"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Gorączka Mary Beth Keane

"Ale w Ameryce ludzie też umierali, o czym Mary szybko się przekonała. Tylko śmierć tutaj była bardziej podstępna, a przez to okrutniejsza, bo zawsze wydawało się, że przychodzi z zaskoczenia. Najpierw tego nie zauważała, ale później wszyscy wokół umierali."

Bardzo podobna opowieść do Grace Grace, ale gorsza.
Spodziewałam się historii z większą fantazją i większych emocji, a tu raczej wszystko skupia się na faktach.
Klimat jednakże jest odczuwalny, więc czyta się przyjemnie.
Narracja 1-osobowa.

MOJA OCENA: 7/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



PRO­LOG
1899

Dzień roz­po­czął się od zwa­rzo­ne­go mle­ka, a po­tem było tyl­ko go­rzej. Za szyb­ko pra­cu­jesz, stro­fo­wa­ła się Mary, gdy pan Kir­ken­bau­er ode­słał do kuch­ni por­ce­la­no­wy dzba­nu­szek z mle­kiem i wia­do­mo­ścią, aby bar­dziej się przy­kła­da­ła. Był zmę­czo­ny, wie­dzia­ła o tym, bo dziec­ko pła­ka­ło przez całą noc: za­wo­dzi­ło i pro­si­ło, żeby je uko­ły­sać. Pan Kir­ken­bau­er za­mar­twiał się tym. Sta­ra­ły się oszczę­dzać mu przy­kro­ści – Mary, pani Kir­ken­bau­er i nia­nia sie­dzia­ły na zmia­nę przy chłop­cu, ale po­kój dzie­cię­cy był na­prze­ciw sy­pial­ni ro­dzi­ców, a de­ski w no­wym domu skrzy­pia­ły i ję­cza­ły, aż wresz­cie pan Kir­ken­bau­er wy­szedł w noc­nej ko­szu­li z sy­pial­ni i za­py­tał, jak ma po­móc.
– Daj mi go – zwró­cił się do Mary na po­cząt­ku jej zmia­ny, gdy nia­nia z za­czer­wie­nio­ny­mi z nie­wy­spa­nia ocza­mi ucie­kła do ma­łej iz­deb­ki na ty­łach.
O dru­giej nad ra­nem żad­ne z nich nie dba­ło o to, że pa­ra­du­ją w bie­liź­nie noc­nej. Po­da­ła chłop­czy­ka ojcu. Mó­wiąc szcze­rze, było to małe dziec­ko (na­zy­wa­li go „chłop­cem”, bo sam za­czął tak na sie­bie mó­wić, choć to nie była praw­da; może za ja­kieś sześć mie­się­cy, ow­szem, ale jesz­cze nie te­raz), bo wciąż miał tłu­ściut­kie nóż­ki i po­licz­ki, truch­tał nie­pew­nie przed sie­bie i czę­ściej sia­dał na ko­la­nach niź­li na ja­kim­kol­wiek krze­śle.
– Jest roz­pa­lo­ny – za­uwa­żył szep­tem pan Kir­ken­bau­er.
Przy­ło­żył za­ci­śnię­te usta do czo­ła syna. A po­tem od­dał dziec­ko Mary i usiadł w fo­te­lu w ką­cie, a ona ko­ły­sa­ła chłop­czy­ka, opo­wia­da­jąc mu o wszyst­kich cu­dach, któ­re przy­nie­sie dzień. Chce zo­ba­czyć ża­glo­wiec? Chce pusz­czać kacz­ki na rze­ce? Chce cie­płą buł­kę pro­sto z pie­ca? Ale dziec­ko tyl­ko wpa­try­wa­ło się w nią, pła­ka­ło i obej­mo­wa­ło ją za szy­ję roz­pa­lo­ny­mi rącz­ka­mi – moc­no, jak­by pły­nę­li przez mo­rze, a ona była jego je­dy­nym ra­tun­kiem.
