Taki enigmatyczny opis, a takie arcydzieło!!!! Miejsce w pierwszej trójce, jeśli chodzi o powieści fantasy EVER!
Jest tu wszystko, co kocham w fantasy. Pochłonęłam! Nawet nie będę się rozpisywać, bo szkoda słów - must read!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Cisza na trzy ręce
Znów była noc. Karczmę „Ostaniec” spowijała cisza i była to cisza na trzy ręce.
Przede wszystkim grało w niej to puste, głuche echo, które pojawia się tam, gdzie milkną rzeczy, przyroda, ludzie. Gdyby wiał wiatr, to gwizdałby w gałęziach drzew, poruszał skrzypiącym na hakach godłem gospody i wymiótłby ciszę jak chmarę jesiennych liści. Gdyby w gospodzie panował tłok lub była w niej bodaj garstka klientów, ciszę wypełniłyby ich rozmowy, śmiech i zgiełk, które zawsze wylewają się z knajp ciemną, nocną godziną. Gdyby grała muzyka… ale nie, oczywiście muzyka nie grała. Po prawdzie nie było żadnej z wymienionych rzeczy i dlatego cisza trwała.
W „Ostańcu” dwoje ludzi skupiło się przy narożniku baru. Pili w milczeniu, unikając poważniejszych rozmów na temat niepokojących wieści. W ten sposób tworzyli drobny, posępny motyw w przestrzeni głuchej ciszy. Swego rodzaju inkluzję, kontrapunkt.
Trzecią melodię ciszy wyłowić było niełatwo. Gdyby posłuchać przez jakąś godzinę, być może usłyszałoby się ją w deskach podłogi pod nogami i w szorstkich, obłupanych klepkach beczek za barem. W wielkich kamieniach poczerniałego paleniska, które zachowały jeszcze ciepło dawno wygasłego ognia. W miarowych ruchach białej lnianej ścierki, poruszającej się w tę i we w tę po usłojeniu drewnianego kontuaru. I w dłoniach mężczyzny, który stał za nim, polerując mahoniową powierzchnię, i bez tych zabiegów już lśniącą jak lustro w świetle lamp.
Mężczyzna miał włosy rude jak płomień. W ciemnych oczach czaiło się nieobecne spojrzenie; poruszał się z dufną swobodą znamionującą tych, którzy wiele wiedzą o różnych rzeczach.
„Ostaniec” należał do niego i do niego też należała trzecia melodia ciszy. Zresztą jak najbardziej stosownie, ponieważ była to najgłębsza partia ciszy, otulająca pozostałe. Była głęboka i długa niczym schyłek jesieni. I ciężka jak wielki kamień wygładzony przez wody rzeki. Cierpliwy, przywiędły oddech człowieka, który czeka na śmierć.
Rozdział 1
Miejsce dla demonów
To była noc dnia felling i w gospodzie „Ostaniec” zebrała się zwyczajowa gromadka gości. A choć pięciu mężczyzn trudno nazwać gromadką, oberżę ostatnio rzadko odwiedzało naraz więcej klientów, ponieważ czasy były, jakie były.
Stary Cob ze swadą grał rolę, w której czuł się najlepiej: bajarza i szafarza dobrych rad. Mężczyźni popijali przy barze i słuchali. W tylnym pomieszczeniu stał za drzwiami młody karczmarz i z uśmiechem przysłuchiwał się kolejnym odsłonom znanej opowieści.
– Obudziwszy się, Taborlin Wielki zrozumiał, że uwięziono go w wysokiej wieży. Że zabrano mu miecz i wszystkie instrumenty: klucz, moneta i świeca zniknęły. Ale nie to było najgorsze, rozumiecie… – Cob urwał dla spotęgowania efektu – …najgorsze było to, że lampy na ścianach płonęły niebieskim płomieniem!
Graham, Jake i Shep pokiwali głowami. Trzem przyjaciołom dzieciństwo upłynęło na słuchaniu opowieści Coba i ignorowaniu jego rad.
