymi drogami. Był bystrzejszy od Czachy, bez trudu mógłby go zdetronizować, ale nie miał ochoty zostać szefem. Jego ojciec, adwokat Emiliano Scardaccione, był ważną personą w Rzymie. I miał kupę forsy w Szwajcarii. Tak mówiono.
Potem byłem ja, Michele. Michele Amitrano. I tym razem też byłem trzeci, biegłem dobrze, ale zatrzymałem się przez moją siostrę.
Rozważałem właśnie, czy zawrócić, czy ją tam zostawić, kiedy spadłem na czwartą pozycję. Wyprzedził mnie ten łamaga Remo Marziano, biegnący po drugiej stronie stoku. I jeżeli nie mszę natychmiast w drogę, nawet Barbara Mura zostawi mnie w tyle.
To byłoby straszne. Wyprzedzony przez dziewczynę. Grubaskę.
Barbara Mura wspinała się na czworakach i wyglądała jak rozwścieczona maciora. Cała spocona i upaćkana ziemią.
– No i co, nie idziesz do siostrzyczki? Nie słyszałeś jej? Coś sobie zrobiła, biedaczka – zachrumkała uszczęśliwiona. Przynajmniej raz nie na nią wypadnie kara.
– Idę, idę… I tak cię wyprzedzę. – Nie mogłem dać tak łatwo za wygraną.
Odwróciłem się i mszyłem w dół, wymachując rękami i krzycząc jak Siuks. Skórzane sandały ślizgały się na pszenicy. Parę razy wylądowałem tyłkiem na ziemi.
Nie widziałem jej. – Maria! Maria! Gdzie jesteś?
– Michele…
To ona. Jest tam. Mała i nieszczęśliwa. Siedziała w kręgu połamanego zboża. Jedną dłonią masowała sobie kostkę, a w drugiej trzymała okulary. Włosy miała przyklejone do czoła, a oczy błyszczące. Na mój widok wykrzywiła buzię i nadęła się jak indor.
– Michele…?
– Maria, przez ciebie przegrałem wyścig! Mówiłem ci, żebyś z nami nie szła, cholera z tobą. – Usiadłem. – Co ci się stało?
– Potknęłam się. Boli mnie noga i… – Rozdziawiła usta, zacisnęła oczy, pokręciła opuszczoną głową i wy buchnęła płaczem. – Okulary! Okulary się połamały!
Miałem ochotę palnąć ją w ucho. Już trzeci raz rozbiła okulary, od kiedy skończyła się szkoła. I za każdym razem do kogo mama miała pretensje?
Musisz uważać na siostrę, jesteś starszym bratem.
Mamo, ja…
Żadne mamo ja. Może jeszcze tego nie rozumiesz, ale ja nie zbieram pieniędzy w ogródku. Następnym razem kiedy rozbijecie okulary, oberwiesz tak, że…
Pękły pośrodku, w miejscu gdzie były już kiedyś klejone. Nadawały się do wyrzucenia.
Siostra tymczasem popłakiwała.
– Mama… Będzie się gniewać… Co zrobimy?
– A co mamy zrobić? Skleimy taśmą. Wstawaj, no już.
– Z taśmą są brzydkie. Okropne. Nie podobają mi się.
Schowałem okulary do kieszeni. Bez nich Maria słabo widziała, miała jakieś zwichrowane oczy i lekarz powiedział, że trzeba jej będzie zrobić operację, zanim dorośnie.
– Nic nie szkodzi. Wstawaj.
Przestała płakać i zaczęła pociągać nosem. – Boli mnie noga.
– Gdzie? – Ciągle myślałem o tamtych, musieli już dotrzeć na szczyt z godzinę temu. Byłem ostatni. Miałem tylko nadzieję, że Czacha nie wyznaczy mi zbyt ciężkiej kary. Raz, kiedy przegrałem wyścig, kazał mi biegać w pokrzywach.
– Gdzie cię boli?
– Tutaj. – Wskazała na kostkę.
– Skręciłaś sobie. To nic. Zaraz przejdzie. – Rozsznurowałem jej tenisówkę i bardzo ostrożnie zsunąłem. Tak jakby to zrobił doktor. – Teraz lepiej?