Mary sta­ra­ła się nie przej­mo­wać za bar­dzo ode­sła­nym mle­kiem i lo­ka­jem na­śla­du­ją­cym głos i minę pana; upo­mi­na­ła się, że pan Kir­ken­bau­er jest zmę­czo­ny, jak oni wszy­scy, i dla­te­go po­skar­żył się na mle­ko, a Bóg je­den wie, ja­kim na­praw­dę to­nem prze­ka­zy­wał wia­do­mość lo­ka­jo­wi, któ­ry od sa­me­go po­cząt­ku wy­da­wał się Mary do­syć ner­wo­wy.
Pani Kir­ken­bau­er była wciąż na gó­rze, spa­ła albo sta­ra­ła się usnąć, a nia­nia od trzech go­dzin, co go­dzi­nę, za­bie­ra­ła chłop­czy­ka do chłod­nej ką­pie­li. Na pier­si dziec­ka po­ka­za­ła się lek­ka wy­syp­ka, więc z sa­me­go rana pani Kir­ken­bau­er ka­za­ła spo­rzą­dzić okład z chle­ba i mle­ka albo po­biec do są­sia­dów po olej lnia­ny, ale Mary za­pro­te­sto­wa­ła, bo wi­dzia­ła już tę wy­syp­kę wcze­śniej i nic na nią nie po­mo­że, jak tyl­ko od­po­czy­nek i prze­ko­na­nie dziec­ka, żeby coś zja­dło. Kir­ken­bau­ero­wie nie na­le­że­li do naj­bo­gat­szych ro­dzin, u któ­rych pra­co­wa­ła. Ich kuch­nia nie była tak do­stat­nia, jak więk­szość tych, w któ­rych go­to­wa­ła. Ale byli uprzej­mi, pła­ci­li jej do­brą pen­sję, a je­śli nie li­czyć paru dzi­wactw pani Kir­ken­bau­er, Mary mo­gła ku­po­wać i po­da­wać to, co jej się żyw­nie po­do­ba­ło.
Cza­sem po ko­la­cji pani Kir­ken­bau­er po­ma­ga­ła przy zmy­wa­niu, co – jak stwier­dzi­ła ze zdu­mie­niem Mary – w ni­czym jej nie uj­mo­wa­ło. Pani krzą­ta­ją­ca się po kuch­ni i spi­żar­ni z rę­ka­mi w garn­kach by­ła­by za­zwy­czaj nie do znie­sie­nia. Gdy­by ktoś po­wie­dział wcze­śniej Mary, że wła­śnie tak bę­dzie wy­glą­da­ła jej pra­ca, ni­g­dy nie zde­cy­do­wa­ła­by się na tę po­sa­dę, ale sko­ro już tu była i po­zna­ła do­mow­ni­ków, nie prze­szka­dza­ło jej to w żad­nej mie­rze. Pani Kir­ken­bau­er zwie­rzy­ła się, że ma w Fi­la­del­fii trzy sio­stry i cza­sem bar­dzo bra­ku­je jej ko­bie­ce­go to­wa­rzy­stwa. Mary usi­ło­wa­ła raz po raz osza­co­wać, na ile pani czu­je się przy niej swo­bod­nie, by któ­re­goś dnia zdo­być się na za­da­nie jej py­ta­nia: Czy za­wsze była po­saż­na, czy do­pie­ro po ślu­bie z pa­nem?
Kir­ken­bau­ero­wie nie pro­wa­dzi­li jesz­cze w Dobbs Fer­ry oży­wio­ne­go ży­cia to­wa­rzy­skie­go, co świad­czy­ło o tym, iż sami rzad­ko przyj­mo­wa­li, a to z ko­lei ozna­cza­ło, że Mary tyl­ko wy­jąt­ko­wo go­to­wa­ła dla wię­cej niż trzech osób w ro­dzi­nie oraz dla służ­by i sa­mej sie­bie. Dom stał nad rze­ką Hud­son, więc w nie­dzie­le, gdy świe­ci­ło słoń­ce, pań­stwo urzą­dza­li pik­ni­ki na brze­gu i za­pra­sza­li na nie każ­de­go spo­śród służ­by, kto aku­rat nie po­je­chał do domu albo do ro­dzi­ny.
Mary trzy­ma­ła dzba­nu­szek z mle­kiem po­da­ny jej przez lo­ka­ja.
– Na­praw­dę się zwa­rzy­ło? – spy­ta­ła, pod­no­sząc na­czyń­ko do nosa. – Ze­psu­te – orze­kła, za­ci­ska­jąc zęby, żeby nie zwy­mio­to­wać.