Gawędziarz wbił spojrzenie w najnowszego, najbardziej pochłoniętego opowieścią słuchacza: czeladnika kowalskiego.
– Czy wiesz, co to znaczy, chłopcze?
Nikt nie zwracał się do czeladnika inaczej niż „chłopcze”, mimo iż był o dłoń wyższy od wszystkich zgromadzonych. Ponieważ małe miasteczka były, jakie były, zapewne pozostanie „chłopcem”, póki nie wyrośnie mu gęsta broda lub wreszcie, zdenerwowany przezwiskiem, nie rozkwasi czyjegoś nosa.
Chłopiec powoli pokiwał głową.
– Chandrianie.
– Racja – skwapliwie przyznał Cob. – Chandrianie. Wszyscy wiedzą, że niebieski płomień świadczy o ich obecności. A więc był…
– Ale jak go znaleźli? – wtrącił chłopiec. – I dlaczego go nie zabili, kiedy mieli szansę?
– Cicho, w końcu dowiesz się wszystkiego – skarcił go Jake. – Tylko daj mu opowiedzieć.
– Nie traktuj go tak ostro, Jake – wtrącił się Graham. – Chłopiec jest po prostu ciekawy. Pij, co masz nalane.
– Już wypiłem – odciął się Jake. – Mógłby mi ktoś nalać następnego, ale karczmarz wciąż patroszy szczury w kuchni. – Uniósł głos i postukał w krawędź kufla stojącego na kontuarze. Kufel odpowiedział głuchym echem. – Hej! Pić się chce!
Pojawił się karczmarz, niosąc pięć misek gulaszu i dwa okrągłe, jeszcze ciepłe bochny chleba. Z ostentacyjną sprawnością napełnił kufle Jake’a, Shepa i Starego Coba.
Opowieść musiała zaczekać, póki mężczyźni nie skończą posiłku. Stary Cob pierwszy z drapieżną zręcznością starego kawalera uporał się ze swą porcją i odsunął pustą miskę. Pozostali wciąż dmuchali na parujący posiłek, gdy on tymczasem przełknął ostatni kęs chleba i dalej snuł swoją historię.
– Taborlin wiedział, że musi jak najszybciej uciec z wieży, ale kiedy się rozejrzał, zobaczył, że komnata, w której go uwięziono, nie ma drzwi. Ani okien. Wokół widział tylko gładki, lity kamień. Gdyż trzeba wam wiedzieć, że zamknięto go w celi, z której nikt jeszcze nigdy nie uciekł. Wszelako Taborlin znał imiona wszystkich rzeczy i istot, a tym samym wszystkie rzeczy i istoty musiały słuchać jego rozkazów. Rzekł więc do kamienia: „Pęknij!”, a kamień pękł. Ściana rozstąpiła się jak rozdarta kartka papieru, w szczelinie Taborlin zobaczył niebo, a twarz owionęło mu świeże powietrze wiosny. Podszedł do krawędzi otworu, spojrzał w dół i nie wahając się, dał krok w pustkę…
Oczy chłopca rozszerzyły się.
– Nie!
Cob z powagą pokiwał głową.
– Tak, Taborlin dał krok w pustkę i runął w dół, ale bez lęku. Ponieważ znał imię wiatru i tym samym wiatr musiał mu być posłuszny. Przemówił więc do wiatru, a ten ukołysał i utulił go. I wreszcie zniósł go na ziemię delikatnie niczym puch dmuchawca i postawił tak miękko, jakby chodziło o pocałunek matki. A kiedy stał już na ziemi i macał bok, w który otrzymał pchnięcie, przekonał się, że rana nie jest poważna. Więc może po prostu tym razem dopisało mu szczęście. – Cob wszystkowiedzącym gestem postukał się w nos. – A może miało to coś wspólnego z amuletem, który nosił pod koszulą.
– Jakim amuletem? – zapytał niecierpliwie chłopiec z ustami pełnymi gulaszu.
Stary Cob rozparł się na stołku, zadowolony z okazji do kolejnej dygresji.