– Trochę. Wracamy do domu? Tak mi się chce pić, że zaraz umrę. I mama…
Miała rację. Za bardzo się oddaliliśmy. I za długo byliśmy poza domem. Pora obiadu dawno minęła i mama pewnie już wypatrywała nas przez okno.
Źle się zapowiadał powrót do domu.
Ale kto by się tego spodziewał parę godzin wcześniej.
Tego ranka zabraliśmy rowery.
Zazwyczaj robiliśmy małe kółka wokół domów, dojeżdżaliśmy na skraj pól, do wyschniętego potoku i wracaliśmy urządzając sobie wyścigi.
Mój rower był kupą złomu, z połatanym siodełkiem, i tak wysoki, że musiałem niemal go położyć, aby dosięgnąć z niego ziemi.
Wszyscy mówili na niego Gruchot. Salvatore twierdził, że to rower dla strzelców alpejskich. Ale ja go lubiłem, należał wcześniej do mojego ojca.
Kiedy nie jeździliśmy na rowerach, spędzaliśmy czas na drodze, grając w piłkę, ścigając się, bawiąc w raz-dwa-trzy Baba-Jaga patrzy, albo też pod wiatą stodoły, nie robiąc nic.
Mogliśmy robić wszystko, na co mieliśmy ochotę. Samochody tamtędy nie jeździły. Nie było niebezpieczeństw. A dorośli siedzieli zaszyci w domach, jak ropuchy, które czekają, aż skończy się upał.
Tego ranka zaczęliśmy rozprawiać o świniach Melichettiego.
Często rozmawialiśmy między sobą o świniach Melichettiego. Mówiło się, że stary Melichetti tresował je w rozszarpywaniu kur, a czasami nawet królików i kotów, które łapał na drodze.
Czacha splunął strugą białej śliny. – Dotąd wam o tym nie mówiłem. Bo nie mogłem powiedzieć. Ale teraz wam powiem: te świnie zeżarły jamnika córki Melichettiego.
Podniósł się gromadny sprzeciw. – Nie, to nieprawda!
– Prawda. Przysięgam na serce Madonny. Żywego. Całkiem żywego.
– Niemożliwe!
Cóż to musiały być za bestie, żeby pożreć nawet rasowego psa?
Czacha kiwał potakująco głową. – Melichetti wrzucił im go do zagrody. Jamnik próbował uciekać, to był sprytny zwierzak, ale świnie Melichettiego są sprytniejsze. Nie dały mu szansy. Zmasakrowany w dwie sekundy. – Po czym dodał: – Gorzej niż dziki.
– A czemu im go rzucił? – spytała Barbara.
Czacha zastanowił się chwilę. – Nasikał w domu. A jak ty wpadniesz do ich zagrody, taka tłusta, obeżrą cię do kości.
Maria wstała. – To wariat, ten Melichetti?
Czacha znowu splunął na ziemię.
– Bardziej zwariowany od swoich świń.
Umilkliśmy, wyobrażając sobie los córki Melichettiego, wychowującej się przy takim złym ojcu. Żadne z nas nie wiedziało, jak miała na imię, ale słynęła z tego, że nosiła coś w rodzaju żelaznej zbroi wokół jednej nogi.
– Możemy pojechać i je zobaczyć! – wypaliłem.
– Wyprawa! – zawołała Barbara.
– Strasznie daleko jest do farmy Melichettiego. Zajmie nam to kupę czasu – zaczął marudzić Salvatore.
– A właśnie, że jest blisko, jedziemy… – Czacha już wskoczył na rower. Nigdy nie tracił okazji, żeby dowieść swej przewagi nad Salvatore.
Przyszedł mi do głowy pomysł. – Weźmy kurę z kurnika Rema, jak dojedziemy, to wrzucimy ją do zagrody świń i zobaczymy, jak ją rozszarpią.
– Super! – zaaprobował Czacha.
– Ale tato mnie zabije, jak mu ukradniemy kurę, – rozmazał się Remo.
Nie było się nad czym zastanawiać, pomysł był świetny.
