Dobre sensacyjne czytadełko /w pozytywnym sensie/ - taki urban kryminał na nieco nietypowym tle.
Czyta się szybko, lekko, łatwo i przyjemnie, dużo się dzieje, cały czas panuje ruch i rotacja wydarzeń. Z powodzeniem można umilić sobie nudne popołudnie odrobiną akcji.
Autor miał oryginalny pomysł na oryginalny kryminał:)
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERWSZA
Miasto wisielców
Wtorek, 20 marca
Rektascensja 19 02 54,5
Deklinacja -34 11 39
Elongacja 78,0
Delta 3,195 j.a.
1.
Spoglądam na agenta ubezpieczeniowego, a on gapi się na mnie. Para szarych oczu ukrytych za okularami w staromodnej szylkretowej oprawie powoduje, że nagle doznaję olśnienia: cholera, to wszystko prawda, a ja nadal nie wiem, czy jestem na nią gotowy. Oj, chyba nie.
Mrużę powieki, biorę się w garść i pochylam się, by przyjrzeć się mężczyźnie bliżej. Oczy i okulary, wątła szczęka i łysina, na szyi zaciśnięta pętla zrobiona z cienkiego czarnego paska.
Tak, to prawda. A może nie? Sam już nie wiem.
Nabieram powietrza do płuc, skupiam się jeszcze bardziej, by wyrzucić z głowy wszystkie myśli niedotyczące zwłok. Wypieram niemożebnie brudne podłogi i rockandrollowy kawałek sączący się z tanich głośników w suficie.
Ten smród mnie dobija, wszechobecny i naprawdę obrzydliwy odór, jakby ktoś wylał przypalony olej z frytkownicy w samym środku obory. Jest jeszcze kilka zawodów na tym świecie, które ludzie nadal wykonują z lepszym lub gorszym skutkiem, niemniej posada nocnej sprzątaczki w całodobowych barach szybkiej obsługi z pewnością do nich nie należy. Z tego też powodu agent ubezpieczeniowy leżał sobie kilka długich godzin pomiędzy sedesem a depresyjnie szarą ścianką kabiny, zanim posterunkowy Michelson wparował przypadkiem do tej właśnie toalety, by odcedzić kartofelki.
Michelson zgłosił to zdarzenie jako klasyczne 10-54S, co wydaje się zrozumiałe, ponieważ mnie też właśnie na to wygląda. Jedno, czego nauczyłem się ostatnimi czasy – czego wszyscy się nauczyliśmy – to że samobójcy wybierający śmierć przez powieszenie rzadko kiedy wykorzystują belki stropowe albo haki na żyrandole. Jeśli podchodzą do rzeczy poważnie, a dzisiaj nikt nie traktuje tych spraw lekko, najczęściej używają gałek przy drzwiach bądź wieszaków na odzież lub też, jak zrobił to mój agent ubezpieczeniowy, podwieszają się pod wszelkie poziome elementy – w tym wypadku jest to poręcz w kabinie dla niepełnosprawnych. Potem wystarczy osunąć się na ziemię i pozwolić, by grawitacja zrobiła swoje, zaciskając pętlę na szyi i odcinając dostęp tlenu.
Pochylam się bardziej, a ponieważ wciąż kucam, muszę przesunąć jedną nogę, by utrzymać równowagę. Chcę znaleźć odpowiednią pozycję, pozwalającą mi na komfortowe dzielenie przestrzeni z agentem ubezpieczeniowym i zarazem na uniknięcie upadku, przez który zostawiłbym odciski palców na miejscu zdarzenia. To mój dziewiąty samobójca w ciągu trzech i pół miesiąca, czyli od chwili, gdy zostałem detektywem. Wciąż jednak nie przywykłem do tego, co śmierć przez uduszenie robi z twarzą człowieka; ten tutaj też ma oczy wybałuszone jakby z przerażenia i pokryte czerwoną pajęczyną naczyń krwionośnych, język wywalony na bok, wargi nabrzmiałe, zasiniałe w kącikach.
Opuszczam powieki, przecieram je kłykciami i znów spoglądam, próbując wyobrazić sobie, jak mój agent ubezpieczeniowy mógł wyglądać za życia. Od razu da się zauważyć, że nie był za przystojny. Cerę miał ziemistą, a twarz lekko nieproporcjonalną: zbyt mała żuchwa, zbyt wielki nochal, oczy za grubymi szkłami małe jak koraliki.
Wygląda na to, że człowiek ten zabił się, wykorzystując długi czarny pasek. Jeden koniec przywiązał do poręczy, a na drugim zrobił coś w rodzaju pętli, która teraz wrzyna się brutalnie w jego jabłko Adama.
– Cześć, młody. Kim jest twój nowy przyjaciel?