Po­de­szła szyb­ko do wą­skich ku­chen­nych drzwi, żeby na ze­wnątrz wy­lać mle­ko. Gdy to ro­bi­ła, roz­le­gło się ci­che cmok­nię­cie, a po­tem Mary zo­ba­czy­ła, jak mle­ko leci w po­wie­trzu ni­czym przed­miot, aż wy­lą­do­wa­ło ja­kieś sześć stóp od niej i roz­pry­sło się gru­da­mi po mo­krej tra­wie. Po kil­ku se­kun­dach smród po­ko­nał od­le­głość mię­dzy tra­wą a ku­chen­ny­mi drzwia­mi, w któ­rych wciąż sta­ła Mary. Cof­nę­ła się do domu i chwy­ci­ła za czaj­nik z wrząt­kiem. Na­stęp­nie wy­bie­gła przed dom, sta­nę­ła nad bia­ły­mi gru­da­mi i od­wró­ciw­szy gło­wę, po­la­ła ze­psu­te mle­ko go­tu­ją­cą się wodą. Kie­dy spoj­rza­ła w dół, do­strze­gła stru­mycz­ki gru­dek chwy­ta­ne przez zie­lo­ne źdźbła i wsią­ka­ją­ce za­raz w zie­mię.
– Nie ma już wię­cej? – spy­tał lo­kaj, rzu­ca­jąc ner­wo­we spoj­rze­nie w głąb dłu­gie­go holu pro­wa­dzą­ce­go do ja­dal­ni.
– Jest. Jest mnó­stwo – od­po­wie­dzia­ła Mary. – To było mle­ko, co je od­sta­wi­łam na chleb, ale za­po­mnia­łam o nim i wczo­raj do chle­ba wla­łam ma­ślan­kę. Ro­bo­ta pa­li­ła mi się w rę­kach. Bra­ku­je lodu. Odłu­pa­łam duże bry­ły do ką­pie­li dla dziec­ka, a to, co zo­sta­ło z blo­ku, trze­ba przy­sy­pać tro­ci­na­mi. Po­trze­bu­ją praw­dzi­wej skrzy­ni do lodu, ot co. Taką wy­bi­tą od środ­ka cyn­kiem. Wsta­wi­łam do­bre mle­ko do skrzy­ni, a dzi­siaj rano... – Wy­da­ło się jej, że sły­szy kro­ki w holu. Pod­nio­sła pa­lec, ka­żąc lo­ka­jo­wi za­cze­kać.
– Co dzi­siaj rano? – za­py­tał lo­kaj.
Byli sami. To tyl­ko świe­że drew­no, z któ­re­go wznie­sio­no dom, skrzy­pia­ło na­mo­kłe nocą od za­ci­na­ją­ce­go desz­czu, a te­raz, choć otwo­rzy­li sze­ro­ko okna i drzwi, wnę­trze wy­peł­nia­ło par­ne po­wie­trze. Wszyst­ko było za­raz mo­kre, a koł­nie­rzyk su­kien­ki Mary za­ci­skał się jak pę­tla.
– Nic, nic. – Tłu­ma­cze­nie nie mia­ło sen­su. Pan Kir­ken­bau­er cze­kał przy sto­le w ja­dal­ni z mi­secz­ką su­chych ja­gód i wciąż czar­ną kawą. – Masz – zwró­ci­ła się do lo­ka­ja, sta­wia­jąc mu dzba­nu­szek z mle­kiem na tacy. Przez tę głu­pią po­mył­kę bę­dzie mu­sia­ła upiec świe­ży chleb na lunch, choć z wczo­raj zo­sta­ło jesz­cze w kre­den­sie pra­wie pół bo­chen­ka, a każ­dą krom­kę moż­na by opiec i po­sma­ro­wać odro­bi­ną ma­sła, żeby wszyst­kim sma­ko­wa­ło.
– Co dzi­siaj z dzie­cia­kiem? – za­py­tał lo­kaj. Jego po­kój mie­ścił się na pod­da­szu, dla­te­go prze­spał całą noc.
– Ani go­rzej, ani le­piej. Bie­dac­two.
Kiw­nął gło­wą ze zro­zu­mie­niem.
– A w spra­wie tego mle­ka, Mary, to pew­nie przez upał. I chło­pak też ma przez to go­rącz­kę. Bo i mnie coś trzę­sie.
Nie każ­dy lo­kaj jest taki miły, choć we wszyst­kich do­mach, w któ­rych go­to­wa­ła, było z nimi raz tak, raz siak. Służ­ba albo współ­pra­cu­je ze sobą, i po­ro­zu­mie­wa się bez słów ukrad­ko­wy­mi ski­nie­nia­mi gło­wy, albo ry­wa­li­zu­je i psu­je so­bie na­wza­jem ro­bo­tę.