Weszliśmy do kurnika, wybraliśmy najchudszą i najbardziej wyskubaną kurę i wsadziliśmy ją do worka.
I tak wyruszyliśmy, cała szóstka i kura, żeby zobaczyć te słynne świnie Melichettiego. Pedałowaliśmy wśród pszenicznych pól i kiedy tak pędziliśmy, słońce wznosiło się coraz wyżej, a żar lał się z nieba.
Salvatore miał rację, farma Melichettiego była okropnie daleko. Kiedy tam dojechaliśmy, potwornie chciało nam się pić i w głowach mieliśmy wrzątek.
Melichetti siedział sobie w okularach słonecznych na starym bujaku pod krzywym parasolem.
Farma rozpadała się, dach był naprawiony byle jak za pomocą blachy i smoły. Na podwórzu poniewierało się mnóstwo niepotrzebnych rupieci: koła od traktora, zardzewiały rower, krzesła bez siedzeń, stół bez nogi. Na drewnianym palu porośniętym bluszczem wisiały krowie czaszki, zbielałe od deszczu i słońca. I jedna mniejsza czaszka bez rogów. Kto wie, jakiego zwierza.
Psisko, sama skóra i kości, ujadało na łańcuchu.
W głębi znajdowały się blaszane baraki i zagrody dla świń, tuż przy krawędzi wąwozu.
Tutejsze wąwozy to takie mniejsze kaniony, długie rozpadliny wyżłobione przez wodę w skale. Bide iglice, kamienie i zaostrzone zęby sterczą z czerwonej ziemi. Często rosną w nich rachityczne drzewka oliwne, Chróścina jagodna i ostrokrzew, bywają tam też jaskinie, w których pasterze trzymają owce.
Melichetti wyglądał jak mumia. Pomarszczona skóra wisiała na nim luźno, nie miał żadnych włosów z wyjątkiem białego kosmyka, który wyrastał mu pośrodku piersi. Szyję otaczał ortopedyczny kołnierz zapięty zielonymi gumkami. Miał na sobie czarne krótkie spodenki i klapki z brązowego plastiku.
Widział, jak zbliżaliśmy się na rowerach, ale się nie poruszył. Pewnie wziął nas za miraż. Tą drogą nikt nigdy nie jeździł, co najwyżej jakaś ciężarówka z sianem.
Śmierdziało sikami. I krążyły miliony gzów. Melichettiemu nie przeszkadzały. Siadały mu na głowie i wokół oczu, jak krowom. Dopiero kiedy właziły mu do ust, parskał.
Czacha wysunął się naprzód. – Proszę pana, chce nam się pić. Ma pan trochę wody?
Czułem się niepewnie, ponieważ ktoś taki jak Melichetti mógłby cię zastrzelić, rzucić świniom albo dać ci do picia zatrutą wodę. Tato opowiadał mi o takim jednym w Ameryce, który miał jeziorko z krokodylami i jeżeli zatrzymałeś się, żeby go o coś zapytać, on zapraszał cię do domu, a potem walił w głowę i rzucał na pożarcie krokodylom. A kiedy przyjechała policja, żeby nie pójść do więzienia, sam dał im się rozszarpać. Melichetti świetnie pasował na kogoś takiego.
Starzec odsunął okulary na czoło. – Co wy tu robicie, dzieciaki? Nie jesteście aby za daleko od domu?
– Panie Melichetti, to prawda, że dał pan świniom na pożarcie swojego jamnika? – wypaliła Barbara.
Poczułem, że umieram. Czacha odwrócił się i spiorunował ją nienawistnym spojrzeniem. Salvatore wymierzył jej kopniaka w łydkę.
Melichetti wybuchnął śmiechem i dostał takiego ataku kaszlu, że omal się nie udusił. Kiedy doszedł do siebie odpowiedział: – A kto ci opowiada takie idiotyzmy, dziewczynko?
Barbara wskazała na Czachę.
– On!
Czacha zaczerwienił się, spuścił głowę i przyglądał się własnym butom.
Wiedziałem, dlaczego Barbara to powiedziała.