– Peter Anthony Zell – odpowiadam zniżonym głosem, zerkając przez ramię na Dotsetha, który dosłownie przed momentem otworzył drzwi do kabiny i szczerzy się do mnie z góry, znad jaskrawego kraciastego szala i kubka parującej kawy z McDonalda.
– Biały mężczyzna. Trzydzieści osiem lat. Pracował w ubezpieczeniach.
– Niech zgadnę – rzuca Dotseth. – Został pożarty przez rekina. A nie, zaraz, to przecież samobójstwo. Mamy do czynienia z samobójstwem?
– Wszystko na to wskazuje.
– Zaszokowałeś mnie! Totalnie! – Denny Dotseth jest zastępcą prokuratora generalnego, jego ogarem o srebrnej grzywie i szerokim, zawsze radosnym obliczu. – Jezu, tak mi przykro, Hank. Chcesz może kawy?
– Nie, dziękuję panu.
Składam Dotsethowi raport o tym, czego się dowiedziałem, przeglądając zawartość znalezionego w tylnej kieszeni ofiary czarnego portfela ze sztucznej skóry. Zell pracował w firmie o nazwie Merrimack Life and Fire, której biura mieszczą się w Water West Building przy Eagle Square. W portfelu nosił plik skasowanych biletów do kina – wszystkie datowane na ostatnie trzy miesiące – które mówiły wiele o jego pragnieniu przeżycia iście męskiej przygody: wznowienie Władcy Pierścieni, dwie ekranizacje cyklu science fiction Distant Pale Glimmers i jakiś DC kontra Marvel z IMAX-a w Hooksett. Żadnych śladów rodziny, ani jednego zdjęcia. Osiemdziesiąt pięć dolarów w dziesiątkach i piątkach. No i prawo jazdy z tutejszym adresem: 14 Matthew Street Extension, Concord.
– No tak. Znam tę okolicę. Same ładne domki. Rolly Lewis tam mieszka.
– Dostał wpieprz.
– Rolly?
– Nie, ofiara. Proszę spojrzeć. – Wracam wzrokiem do opuchniętej twarzy agenta ubezpieczeniowego i wskazuję na żółknące sińce w górnej części policzka. – Ktoś go walnął, raz, ale za to mocno.
– Taaa, jasne. Na pewno.
Dotseth ziewa, po czym upija łyk kawy. Prawo New Hampshire od dawna wymaga, by za każdym razem gdy znajdujemy trupa, na miejsce wezwano także kogoś z biura prokuratora generalnego. Dzięki temu, gdyby okazało się, że chodzi o zabójstwo, prokuratura miałaby wgląd w sprawę od samego początku. W połowie stycznia przepis ten został jednak uchylony, sąd stanowy uznał bowiem, że może być nadmiernie uciążliwy, zwłaszcza jeśli zważyć na obecne okoliczności – ludzie pokroju Dotsetha musieli jeździć po całym stanie, by stać nam za plecami na każdym miejscu zbrodni, nawet jeśli nie doszło tam do żadnego przestępstwa. Teraz tylko od nas, dochodzeniowców, zależy, czy wezwiemy prokuratora do 10-54S. Ja zazwyczaj robię to przy każdej okazji.
– Co tam jeszcze słychać, młody człowieku? – zagaja Dotseth. – Nadal młócisz w racquetballa?
– Nie grywam w racquetballa, proszę pana – odpowiadam bezwiednie, skupiając uwagę na martwej ofierze.
– Nie? To z kim cię pomyliłem?
Stukam opuszką palca wskazującego po brodzie. Zell był niski, mierzył nie więcej niż metr siedemdziesiąt, i miał przysadzistą sylwetkę z oponką wokół pasa. Cholera, gnębi mnie ta sprawa, ponieważ coś mi nie pasuje w wyglądzie tego ciała, coś jest nie tak z tym domniemanym samobójstwem, ale nadal nie wiem co.
– Nie ma komórki – mruczę.
– Co?
– Znalazłem portfel, klucze, ale telefonu nie było.
Dotseth wzrusza ramionami.
– Pewnie go wyrzucił. Beth tak zrobiła. Zasięg mieliśmy coraz częściej w kratkę, uznała więc, że równie dobrze obejdzie się bez tego ustrojstwa.
Kiwam głową, mamrocząc pod nosem: „Tak, tak”, ale wciąż spoglądam na Zella.
– Nie zostawił też listu.
– Co?
– Nie ma kartki z listem pożegnalnym.
– Naprawdę? – rzuca Dotseth, wzruszając ramionami jeszcze raz. – Pewnie któryś z kumpli ją znajdzie. Może nawet szef. – Uśmiecha się, siorbiąc kawę. – Oni zawsze zostawiają listy. Choć właściwie, zważywszy na okoliczności, nie muszą już tego robić, zgadza się?