Gdy chłop­czyk się roz­cho­ro­wał, Mary pra­co­wa­ła u Kir­ken­bau­erów za­le­d­wie od mie­sią­ca, lecz kie­dy póź­niej o tym my­śla­ła, usi­ło­wa­ła so­bie przy­po­mnieć, ja­kie oko­licz­no­ści zmu­si­ły ją do pod­ję­cia pra­cy w tak od­le­głym jak Dobbs Fer­ry miej­scu, choć prze­cież na Man­hat­ta­nie nie bra­ko­wa­ło wol­nych po­sad.
W roku 1899 Al­fred wciąż jesz­cze znaj­do­wał do­brą ro­bo­tę. Go­lił się każ­de­go ran­ka, a za­ro­bio­ne przez ty­dzień pie­nią­dze od­da­wał jej w pią­tek, żeby za­pła­ci­ła czę­ścio­wo za czynsz i za je­dze­nie. W agen­cji po­śred­nic­twa pra­cy dla słu­żą­cych czę­sto pro­po­no­wa­no jej po­sa­dy w New Jer­sey albo Con­nec­ti­cut, bądź też po za­chod­niej stro­nie Hud­so­nu, gdzie nie do­jeż­dża­ły po­cią­gi, ale ni­g­dy się na to nie zgo­dzi­ła, chy­ba że na krót­ki czas i tam, gdzie do­brze pła­co­no, przez co pań­stwo z tam­tych oko­lic mu­sie­li za­zwy­czaj oby­wać się gor­szy­mi kuch­ta­mi – ta­ki­mi, któ­re nie zna­la­zły miej­sca na Man­hat­ta­nie. Na­to­miast Mary nie mia­ła­by pro­ble­mu z za­trud­nie­niem się na wy­spie, dla­cze­go więc zgo­dzi­ła się aż do Dobbs Fer­ry, żeby pra­co­wać u oso­by, któ­ra nie była w za­sa­dzie damą, ale jak­by słu­żą­cą, wno­sząc ze spo­so­bu, w jaki za­glą­da­ła do my­tych przez sie­bie garn­ków, czy jak roz­glą­da­ła się po kuch­ni, żeby wy­pa­trzeć tłu­ste pla­my. Po­zna­ła pa­nią Kir­ken­bau­er w agen­cji po­śred­nic­twa i może za­trud­ni­ła się u niej, bo ta przy­pa­dła jej do gu­stu? Nie py­ta­ła, na przy­kład, czy Mary cho­dzi do ko­ścio­ła. Ani o to, czy ma męża albo chce wyjść za mąż. Do­wia­dy­wa­ła się tyl­ko, jak Mary go­tu­je, a gdy mó­wi­ła o po­sił­kach i od­po­wie­dzial­no­ści, jaką jest ich przy­go­to­wy­wa­nie przez sie­dem dni w ty­go­dniu, od­wo­ły­wa­ła się chy­ba do wła­sne­go do­świad­cze­nia.
„Czy ki­si­łaś kie­dyś ka­pu­stę, czy za­wsze ją ku­pu­jesz?”, spy­ta­ła pani Kir­ken­bau­er pod­czas pierw­szej roz­mo­wy, a Mary szcze­rze wy­zna­ła, że ni­g­dy do­tąd nie ro­bi­ła ani jed­ne­go, ani dru­gie­go, gdyż ża­den z jej do­tych­cza­so­wych pra­co­daw­ców nie ży­czył so­bie ki­szo­nej ka­pu­sty, a przede wszyst­kim jej zgni­łe­go smro­du w ko­ry­ta­rzach z kwie­ci­sty­mi wzo­ra­mi na ścia­nach i pod de­li­kat­ny­mi stiu­ka­mi na su­fi­cie. Jak Al­fred wie­czo­rem miał ape­tyt na ki­szo­ną ka­pu­stę, to wy­cho­dził na uli­cę i szu­kał wę­drow­ne­go sprze­daw­cy, prze­mie­rza­ją­ce­go mia­sto ze sta­lo­wą becz­ką na ple­cach.
„A czy chcia­ła­byś się na­uczyć ki­sić ka­pu­stę, gdy­bym ci raz po­ka­za­ła, jak się to robi? Szyb­ko się uczysz?” Cie­ka­we, kie­dy ta pa­niu­sia wy­pro­wa­dzi­ła się z fi­la­del­fij­skiej Lo­wer East Side, za­sta­na­wia­ła się Mary, ale od­po­wie­dzia­ła zwy­czaj­nie: „Tak”.
Czy tyl­ko z tej przy­czy­ny zgo­dzi­ła się wy­je­chać z mia­sta tam­te­go lata? Czy pen­sja była wyż­sza od in­nych? Nie. Wie­le lat póź­niej, gdy mia­ła mnó­stwo cza­su, żeby się nad tym za­sta­no­wić – a mo­gła to ro­bić, je­śli tyl­ko chcia­ła, przez cały dzień o każ­dej go­dzi­nie i w każ­dej mi­nu­cie – nic się jej w tym nie zga­dza­ło, a naj­mniej ona sama, młod­sza, wy­sia­da­ją­ca z po­cią­gu i cze­ka­ją­ca na ode­bra­nie przez pana Kir­ken­bau­era, któ­ry nie miał szo­fe­ra na pe­łen etat. Al­fred bła­gał ją, żeby nie bra­ła tej ro­bo­ty. Chciał, żeby zna­la­zła so­bie coś bli­żej domu i obie­cy­wał jej na czwar­te­go lip­ca taki po­kaz fa­jer­wer­ków, ja­kie­go jesz­cze nie wi­dzia­ła. Za­czął już zbie­rać pe­tar­dy i zim­ne ognie, i miał za­miar za­pro­sić wszyst­kich z ka­mie­ni­cy na po­kaz. Ale w tam­tym roku czwar­ty lip­ca przy­pa­dał we wto­rek, a Mary nie mia­ła za­mia­ru or­ga­ni­zo­wać so­bie lata wo­kół jed­ne­go świę­ta, więc zo­sta­wi­ła Al­fre­da sa­me­go na Dwu­dzie­stej Trze­ciej Uli­cy, żeby się o sie­bie za­trosz­czył. Nie­wy­klu­czo­ne, że tam­tej wio­sny obie­cał jej, że się z nią nie oże­ni. Choć nie dla­te­go, że jej nie ko­cha, ale z tej przy­czy­ny, że nie wie­rzy w ślu­by. W Sta­rym Świe­cie, w po­rząd­ku, trze­ba żyć w zgo­dzie z nie­wzru­szo­nym zwy­cza­jem, ale w Ame­ry­ce! Bo prze­cież co zna­czy ta Ame­ry­ka, je­śli dwo­je lu­dzi nie może żyć, jak chce!
Za­baw­ne, że tak przy­wy­kła do Al­fre­da i tego, jak ze sobą żyją – aż trud­no so­bie wy­obra­zić, że kie­dyś chcia­ła, żeby wzię­li ślub. My­śla­ła, że wresz­cie to zro­bi, jak przy­zna sam przed sobą oraz przed nią, że to je­dy­ne wła­ści­we roz­wią­za­nie. Jesz­cze trud­niej było jej uwie­rzyć, iż kie­dy­kol­wiek uwa­ża­ła, że brak ślu­bu jest ich naj­więk­szym pro­ble­mem. Ale tam­te­go lata roku 1899 po­go­dzi­ła się w koń­cu z tym, że Al­fred naj­pew­niej wie­rzy w swo­je sło­wa. Mó­wił to, co mu le­ża­ło na ser­cu, i było pew­ne, że nie zmie­ni zda­nia. A Mary nie na­le­ża­ła do ko­biet go­to­wych na­ma­wiać męż­czyzn do że­niacz­ki. Bo wie­lu da­ło­by się za to po­sie­kać. Tak było, jak pa­mię­ta­ła, daw­no temu, bo te­raz mo­gła tyl­ko wspo­mi­nać szcze­gó­ły tam­te­go lata. Wła­śnie o to cho­dzi­ło – ura­ził jej dumę. Chcia­ła dać mu na­ucz­kę. Chcia­ła mieć czas, żeby nad wszyst­kim się za­sta­no­wić i może ze­brać się na od­wa­gę, żeby od nie­go odejść i spró­bo­wać ja­kie­goś in­ne­go ży­cia. Dla­te­go wy­je­cha­ła tam­te­go lata; ży­czy­ła mu, żeby udał się po­kaz fa­jer­wer­ków i do­da­ła, że bę­dzie przy­jeż­dżać w nie­dzie­le albo i nie, w za­leż­no­ści od na­stro­ju.
– Ma pani dziec­ko, praw­da? – za­py­ta­ła po­śred­nicz­ka w agen­cji po­śred­nic­twa pod­czas tego pierw­sze­go spo­tka­nia, zer­ka­jąc do no­ta­tek. Mary za­uwa­ży­ła, że pani Kir­ken­bau­er jest nie­na­gan­nie ubra­na w szy­tą na mia­rę suk­nię, któ­rej fa­son pod­kre­śla jej szczu­płą fi­gu­rę, a jed­no­cze­śnie ją ukry­wa. Była młod­sza od Mary i mia­ła pięk­ną nie­miec­ką bu­zię.
– Tak, mam syn­ka. Czy to pro­blem?