Parę dni wcześniej urządziliśmy konkurs rzucania kamieniami i Barbara przegrała. Za karę Czacha kazał jej rozpiąć bluzkę i pokazać nam piersi. Barbara miała jedenaście lat i małe cycuszki, ledwie pryszcze, nieporównywalne z tymi, które urosły jej w ciągu następnych kilku lat. Odmówiła. – Jeżeli tego nie zrobisz, zapomnij o kumplowaniu się z nami – zagroził jej Czacha. Czułem się podle, to nie była uczciwa kara. Nie lubiłem Barbary, kiedy tylko mogła, próbowała człowieka wykiwać, ale żeby pokazywać cycki, nie, to już przesada.
Czacha postanowił:
– Albo nam pokażesz, albo spadaj.
I Barbara, nic nie mówiąc, rozpięła bluzkę.
Nie mogłem powstrzymać się od spojrzenia na nie. To były pierwsze piersi, jakie w życiu zobaczyłem, jeżeli pominąć mamy. Może raz, kiedy zatrzymała się u nas na noc, widziałem biust mojej kuzynki Eveliny, która była dziesięć lat starsza ode mnie. Mimo to miałem już wyobrażenie piersi, które mi się podobały, i te Barbary nie spodobały mi się ani trochę. Wyglądały jak grudki sera, fałdy skórne, niespecjalnie różniące się od wałków sadła, które miała na brzuchu.
Barbara wzięła sobie tę historię do serca i teraz chciała wyrównać rachunki z Czachą.
– Więc rozpowiadasz dokoła, że niby dałem mojego jamnika świniom do zeżarcia. – Melichetti podrapał się w pierś. – August, tak się nazywał ten pies. Jak cesarz rzymski. Miał trzynaście lat, kiedy zdechł. Kość z kurczaka utknęła mu w gardle. Pogrzeb miał chrześcijański, w ziemi. – Wycelował palcem w Czachę. – Ty, chłopczyku, założę się, jesteś najstarszy, prawda?
Czacha nie odpowiedział.
– Nigdy nie kłam. I nie obrzucaj błotem cudzego imienia. Musisz mówić prawdę, zwłaszcza młodszym od siebie. Prawdę, zawsze. Wobec ludzi, Ojca Niebieskiego i siebie samego, rozumiesz? – Mówił jak ksiądz na kazaniu.
– I nie siusiał w domu? – nalegała Barbara.
Melichetti spróbował pokręcić przecząco głową, ale kołnierz mu to uniemożliwił. – Był dobrze wychowanym psem. Świetnie polował na szczury. Pokój jego duszy. – Wskazał na pompę. – Jeżeli chce się wam pić, to tam jest woda. Najlepsza w całym regionie. I to nie są żadne bzdety.
Opiliśmy się jak bąki. Była zimna i smaczna. Potem zaczęliśmy się chlapać i wpychać sobie głowy pod mrę.
Czacha twierdził, że Melichetti to kawał drania. On wie na pewno, że ten dumy staruch rzucił jamnika świniom na pożarcie.
Utkwił wzrok w Barbarze i powiedział: – Zapłacisz mi za to. – Odszedł, coś mamrocząc, i usiadł samotnie po drugiej stronie drogi.
Ja, Salvatore i Remo zabraliśmy się do łowienia kijanek. Moja siostra i Barbara przycupnęły na krawędzi koryta i zanurzyły stopy w wodzie.
Po kilku minutach Czacha wrócił, cały podekscytowany.
– Patrzcie! Patrzcie! Patrzcie, jakie wielkie!
Odwróciliśmy się.
– Co?
– Tamto.
To było wzgórze.
Wyglądało jak drożdżowa babka. Ogromna babka ustawiona na równinie przez jakiegoś giganta. Wznosiło się przed nami w odległości paru kilometrów. Złocone i wielkie. Pszenica pokrywała je jak futro. Żadnego drzewa, żadnej sterczącej skały, żadnego defektu, który psułby jego profil. Niebo wokół było płynne i brudne. Inne wzgórza, w głębi, zdawały się karłami w porównaniu z tą gigantyczną kopułą.
