Mroczna Wieża - Stephen King
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Nic nie słychać? Choć gwar dokoła? Wzrastał przecież Jak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imiona Wszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych — Taki ten był silny, tamten jaki zuchwały, Jakie ów miał szczęście — a każdy już zgubiony! Zgubiony! Dźwięk jeden — lata klęsk mi obwieścił. 1 oto tam stali rzędem na stoku — zebrani, By i na mój koniec patrzeć — żywa rama Do jeszcze jednego portretu; w blasku łuny Ujrzałem ich wszystkich i poznałem. A jednak, Wciąż nieustraszony, do ust mój róg podniosłem I zadąłem: „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął' Robert Browning Sir Rotand pod Mroczną Wieżą stanąi Urodziłem się Z sześciostrzałowcem w dłoni I z bronią Stać będę, aż przyjdzie koniec. Bad Company Kim się stałem? Mój przyjaciel najlepszy Jak wszyscy, których znalem Odchodzi, by nie wrócić Zabierzcie sobie pospołu Moje imperium popiołu Ja każdego zawiodę Ja każdego zranię.
Ojciec Don Callahan był niegdyś katolickim proboszczem w miasteczku zwanym Salem, którego nie ma już na żadnej mapie. Nie przejmował się tym. Takie koncepcje jak rzeczywistość przestały mieć dla niego znaczenie.
Piękny i potężny. Trzymając go w dłoni, Callahan czuł jego moc, mrowiącą jak prąd.
— Jaki piękny — szepnął do stojącego przy nim chłopca. — To Żółw Maturin. Maturin, prawda?
Chłopcem był Jake Chambers, który pokonał długą drogę, żeby wrócić tutaj, na Manhattan, niemal do punktu wyjścia.
— Nie wiem — odparł. — Prawdopodobnie. Ona nazywa go skóldpadda. Ten żółw może nam pomóc, ale nie zabije bandytów, którzy tam na nas czekają.
Ruchem głowy wskazał Dixie Pig. Zastanawiał się, czy mówiąc „ona", miał na myśli Susannah czy Mię. Kiedyś powiedziałby, że to bez znaczenia, gdyż obie były ściśle związane ze sobą. Teraz jednak uważał, że to ma albo niebawem będzie miało znaczenie.
— Będziesz? — zapytał Jake, co oznaczało: Będziesz dzielny? Będziesz walczył? Będziesz zabijał?
— O tak — odparł spokojnie Callahan. Wepchnął kościanego żółwia o mądrych oczach i zadrapanym grzbiecie do kieszeni na 15 piersi, razem z dodatkowymi nabojami, po czym przez materiał poklepał figurkę, upewniając się, że jest bezpieczna. — Będę strzelał, póki nie skończą się kule albo póki nie padnę. Jeśli skończą się kule, a ja będę żył, będę walił... kolbą.
Pauza była tak krótka, że Jake nawet jej nie zauważył. A jednak w tym ułamku sekundy Biel przemówiła do ojca Callahana. Była siłą, którą znał od dawna, jeszcze z czasów dzieciństwa, chociaż później wątpił w nią przez kilka lat, stopniowo przestawszy rozumieć pierwotną moc. Lecz tamte dni minęły i Biel znowu była jego, dziękować Bogu.
Jake skinął głową i powiedział coś, co Callahan ledwie dosłyszał. Słowa chłopca nie miały żadnego znaczenia. Natomiast miały je słowa
(Gana)
być może zbyt wielkiego, aby zwać go Bogiem.
Chłopiec musi żyć, wibrował głos. Cokolwiek się tu zdarzy, cokolwiek się stanie, chłopiec musi żyć. Twoja rola w tej historii już prawie się zakończyła. Jego nie.
Przeszli obok umieszczonej na chromowanym słupku tabliczki z napisem (WSTĘP WZBRONIONY! WŁASNOŚĆ PRYWATNA). Miedzy nimi truchtał Ej, najlepszy przyjaciel Jake'a, z podniesionym łbem i kłami jak zwykle odsłoniętymi w szerokim uśmiechu. Na szczycie schodów Jake sięgnął do płóciennej torby, którą Susannah-Mia zabrała z Calla Bryn Sturgis, i wyjął dwa talerze. Stuknął jednym o drugi, kiwnął głową, słysząc metaliczny brzęk, po czym powiedział:
— Pokaż, co masz.
Callahan wyjął rugera. Kiedyś Jake zabrał tę broń z Calla New York, a teraz znalazła się tu z powrotem. Życie to krąg, i Bogu dzięki. Pere na moment podniósł lufę rugera na wysokość prawego policzka, jakby szykował się do pojedynku. Potem dotknął kieszeni na piersi, z nabojami i żółwiem. Skóldpadda.
Jake skinął głową.
— Tam, w środku, jesteśmy razem. Zawsze razem, z Ejem między nami. Zaczniemy na trzy i nie skończymy, dopóki bę- dziemy żyli.
— Nie skończymy.
— Właśnie. Gotów?
— Oczywiście. Bóg z tobą, chłopcze
— I z tobą, Pere. Raz... dwa... trzy.
Jake otworzył drzwi. Równym szeregiem weszłi w półmrok przesycony słodkawą wonią pieczonego mięsa.