– Kilka dni wcześniej Taborlin spotkał na drodze druciarza. I choć sam nie miał wiele pożywienia, podzielił się ze starcem.
– I dobrze zrobił – cicho rzekł Graham do chłopca. – Wszyscy wiedzą: „Za przysługę druciarz odpłaca po dwakroć”.
– Nie, nie – zaprotestował Jake. – Dokładnie to brzmi tak: „Za przysługę rada druciarza odpłaci po dwakroć”.
Po raz pierwszy tego wieczora odezwał się karczmarz:
– Tak naprawdę, to nawet połowy nie zapamiętaliście – powiedział, stając w drzwiach za barem.
Druciarz zawsze spłaca długi:
W zwykły sposób, gdy chodzi o gażę,
Po dwakroć za wyświadczone przysługi,
Po trzykroć za doznaną obrazę.
Mężczyźni przy barze wydawali się nieomal zaskoczeni na widok stojącego za barem Kote’a. Od miesięcy pojawiali się w „Ostańcu” każdej nocy dnia felling, a Kote nigdy wcześniej sam z siebie się nie odzywał. Z drugiej strony, nikt tego po nim nie oczekiwał. W miasteczku był dopiero od jakiegoś roku. Wciąż traktowano go jak obcego. Czeladnik kowala mieszkał tu, odkąd skończył jedenaście lat, a wciąż mówiono o nim „ten chłopiec z Rannish”, jakby miasteczko leżało gdzieś za granicą, a nie w odległości niecałych trzydziestu mil.
– Po prostu gdzieś mi to kiedyś wpadło w ucho – powiedział Kote w przedłużającej się ciszy, wyraźnie zakłopotany.
Stary Cob pokiwał głową, odkaszlnął i podjął przerwaną opowieść.
– Trzeba wam wiedzieć, że amulet ten był wart pełnego kosza złotych nobli, ale ze względu na przysługę, jaką mu Taborlin wyświadczył, druciarz sprzedał mu go za nie więcej niż trzy grosze: jeden żelazny, jeden miedziany i jeden srebrny. Amulet był czarny jak zimowa noc i w dotyku chłodny niczym lód, póki jednak wisiał na szyi Taborlina, żadne złe istoty nie mogły mu nic zrobić. Ani demony, ani żadne inne.
– W czasach, jakie nastały, dużo dałbym za taki amulet – ponuro wtrącił Shep.
Przez cały wieczór pił najwięcej ze wszystkich, a mówił najmniej. Wszyscy wiedzieli, że nocą ostatniego dnia cendling coś złego zdarzyło się na jego farmie, ale ponieważ byli jego przyjaciółmi, wiedzieli, że nie należy wyciągać z niego szczegółów. Przynajmniej nie od razu, nie na trzeźwo.
– No, któżby nie dał? – zauważył znacząco Stary Cob, a potem upił długi łyk.
– Nie wiedziałem, że Chandrianie to demony – zauważył chłopiec. – Słyszałem, że…
– To nie są demony – zdecydowanie oznajmił Jake. – To było pierwszych sześciu ludzi, którzy odmówili wejścia na drogę wskazaną przez Tehlu, za co on przeklął ich i rozproszył na wszystkie strony…
– Ty opowiadasz tę historię, Jacobie Walker? – ostro zapytał Cob. – Bo jeśli tak, pozwalam ci ją skończyć.
Przez dłuższą chwilę dwaj mężczyźni patrzyli na siebie ze złością. W końcu Jake odwrócił wzrok, mruknąwszy coś, co prawdopodobnie mogło być przeprosinami.
Cob znów zwrócił się do chłopca.
– Na tym polega tajemnica Chandrian – wyjaśnił. – Skąd przychodzą? Dokąd odchodzą, gdy już wykonają krwawe dzieło? Czy są ludźmi, którzy zaprzedali swe dusze? Demonami? Duchami? Tego nie wie nikt. – Cob obrzucił Jake’a do szpiku pogardliwym spojrzeniem. – Choć każdy półgłówek wyobraża sobie, że to on właśnie wie…
W tym momencie opowieść przeszła w sprzeczkę na temat natury Chandrian, znaków, z których uważni obserwatorzy mogli wnosić o ich obecności, oraz kwestii tego, czy amulet ochroniłby Taborlina także przed bandytami, wściekłymi psami tudzież upadkiem z konia. Utarczka powoli stawała się coraz bardziej gorączkowa, gdy nagle z łoskotem otworzyły się frontowe drzwi.