– Owszem, proszę pana – odpowiadam, gładząc palcami wąsa. – Trafił pan w sedno.
Tydzień temu w Katmandu tysiąc pielgrzymów z całej Azji Południowo-Wschodniej rzuciło się prosto w ogień, a otaczający ich rozśpiewani mnisi chwilę później poszli w ich ślady i wmaszerowali prosto w szalejące płomienie stosu pogrzebowego. W Europie Środkowej zapanowała moda na poradniki DVD: Jak poprawnie obciążyć kieszenie kamieniami, Jak poprawnie zmieszać koktajl barbituranów we własnym zlewie. Na Środkowym Zachodzie USA – w Kansas City, St. Louis, Des Moines – panuje moda na użycie broni palnej, zdecydowana większość tamtejszych samobójców wybiera palnięcie ze śrutówki prosto w łeb.
U nas, w Concord, ludzie z jakiegoś powodu wybierają śmierć przez powieszenie. Znajdujemy wisielców w garderobach, szopach, niewykończonych piwnicach. W piątek tydzień temu pewien właściciel sklepu meblowego postanowił odejść w iście hollywoodzkim stylu, przywiązał więc pasek od szlafroka do rynny, ta jednak pękła pod jego ciężarem, przez co spadł na własny taras. Wyszedł z tej próby żywy, za to z połamanymi rękami i nogami.
– Tak czy inaczej to kolejna ludzka tragedia – podsumowuje lekkim tonem Dotseth. – Każdy przypadek jest na swój sposób tragiczny.
Zerka ukradkiem na zegarek – jest już gotowy do odejścia. Ja jednak nadal kucam nad zwłokami, nadal uważnie się przyglądam martwemu agentowi ubezpieczeniowemu. Peter Zell na ostatni dzień życia wybrał znoszony brązowy garnitur i jasnoniebieską koszulę. Skarpety miał zbliżonego do siebie koloru, choć nie do końca. Obie brązowe, z tym że jedna odrobinę ciemniejsza. Mocno rozciągnięte zsunęły mu się aż na kostki. Pasek okalający jego kark, czyli narzędzie zbrodni, jak by powiedziała doktor Fenton, jest za to prawdziwym majstersztykiem. Lśniąca czernią skóra i litery B&R wytrawione na złotej sprzączce.
– Halo? – rzuca Dotseth, więc spoglądam na niego, mrużąc powieki. – Masz coś jeszcze do dodania?
– Nie, proszę pana. To wszystko.
– Rozumiem. Miło było, jak zawsze zresztą, młodzieńcze.
– Chociaż…
– Tak?
Wstaję i odwracam się do niego.
– Powiedzmy, że zamierzam kogoś zamordować.
Cisza. Dotseth czeka rozbawiony, do przesady cierpliwy.
– Powiedzmy.
– Do tego mieszkam w okolicy, w której co rusz popełniane jest samobójstwo. Dzień w dzień. Toż Concord to istne zagłębie wisielców.
– Okay.
– Czy nie byłoby rozsądne, gdybym upozorował samobójstwo mojej ofiary?
– Byłoby.
– Czyli zgadza się pan ze mną?
– Generalnie tak. Ale to tutaj? – Dotseth wskazuje paluchem na ciało, nie przestając się uśmiechać. – To było samobójstwo.
Mruga do mnie znacząco, popycha drzwi toalety i zostawia mnie sam na sam z Peterem Zellem (...)
***
Samobójstwo czy morderstwo? Smutny przypadek czy zaplanowana zbrodnia? Prywatna tragedia, a może zorganizowana działalność przestępcza? Chcesz wiedzieć, kto zabił? A jakie to ma znaczenie, skoro już za chwilę wszyscy zginiemy. Nie ma odwrotu. Nie ma ucieczki. Nie ma nadziei. Zostało 6 miesięcy, 2 tygodnie i 4 dni. Co zrobisz ze swoim życiem, zanim nastąpi wielkie bum?
"Ostatni policjant" to fascynująca opowieść kryminalna, której akcja rozgrywa się w przededniu totalnej katastrofy. Do Ziemi zbliża się asteroida i nic już nie da się zrobić, by uniknąć zderzenia. Świat pogrąża się w chaosie, następuje niespotykany kryzys ekonomiczny, wojsko wprowadza stan wyjątkowy i patroluje ulice, by powstrzymać armagedon. Szerzy się przestępczość, fanatyzm religijny, panika. I tylko detektyw Hank Palace jak co dnia prowadzi drobiazgowe śledztwo, by poznać prawdę, która nikogo innego już nie obchodzi.
"Ostatni policjant" to pierwsza część trylogii pełnej zbrodni i tajemnic. Czy uda się je poznać przed końcem świata?
ZGARNIJ EBOOKA Z