2
Jake szedł z przekonaniem, że idzie na śmierć, pamiętając o dwóch rzeczach, które powiedział mu Roland Deschain, jego prawdziwy ojciec. Bitwy trwające pięć minut rodzą legendy żyjące tysiąc lat. Oraz: Kiedy przyjdzie twój dzień, nie musisz umierać szczęśliwy, lecz powinieneś umierać z satysfakcją, gdyż przeżyłeś swoje życie od początku po kres, zawsze służąc ka.
Jake Chambers z satysfakcją rozejrzał się po Dixie Fig.
3
I ujrzał wszystko z krystaliczną jasnością. Zmysły miał tak wyostrzone, że czuł nie tylko zapach pieczonego mięsa, ale i rozmarynu, którym je natarto; słyszał nie tylko spokojny rytm swojego oddechu, lecz także miarowy niczym przybój szum krwi, płynącej w górę, w kierunku mózgu, i spływającej w dół, ku sercu.
Pamiętał również inne stwierdzenie Rolanda, że nawet najkrótsza potyczka, od pierwszego strzału do upadku ciała, wydaje się długa jej uczestnikom. Czas wydłuża się i rozciąga w nieskończoność. Jake pokiwał wówczas głową, udając, że rozumie.
Teraz rozumiał.
Przede wszystkim pomyślał, że jest ich zbyt wielu — po prostu za dużo. Ocenił, że jest ich około setki, w większości ci, których Pere Callahan nazywał „cichymi facetami". (Były wśród nich kobiety, ale Jake nie wątpił, że do nich również odnosi się to określenie). Tu i ówdzie dostrzegł postacie, które niewątpliwie były wampirami: znacznie szczuplejsze, a niektóre chude jak kije, o popielatoszarej cerze i spowite ciemnobłękitną aurą.
Ej stał przy nodze Jake'a, ze skupionym wyrazem lisiego pyszczka, cicho skomląc.
Unosząca się w powietrzu woń pieczystego nie była zapachem wieprzowiny.
4
Za drzwiami rozdzielamy się. Na odległość dziesięciu stóp... jeśli będziemy mieli tyle wolnego miejsca. Rozumiesz, Pere? — tak powiedział Jake na chodniku i zbliżając się do podium maitre d’, Callahan zaczął przesuwać się w prawo od chłopca, aby zachować zaleconą odległość.
Jake powiedział mu również, żeby krzyczał, najgłośniej i najdłużej jak potrafi, i Callahan już otwierał usta, żeby to zrobić, kiedy znowu przemówiła do niego Biel. Tylko jednym słowem, ale to wystarczyło.
Skóldpadda, powiedziała.
Callahan wciąż trzymał rugera na wysokości prawego policzka. Teraz lewą ręką sięgnął do kieszeni na piersi. Nie widział wszystkiego z taką krystaliczną jasnością jak jego młody towarzysz, lecz i tak dostrzegał wiele: jaskrawy pomarańczowo-szkarłatny flambeawc ścian, świece na każdym stole umieszczone w szklanych kloszach lampionów, upiornie żółtawo lśniące serwety. Na ścianie z lewej strony sali wisiał gobelin ukazujący rycerzy ucztujących ze swymi damami przy biesiadnym stole. Sprawiał wrażenie — Callahan nie był pewien dlaczego, gdyż słane przez obraz bodźce były nazbyt subtelne — że ci ludzie właśnie uspokajali się po jakimś gwałtownym wydarzeniu, na przykład pożarze w kuchni albo wypadku samochodowym na ulicy.
A może któraś z dam urodziła dziecko, pomyślał Callahan, zaciskając dłoń na żółwiu. To zawsze dobry przerywnik między przekąskami a głównym daniem.
— Oto nadchodzą ka-mais z Gilead! — wykrzyknął ktoś z nerwowym podnieceniem.
Callahan był prawie pewien, że to nie mógł być ludzki głos. Wydawał się zbyt brzęczący. Dostrzegł stworzenie przypominające jakąś monstrualną hybrydę ptaka i człowieka. Stwór stał na odleg- łym końcu sali, miał na sobie zwykłe dżinsy i gładką białą koszulę, lecz jego głowę pokrywały ciemnożółte i gładkie pióra, a ślepia były niczym krople smoły.
— Brać ich! — wrzasnął ten upiornie zabawny stwór, odrzucając na bok serwetkę.
Pod nią miał jakiś dziwny przedmiot. Callahan domyślił się, że to broń, chociaż przypominała coś, co można zobaczyć w serialu Star Trek. Jak też to nazywali? Fazer? Paralizator?
Nieważne. Callahan trzymał w dłoni znacznie lepszą broń i chciał mieć pewność, że oni wszyscy ją zobaczą. Zrzucił z najbliższego stołu tabliczkę z numerem oraz szklany klosz ze świecą, po czym ze zręcznością magika zerwał z blatu obrus. Najgorsza rzecz to zaplątać się w decydującej chwili w fałdy lnu. Następnie — ze zręcznością, o jakiej nawet nie marzył jeszcze tydzień wcześniej — wskoczył na krzesło i wszedł na stół. Znalazłszy się na nim, podniósł rękę, zaciskając palce na dolnej części skorupy żółwia, pozwalając tamtym dobrze się przyjrzeć.
Mógłbym coś zanucić, pomyślał. Może Midnight Becomes You albo I Left My Heart in San Francisco.
W tym momencie znajdowali się w Dixie Pig dokładnie od trzydziestu czterech sekund (...)
Cykl: Mroczna Wieża (tom 7)