Jake spojrzał w tamtą stronę.
– Akurat na ciebie czas, Carter. Wyjaśnij temu przeklętemu głupcowi różnicę między demonem a psem. Każdy wi… – Jake urwał w pół słowa, poderwał się i pobiegł ku drzwiom. – Na miłość boską, co ci się stało?
Carter wszedł w światło, twarz miał bladą i zakrwawioną. Do piersi przyciskał starą derkę. Miała dziwny, nieforemny kształt, jakby zawinięto w nią wiązkę chrustu.
Na jego widok pozostali przyjaciele też zeskoczyli ze stołków i podeszli bliżej.
– Nic mi nie jest – powiedział, wlokąc się na środek wspólnej sali. Oczy miał rozbiegane i dzikie jak nerwowy koń. – Nic mi nie jest. Nic mi nie jest.
Położył zawiniątko z derki na blacie najbliższego stołu i rozległ się głośny stuk, jakby w środku były kamienie. Jego ubranie znaczyły długie, proste rozcięcia. Szara koszula wisiała w strzępach; wyjątkiem były miejsca, gdzie przykleiła się do ciała ciemnymi, ponurymi plamami krwi.
Graham próbował posadzić go na krześle.
– Rany boskie. Siadaj, Carter. Co się stało? Siadaj.
Carter z uporem pokręcił głową.
– Mówię ci, że nic mi nie jest. To są właściwie draśnięcia.
– Ilu ich było? – zapytał Graham.
– Jeden – odrzekł Carter. – Ale to nie tak, jak myślisz…
– Do diaska. Mówiłem ci, Carter – wybuchnął Stary Cob, a w jego głosie pobrzmiewał ten rodzaj przerażenia pomieszanego z gniewem, na które stać tylko krewnych lub najbliższych przyjaciół. – Od miesięcy ci powtarzam. Nie możesz włóczyć się sam po okolicy. Nawet jeśli tylko do Baedn. To niebezpieczne.
Jake uspokajającym gestem położył dłoń na ramieniu starego.
– Usiądź chociaż – powiedział Graham, wciąż próbując zaciągnąć Cartera w kierunku krzesła. – Zdejmiemy ci koszulę, umyjesz się trochę.
Carter pokręcił głową.
– Nic mi nie jest. Trochę mnie poharatało, ale ta krew to głównie od Nelly. Skoczył na nią. Zabił ją jakieś dwie mile od miasta, za Mostem Starokamienia.
Po tych słowach zapadła pełna przejęcia cisza. Czeladnik kowalski położył ze współczuciem dłoń na ramieniu Cartera.
– Cholera. To straszne. Była przecież łagodna jak owieczka. Podczas podkuwania nigdy nie próbowała gryźć ani wierzgać. Najlepszy koń we wsi. Cholera. Ja… – Urwał. – Cholera. Nie wiem, co powiedzieć. – Bezradnie rozejrzał się po zebranych.
Cobowi w końcu udało się uwolnić od Jake’a.
– Mówiłem ci – powtórzył, wymachując palcem przed nosem Cartera. – Ostatnimi czasy kręcą się tu ludzie, którzy zabiliby za parę groszy, nie mówiąc już o koniu i wozie. Co teraz zrobisz? Sam się zaprzęgniesz?
W pełnym napięcia milczeniu Jake i Cob mierzyli się wściekłymi spojrzeniami, podczas gdy pozostałym najwyraźniej zabrakło słów – stali, nie wiedząc, jak mitygować przyjaciół.
Po milczącej scenie zastygłych postaci poruszał się tylko karczmarz. Mimo iż ręce miał pełne, zręcznie wyminął Shepa i na najbliższym stole zaczął rozkładać przyniesione przedmioty: miskę z gorącą wodą, szarpie, trochę czystego lnianego płótna, kilka szklanych butelek, igłę i katgut.