Kto wie, jak to możliwe, że do tej chwili nikt z nas go nie zauważył. Patrzyliśmy na nie, naprawdę jednak go nie widząc. Może dlatego, że wtapiało się w krajobraz. Może dlatego, że wszyscy wbijaliśmy wzrok w drogę, wypatrując fermy Melichettiego.
– Chodźmy tam. – Czacha wskazał na nie. – Chodźmy na tę górę.
– Ciekawe, co jest na szczycie – powiedziałem.
Musiało to być niesamowite miejsce, może nawet żyło tam jakieś dziwne zwierzę. Tak wysoko żadne z nas jeszcze nigdy się nie wspięło.
Salvatore osłonił dłonią oczy i z uwagą przyjrzał się wierzchołkowi. – Założę się, że z góry widać morze. Tak, musimy tam wejść.
Przez chwilę patrzyliśmy na nie w milczeniu.
To dopiero była przygoda, nie jakieś tam świnie Melichettiego.
– A na czubku zatkniemy nasz sztandar. I jeżeli ktoś tam dotrze, będzie wiedział, że my byliśmy pierwsi – ogłosiłem.
– Jaki sztandar? Nie mamy sztandaru – zauważył Salvatore.
– Zostawimy kurę.
Czacha złapał worek, w którym był ptak, i zaczął wywijać nim w powietrzu. – Super! Ukręcimy jej łeb, a potem wsadzimy kołek w dupę i wbijemy go w ziemię. Zostanie szkielet. Ja ją tam wniosę.
Kurę wbitą na pal ktoś mógłby wziąć za znak czarownic.
I wtedy Czacha zwęszył okazję. – Prosto do góry, na szczyt. Żadnych zakrętów. Nie wolno biec jeden za drugim. Nie wolno się zatrzymywać. Ostatni poniesie karę.
Staliśmy bez słowa.
Wyścig! Po co?
To jasne. Żeby odegrać się na Barbarze. Będzie ostatnia i na nią spadnie kara.
Pomyślałem o siostrze. Powiedziałem, że jest za mała, żeby się ścigać, i że to nieuczciwe, bo wiadomo, że ona przegra.
Barbara zamachała przecząco palcem. Zrozumiała, jaką niespodziankę szykuje jej Czacha.
– Co z tego? Wyścig to wyścig. Przyjechała z nami. Jak nie, to niech zaczeka na dole.
Tego nie można było zrobić. Nie mogłem zostawić Marii. Historia z krokodylami wciąż krążyła mi po głowie. Melichetti potraktował nas uprzejmie, ale nie należy zbytnio mu ufać. A jeżeli ją zamorduje, co ja powiem mamie?
– Jak moja siostra zostaje, to ja też zostaję.
– Nie jestem mała! – wtrąciła się Maria. – Chcę się ścigać.
– Ty bądź cicho!
Sprawę rozwiązał Czacha. Może iść z nami, ale się nie ściga.
Porzuciliśmy rowery za pompą i ruszyliśmy.
To dlatego znalazłem się na tym wzgórzu (...)
***
Najgorętsze lato stulecia. Mała, biedna osada zagubiona wśród łanów pszenicy. Dorośli chronią się w domach. Sześcioro dzieci przemierza na rowerach rozżarzoną, wymarłą okolicę. Wśród morza kłosów kryje się sekret, który nieodwracalnie zmieni życie jednego z nich. Dziewięcioletni Michele staje niespodziewanie wobec tajemnicy zbyt wielkiej i strasznej, aby mógł ją z kimś podzielić. Żeby stawić jej czoła, szuka siły w swej dziecięcej fantazji, uporze i naiwnej mądrości.
Historia rozgrywa się upalnego lata 1978 roku, na południu Włoch. W tym krajobrazie, zdominowanym kontrastem pomiędzy oślepiającym blaskiem słońca i ciemnością nocy Ammaniti umieszcza opowieść o przyjaźni, zdradzie, dojrzewaniu, poszukiwaniu siebie poprzez podjęcie ryzyka, pokonanie strachu. Powieść staje się pożegnaniem wieku niewinności, zabawy, tej magicznej siły wyobraźni, która pozwala walczyć z potworami.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER