Ogień buchnął nagle iskrami i starzec strzepnął zabłąkaną grudkę żaru, mającą już na nim osiąść. Był jak wiązka luźno związanego chrustu mogąca się rozsypać w pył przy podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i leśna opończa wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschnięta i brązowa, obciągnięta na kościach jak pergamin. Brodatą twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wyglądających na tle ognia jak strzępy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, że wydawał się mieć sto lat.
Naprawdę miał ich niemal tysiąc.
To dziwne, pomyślał nagle, uświadamiając sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi - wszystko to minęło. Dziwne, że właśnie jemu dane było przetrwać.
Pokręcił głową. To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, że ledwie rozpoznawał tę część swego życia. Uważał ją za zakończoną, zamkniętą na zawsze. Uważał się za wolnego. Teraz jednak wydało mu się, że nigdy nie był wolny. Nie mógł być wolny od czegoś, czemu co najmniej zawdzięczał, że wciąż jeszcze żyje.
Przecież gdyby nie sen druidów, jakże mógłby wciąż jeszcze tutaj stać?
Zapadająca noc przeniknęła go chłodem. Ostatni blask słońca zniknął za horyzontem i zewsząd otoczyła go ciemność. Nadszedł czas. Sny mówiły mu, że to musi nastąpić teraz, a on wierzył snom, ponieważ je rozumiał. To także była część jego dawnego życia, od której nie mógł się uwolnić - sny, wizje nieznanych światów, przestrogi i prawdy - to, co może, a czasem musi istnieć.
Odstąpił od ognia i ruszył w górę wąską ścieżką między skałami. Okryły go cienie, przylegając doń swym chłodnym dotykiem. Szedł długo wąskimi wąwozami, obok potężnych głazów, wzdłuż stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na światło, znajdował się w płytkiej kamienistej dolinie, zajętej niemal w całości przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem.
Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj właśnie, do Hadeshorn, został wezwany.
- Niechaj to już się stanie - mruknął cicho.
Wolno i ostrożnie zaczął schodzić w głąb doliny, niepewnie stawiając kroki, z sercem tłukącym mu się w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim się nie poruszały; duchy pogrążone były we śnie. Tak jest lepiej, pomyślał. Lepiej ich nie niepokoić.
Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał się. Było zupełnie cicho. Odetchnął głęboko i powietrze dobywające się z jego piersi wydało odgłos przypominający szelest liści na kamieniach. Poszukał ręką wiszącej przy pasie sakwy i rozluźnił ściągający ją sznurek. Ostrożnie sięgnął do środka i wydobył garść czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał się przez chwile, po czym cisnął go w powietrze ponad jeziorem.
Proszek wybuchnął wysoko, rozbłyskując dziwnym światłem, które rozjaśniło wszystko wokół, jakby znowu był dzień. Nie było ciepło, tylko jasno. Światło mieniło się i tańczyło na tle nocnego nieba jak żywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy się mocniej opończą, a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał się lekko w przód i w tył i przez chwilę czuł się znowu młody.
Nagle we wnętrzu światła pojawił się cień, wyłaniając się z niego bezgłośnie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegającej wokół ciemności. Starzec wszakże wiedział, że tak nie jest. To cos nie zabłąkało się tutaj, lecz zostało wezwane. Cień zgęstniał i przybrał kształt mężczyzny obleczonego w czerń, wysokiej, złowrogiej postaci, którą każdy, kto choć raz ją widział, od razu musiał rozpoznać.
- Więc to ty, Allanonie - wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła się do tyłu i w świetle ukazały się wyraźne, ciemne, surowe rysy: kościste, brodate oblicze, długi, wąski nos i takież usta, posępne czoło, które wyglądało jak odlane z żelaza, i oczy poniżej, zdające się zaglądać w głąb duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały się na nim.
„Potrzebuję cię”.
Głos był szeptem rozlegającym się w myślach starca, sykiem niecierpliwości i niezadowolenia. Cień porozumiewał się za pomocą samych myśli. Starzec zląkł się na chwilę i zapragnął, aby postać, którą przywołał, zniknęła. Zaraz jednak się opanował, gotów stawić czoło swym obawom.
- Nie jestem już jednym z was! - rzekł ostro, groźnie mrużąc oczy i zapominając, że nie ma potrzeby mówić na głos. - Nie możesz mi rozkazywać!
„Nie rozkazuję. Proszę. Wysłuchaj mnie. Jesteś jedynym, który pozostał, być może jedynym do czasu, aż wyznaczony zostanie mój następca. Czy rozumiesz?”
- Czy rozumiem? Któż mógłby rozumieć to lepiej ode mnie? - Starzec zaśmiał się nerwowo.
„Wciąż jest w tobie coś, czego kiedyś nie próbowałbyś podać w wątpliwość. Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomóż mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadają. Ktoś musi do nich pójść. Ktoś musi otworzyć im oczy. Ty”.
- Nie ja! Od lat żyję z dala od plemion. Nie chcę mieć nic wspólnego z ich problemami! - Starzec wyprostował swą kruchą postać i zmarszczył czoło. - Już dawno porzuciłem te niedorzeczności !
Wydało mu się, że cień nagle unosi się i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, że on sam odrywa się od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał się, przywołał jednak całą siłę woli, chociaż czuł, jak gniew tamtego przepływa przezeń niczym rwąca, czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie kości.
„Patrz!”
Przed nim rozpościerały się cztery krainy: panorama łąk, gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej światłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyraźnie i z tak wysoka, choć wiedział, że to jedynie iluzja. Lecz światło niemal od razu zaczęło blednąć, barwy - rozmywać się. Spowiła go ciemność wypełniona gęstą, szarą mgłą i siarczanym popiołem unoszącym się z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał się jałowy i martwy. Starzec czuł, jak się ku niemu zbliża. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz większym wstrętem. Po spustoszonej ziemi wędrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominających zwierzęta niż ludzi. Szarpały i odzierały się nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały się wśród ludzi, łączyły się z nimi, stawały się nimi, po czym znowu się od nich odrywały. Poruszały się w makabrycznym, lecz przemyślanym tańcu. Widział, jak cienie pożerają ludzi. Żywiły się nimi.
„Patrz!”
Obraz zmienił się. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany żebraka, stojącego przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który bulgotał i wirował, szepcząc jego imię. Znad kotła unosiły się opary i snując się, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pieściły jak dziecko. Wszędzie wokół przemykały cienie, zrazu omijając go, a potem przedostając się do jego wnętrza, jakby był pustą powłoką, w której mogą do woli dokazywać. Czuł ich dotyk; miał ochotę krzyczeć.