– To by się nigdy nie wydarzyło, gdybyś chciał mnie posłuchać – mruczał Stary Cob. Jake próbował go uciszyć, ale Cob nie zwracał na niego uwagi. – Mówię tylko, jak jest. To wstyd, co przez niego spotkało Nelly, ale teraz lepiej niech mnie posłucha, bo inaczej sam skończy martwy. Z takimi ludźmi nie ma co liczyć, że dwa razy dopisze szczęście.
Usta Cartera zacisnęły się w wąską kreskę. Wyciągnął rękę i odsunął kraj zakrwawionego koca. Cokolwiek znajdowało się w środku, drgnęło, szarpnięte przez materiał. Carter pociągnął mocniej i wtedy rozległ się głośny stuk, jakby na blat stołu posypały się kamienie.
W środku znajdował się pająk wielki jak koło wozu i czarny jak łupek.
Czeladnik kowala odskoczył, uderzył plecami o stół, przewrócił go i omalże sam nie upadł na podłogę. Twarz Coba pobladła. Z gardeł Grahama, Shepa i Jake’a wydobyły się nieartykułowane odgłosy, cofnęli się jak jeden mąż, zasłaniając rękoma twarze. Sam Carter też drgnął lekko, jakby zdjęty nerwowym tikiem, cofnął się o krok. Cisza wypełniła salę niczym wilgotna mgła.
Karczmarz zmarszczył brwi.
– Wcześniej nie docierały tak daleko na zachód – powiedział cicho.
Gdyby nie grobowa cisza, zapewne nikt by go nie usłyszał. Niemniej usłyszeli. Sześć par oczu oderwało się od spoczywającej na stole istoty i wpatrzyło niemo w rudowłosego mężczyznę.
Jake pierwszy odzyskał głos.
– Wiesz, co to jest?
Karczmarz patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem
– To scrael – powiedział z roztargnieniem. – Myślałem, że w górach…
– Scrael? – wszedł mu w słowo Jake. – Na poczerniałe ciało Boga, Kote. Widziałeś już takie stwory?
– Co? – Rudowłosy karczmarz spojrzał na niego nie całkiem przytomnie, jakby dopiero w tej chwili przypomniał sobie, gdzie jest. – Och. Nie. Nie, oczywiście, że nie. – Nagle zorientował się, że jako jedyny stoi w zasięgu ręki ciemnego stwora, i spokojnie odsunął się o krok. – Tylko o nich słyszałem.
Pozostali wciąż nie odrywali odeń wzroku.
– Pamiętacie tego handlarza, który przejeżdżał tędy jakieś dwa cykle temu? – spytał.
Wszyscy pokiwali głowami.
– Drań próbował zedrzeć ze mnie dziesięć groszy za pół funta soli – zauważył odruchowo Cob, powtarzając już pewnie po raz setny tę samą skargę.
– Teraz żałuję, że od niego nie kupiłem – mruknął Jake.
Graham pokiwał głową.
– To był prawdziwy zły szeląg. – Cob splunął, najwyraźniej odnajdując rezon w znajomych słowach. – Mógłbym zapłacić dwa, bo czasy są ciężkie, ale dziesięć to zdzierstwo.
– Nie w sytuacji, gdy na drogach grasuje tego więcej – ponuro zauważył Shep.
Wszyscy spojrzeli na stwora leżącego na stole.
– Mówił mi, że niedaleko Melcombe mu o nich opowiadano – szybko podjął Kote, przyglądając się obliczom mężczyzn. – Uznałem, że po prostu chce w ten sposób wyśrubować ceny.
– Co jeszcze powiedział? – zapytał Carter.
Karczmarz jakby się zastanawiał, ale po chwili wzruszył ramionami.
– Nie wyciągnąłem z niego całej historii. Był w miasteczku tylko parę godzin.
– Nie lubię pająków – oznajmił czeladnik kowala. Trzymał się po przeciwnej stronie stołu, jakieś piętnaście stóp od stwora. – Zakryjcie go.
– To nie jest pająk – powiedział Jake. – Nie ma oczu.
– Pyska też nie ma – zauważył Cob. – Czym je?
– Co je? – ponuro zapytał Shep.
Karczmarz wciąż z ciekawością przyglądał się poczwarze. Pochylił się, wyciągnął rękę. I znów pozostali jak jeden mąż odsunęli się od stołu.
– Ostrożnie – ostrzegł Carter. – Łapy ma ostre jak noże.
– Bardziej jak brzytwy – poprawił go Kote. Smukłymi palcami musnął czarne, pozbawione cech anatomicznych ciało scraela. – Jest gładki i twardy jak ceramika.
– Nie ryzykuj – powiedział czeladnik kowala.
Karczmarz ostrożnie ujął jedną z długich, gładkich łap, a potem spróbował ułamać ją Karczmarz ostrożnie ujął jedną z długich, gładkich łap, a potem spróbował ułamać ją dwoma rękoma, jakby to była gałąź.
– Z pewnością nie jest to ceramika – sprostował. Oparł łapę na krawędzi stołu, nacisnął na nią całym ciężarem ciała. Złamała się z głośnym trzaskiem. – Bardziej coś jak kamień. – Spojrzał na Cartera. – Skąd się wzięły wszystkie te pęknięcia? – Wskazał palcem cieniutkie rysy pokrywające gładką powierzchnię korpusu.
– Nelly upadła na niego – odrzekł Carter. – Skoczył z drzewa i zaczął wdrapywać się po niej, tnąc łapami. Poruszał się tak szybko. Nie zdążyłem się nawet zorientować, co się dzieje. – W końcu usiadł na krześle, podsuniętym mu przez Grahama. – Zaplątała się w uprzęży i zwaliła na niego, łamiąc kilka łap. Potem rzucił się na mnie, dopadł mnie, biegał po mnie całym. – Skrzyżował ramiona na zakrwawionych piersiach, zadrżał. – Udało mi się go strącić i deptałem po nim co sił w nogach. Potem znowu wlazł na mnie… – Urwał, jego twarz przybrała barwę popiołu.
Karczmarz pokiwał głową do jakichś swoich myśli, nie zaprzestając oględzin poczwary.
– Nie ma krwi. Żadnych organów. W środku jest po prostu szary. – Dźgnął korpus stwora palcem. – Jak grzyb.
– Wielki Tehlu, zostaw go w spokoju – błagał czeladnik kowala. – Pająki czasami jeszcze się ruszają po tym, jak je zabijesz.
– Sami nie wiecie, co mówicie – zrugał go Cob. – Pająki nie są wielkie jak świnie. Wiecie, co to jest. – Rozejrzał się wokół, patrząc każdemu po kolei w oczy. – To demon.
Znowu spojrzeli na pokiereszowaną istotę.
– Och, daj spokój – powiedział Jake, protestując raczej już tylko z przyzwyczajenia. – Nie jest jak… – Wykonał niewyraźny gest dłonią. – Nie może być sobie…
Wszyscy wiedzieli, co mu chodzi po głowie. Rzecz jasna, demony żyły na świecie. Ale były jak anioły Tehlu. Były jak herosi i królowie. Należały do legend. Żyły w jakichś innych miejscach. Taborlin Wielki przyzywał ogień i błyskawicę, żeby zabijać demony. Tehlu kładł na nich swą karzącą dłoń i odsyłał, wyjące, do bezimiennej pustki. Przyjaciel z dzieciństwa nie deptał ich na śmierć na drodze do Baedn-Bryt. To było zupełnie bez sensu.
Kote przeczesał dłonią rude włosy. Wreszcie odezwał się, przerywając milczenie.
– Jest jeden sposób, żeby się upewnić – powiedział, sięgając do kieszeni. – Żelazo lub ogień. – Wyciągnął pękatą skórzaną sakiewkę.