– Oczy­wi­ście, że nie – od­po­wie­dzia­ła po­śred­nicz­ka. – Mary uwiel­bia dzie­ci. Praw­da, Mary?
– Tak – od­po­wie­dzia­ła obo­jęt­nym to­nem.
Wła­ści­wie nie lu­bi­ła dzie­ci, ale ten chłop­czyk przy­padł jej do gu­stu. Po czter­dzie­stu ośmiu go­dzi­nach od przy­jaz­du do Dobbs Fer­ry prze­ko­na­ła się, że żad­na siła nie utrzy­ma ma­łe­go To­bia­sa z dala od kuch­ni, więc po­wie­dzia­ła nia­ni, żeby go zo­sta­wi­ła, po­sa­dzi­ła na pod­ło­dze z za­baw­ką i po­zwo­li­ła mu pa­trzeć. Spryt­ny chłop­czyk ba­wił się, póki nia­nia nie zni­kła mu z oczu, a po­tem wy­cią­gnął rącz­ki do Mary, żeby go pod­nio­sła – żeby mógł po­dzi­wiać z wy­so­ka wszyst­ko, co stoi na pie­cu.
– Łyż­ka – po­wie­dzia­ła, kie­dy chciał spró­bo­wać. – Go­rą­ce! – ostrze­gła go, gdy wpa­try­wał się w parę nad ron­dlem.
Każ­de­go dnia uczy­ła go no­we­go sło­wa, a on je za­pa­mię­ty­wał i po­wta­rzał po kil­ku dniach, jak­by znał je od uro­dze­nia. I sta­ło się tak, że za­czy­na­ło jej bra­ko­wać To­bia­sa w kuch­ni i czu­ła się bez nie­go sa­mot­na. A gdy jej to­wa­rzy­szył, mó­wi­ła do nie­go przez całe po­po­łu­dnia.
– Je­steś grzecz­nym chłop­czy­kiem – zwra­ca­ła się do nie­go Mary, a on ude­rzał się w pierś i po­wta­rzał:
– Gzec­ny chłop­cyk.
Ubie­ra­jąc się wcze­śnie rano, za­nim kto­kol­wiek w domu się obu­dził, cze­ka­ła już na szarp­nię­cia spód­ni­cy małą pulch­ną rącz­ką, na gru­be krót­kie nóż­ki wy­sta­ją­ce ze spode­nek do ko­lan. Na­słu­chi­wa­ła, gdy nad­bie­gał ko­ry­ta­rzem przed śnia­da­niem – pę­dził do kuch­ni, naj­szyb­ciej jak mógł, żeby ją zo­ba­czyć, przy­tu­lić się do niej i wy­po­wie­dzieć jej imię.
Aż w koń­cu nad­szedł ten po­ra­nek, kie­dy nie przy­biegł do kuch­ni; ten po­ra­nek, kie­dy przy­czła­pał ocię­ża­le i usiadł w ką­cie, żeby przy­glą­dać się jej ci­chut­ko. Miał za­czer­wie­nio­ne po­licz­ki i roz­pa­lo­ne czo­ło, kie­dy go do­tknę­ła. A gdy go pod­nio­sła, był bez­wład­ny, jak­by usnął. Wtu­lił gło­wę w zgię­cie łok­cia Mary i zdał się na jej ła­skę, roz­rzu­ciw­szy nogi na jej bio­drze i opu­ściw­szy rącz­ki po bo­kach.
– Chcesz chleb­ka z dże­mem? – za­py­ta­ła o jego przy­smak.
Ale spoj­rzał na nią tyl­ko szkli­stym wzro­kiem, jak­by przez noc urósł i zmą­drzał, i miał już za nic wszyst­kie sło­dy­cze. Jak­by chłop­czyk, któ­ry uwiel­biał chle­bek z dże­mem, stał się zu­peł­nie kimś in­nym: no­wym, po­waż­niej­szym chłop­cem, któ­ry wie już tyle, co do­ro­sły. Przez kil­ka mi­nut ko­ły­sa­ła go w kuch­ni, wy­mie­nia­jąc wszyst­kie jego przy­sma­ki i uda­jąc sama przed sobą, że o ni­czym nie wie.
– To­bias nie czu­je się dzi­siaj naj­le­piej – po­wie­dzia­ła nia­ni, a nia­nia po­in­for­mo­wa­ła o tym pa­nią. Wszyst­kie trzy ze­bra­ły się w sa­lo­nie, gdzie chłop­czyk usnął z gło­wą na po­dusz­ce.
– Prze­by­wał wczo­raj za dłu­go na słoń­cu – oznaj­mi­ła jego mat­ka, przy­kła­da­jąc mu dłoń do czo­ła. – A po obie­dzie zjadł mnó­stwo cia­sta.
– Czy mam pójść po dok­to­ra?