– I imię Boga – wskazał Graham. – Demony boją się trzech rzeczy: chłodnego żelaza, czystego ognia i świętego imienia bożego.
Usta karczmarza zacisnęły się w cienką linię, której wszak nie sposób było do końca uznać za grymas otwartej niechęci.
– Oczywiście – powiedział i wysypał zawartość sakiewki na stół. Od razu zaczął rozgarniać stosik monet. Ciężkie srebrne talenty, cienkie sztuki srebra, miedziane joty, ukruszone półgroszówki i żelazne denary. – Ma ktoś szeląga?
– Weź denara – poradził Jake. – To dobre żelazo.
– Nie potrzebuję dobrego żelaza – odparł karczmarz. – Denar ma za dużo węgla. To prawie stal.
– Ma rację – oznajmił czeladnik kowala. – Z tym że nie chodzi o węgiel. Do wyrobu stali używa się koksu. Koksu i wapna.
Karczmarz z uznaniem skinął chłopakowi głową.
– Ty wiesz najlepiej, młody panie. W końcu to twój zawód. – Jego smukłe palce odnalazły w końcu szeląga w stosiku monet. Uniósł go na wysokość oczu. – Proszę, oto mamy.
– Po co to? – zapytał Jake.
– Żelazo zabija demony – głos Coba leciutko drżał – ale ten już jest martwy. Więc może nic się nie stanie.
– Jest jeden sposób, żeby się przekonać. – Karczmarz powiódł wzrokiem po obecnych, przyglądając się każdemu po kolei, jakby ich mierzył i ważył. Potem zdecydowanie odwrócił się do stołu, a oni cofnęli się jeszcze o krok.
Kote przycisnął żelazny szeląg do czarnego boku poczwary i wszyscy usłyszeli krótki, ostry odgłos niczym trzask sosnowego polana w płomieniach. Drgnęli, ale po chwili uspokoili się, widząc, że czarny stwór pozostał bez ruchu. Cob uśmiechnął się do towarzyszy, oni odpowiedzieli uśmiechami, jak chłopcy, których na moment przeraziła historia o duchach. Uśmiechy jednak zaraz zniknęły z ich twarzy, gdy pomieszczenie wypełnił słodko-kwaśny odór gnijących kwiatów i spalonych włosów.
Karczmarz uderzył szelągiem w blat stołu z głośnym brzękiem.
– No, tak – powiedział, wycierając ręce w fartuch. – Myślę, że sprawa jest jasna. Co robimy?
(...)
***
Pierwszy tom Kronik Królobójcy.
Kvothe to człowiek legenda. Wielki mag, geniusz muzyki, bohater i złoczyńca - namówiony przez Kronikarza - wspomina swe barwne życie. Od dzieciństwa spędzonego w trupie wędrownych aktorów poprzez lata chłopięce spędzone w półświatku mrocznego miasta po szaloną, ale udaną próbę wstąpienia na Uniwersytet. Powoduje nim pragnienie władania magią i zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców i cały jego świat obróciły w perzynę.
Niezwykle żywo i naturalnie snuta opowieść na homerycką skalę. Intrygująca i poruszająca odyseja Kvothe'a doskonale harmonizuje z nienachalnym klimatem fantasy. Ten debiut literacki zdobył kilka prestiżowych nagród, m.in. Quill Award oraz Onion AV Club. Prawa do wydania sprzedano już do ponad 20 krajów.
"To niezwykle rzadka przyjemność trafić na autora piszącego z precyzją niezbędną do tworzenia nie tylko fantasy, w którego słowach brzmi prawdziwa muzyka" - Ursula K. Le Guin
"Książka ma wszystko, co lubią czytelnicy fantasy: magię, tajemnice, starożytne zło. Ale jest także zabawna i przerażająca, a na dodatek przekonująca. Wzorem najlepszych książek gatunku to nie elementy fantasy czynią ją niezwykłą, ale to, co autor ma do powiedzenia o codziennych sprawach, zwykłym życiu, ambicjach i upadkach, sztuce, miłości i stracie" - Tad Williams
ZGARNIJ EBOOKA Z