– Nie – od­rze­kła pani Kir­ken­bau­er. – Sen go ule­czy. Wy­zdro­wie­je do wie­czo­ra. Zo­staw­my go tu­taj.
Ale nie wy­zdro­wiał. Po­gor­szy­ło mu się jesz­cze, a po czte­rech dniach przy­cho­dze­nia dok­tor po­wie­dział, że nic nie da się zro­bić, oprócz chłod­nych ką­pie­li i na­kła­nia­nia To­bia­sa do je­dze­nia.
W tym sa­mym dniu, w któ­rym Mary po­da­ła panu Kir­ken­bau­ero­wi zwa­rzo­ne przez noc i skwa­śnia­łe mle­ko, źle po­czu­ła się pani, a po niej nia­nia, wresz­cie lo­kaj i ogrod­nik, któ­ry przy­cho­dził dwa razy w ty­go­dniu i za­wsze ja­dał z nimi lunch. Mia­ła wra­że­nie, że po To­bia­szu wszy­scy za­cho­ro­wa­li jed­no­cze­śnie, na­wet o tej sa­mej go­dzi­nie i niech Bóg jej wy­ba­czy, ale nie zwra­ca­ła uwa­gi na po­zo­sta­łych, póki nie za­nio­sła chłop­czy­ka do wan­ny.
– Wan­na – wy­szep­ta­ła, wkła­da­jąc go do wody i pod­trzy­mu­jąc ręką, żeby się nie ze­śli­zgnął. Pusz­cza­ła mu ka­wał­ki lodu, któ­re od­rą­ba­ła od blo­ku, i mó­wi­ła, że to góry lo­do­we, a on jest ka­pi­ta­nem stat­ku i musi za­dbać o to, żeby się z taką górą nie zde­rzyć. Nie prze­szka­dza­ło mu zim­no. Nie wo­łał o za­baw­ki. Nie wo­łał mat­ki. Nie pła­kał. Po ką­pie­li – a wy­ję­ła go z wan­ny, gdy po­marsz­czy­ły mu się opusz­ki i bała się zo­sta­wiać go dłu­żej w wo­dzie – owi­nę­ła go w czy­ste prze­ście­ra­dło i opo­wia­da­ła mu baj­ki, a on zwi­nął się w kłę­bek jak no­wo­ro­dek z ko­lan­ka­mi pod bro­dą. Przy­po­mi­nał wte­dy nie­mow­lę z mo­kry­mi locz­ka­mi i ró­żo­wiut­ki­mi po­licz­ka­mi: gdy­by ktoś zro­bił mu por­tret, wy­glą­dał­by jak zdro­we dziec­ko, naj­zdrow­sze, ta­kie, co bie­ga­ło przez go­dzi­nę koło domu w mroź­ny zi­mo­wy dzień.
A po­tem, siód­me­go dnia cho­ro­by, po kil­ku go­dzi­nach ko­ły­sa­nia i na­słu­chi­wa­nia gło­sów in­nych, do­bie­ga­ją­cych z od­le­głych izb, małe ciał­ko sta­ło się zu­peł­nie bez­wład­ne w jej ra­mio­nach i jak­by cięż­sze. Gło­wa chłop­czy­ka wa­ży­ła chy­ba z tonę, a jego nóż­ki były ni­czym ko­twi­ce na jej udzie. Go­rą­cy po­wiew od­de­chu, któ­ry ła­sko­tał ją w szy­ję przez kil­ka mi­nio­nych go­dzin, ustał. Mary ko­ły­sa­ła go co­raz szyb­ciej, wma­wia­jąc so­bie, że na pew­no mu się po­lep­szy, je­śli się prze­śpi spo­koj­nie. Nie za­znał ta­kie­go snu od ty­go­dnia, więc te­raz usnął. Tyl­ko usnął.
Po ja­kimś cza­sie po­ło­ży­ła go do łó­żecz­ka i po­szła po­wie­dzieć o tym panu Kir­ken­bau­ero­wi, któ­ry jako je­dy­ny nie był cho­ry.
– On od­szedł, pro­szę pana – oznaj­mi­ła i do­tknę­ła dłoń­mi jego ra­mion, nim zda­ła so­bie spra­wę z tego, co robi.
Dok­tor po­wta­rzał, że gdy­by wy­da­rzy­ło się naj­gor­sze, nie na­le­ży o tym mó­wić pani, je­śli chcą, żeby ja­koś do­szła do sie­bie, więc Mary sta­ra­ła się za­cho­wać ka­mien­ną twarz, gdy ją pie­lę­gno­wa­ła. Ale po ty­go­dniu zmar­ła rów­nież pani Kir­ken­bau­er – tak ci­chut­ko jak jej sy­nek – a dzień póź­niej lo­kaj. Nia­nia i ogrod­nik wró­ci­li do zdro­wia (...)


***

Tyfusowa Mary – ofiara czy morderczyni?

Oparta na faktach niepokojąca opowieść o Mary Mallon, której historia paraliżowała opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych początku XX wieku. Media nazywały ją „najbardziej niebezpieczną kobietą w Ameryce”. Jaka była naprawdę?

Piętnastoletnia Irlandka przybija do brzegów ziemi obiecanej. Przykładna katoliczka, dziewczyna z ambicjami, pracowita, odważna. Marzy o tym, by zostać kucharką. Nowy Jork spełnia jej oczekiwania. Mary jest zaufaną gospodynią w kolejnych nowojorskich domach. Dostaje dobre referencje, a jej lody brzoskwiniowe uchodzą za przysmak. Poznaje Alfreda. Zakochuje się. Jest szczęśliwa...

Niczym mroczny żniwiarz podąża jednak za nią tyfus, kładąc się cieniem na jej życiu i karierze. W każdym domu, w którym gotuje, dochodzi do zarażeń gorączką tyfusową. Inspektor sanitarny, dr Soper, dopatruje się w tym nieszczęśliwym zrządzeniu losu pewnego schematu. Uważa, że Mary jest rzadkim przypadkiem nosiciela choroby. Kobieta zostaje aresztowana i przymusowo izolowana na Wyspie North Brother na East River. Jej przypadek jest szeroko dyskutowany i uznany za ważne odkrycie medyczne. Jedni uważają ją za ofiarę, inni za morderczynię.

„Gorączka” to fascynująca i niejednoznaczna powieść, której równorzędnymi bohaterami są Nowy Jork początku XX wieku i ówczesny rozkwit medycyny. Mary Beth Keane rozprawia się z legendą, która narosła wokół Tyfusowej Mary. Oddaje jej głos i pozwala dostrzec w niej pełną pasji kobietę, która jest zmuszona nieustannie walczyć o prawo do normalnego życia. Doskonała, trzymająca w napięciu lektura!

Na podstawie książki powstaje serial BBC, w którym główną rolę zagra Elisabeth Moss, znana m.in. z takich produkcji, jak „Mad Men”, „Tajemnice Laketop” i „Opowieść podręcznej”.


MARY MALLON
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/









Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger