Klimat wycieka z każdego słowa w tej książce!
Moja ukochana powieść tej autorki - tajemnicza, klimatyczna, nieoczywista, oryginalna, mroczna, po prostu: świetna!
Polecam:)
MOJA OCENA: 9/10
teraz
Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia wrócę do Czarnego.
Widzę tę chwilę, jakby to już się stało – oto stoję na
wiejskiej drodze obok pomrukującego cicho auto mobilu,
patrzę na skiby wilgotnej ziemi i biały domek pod
ciemną linią drzew. Za drzewami tarcza słońca; światło
ma przydymioną czerwoną barwę, powietrze stało się
ostrzejsze i pachnie leżącym pod leśnymi kamieniami
mrokiem, w bruzdach na polu zbierają się cienie. Wiatr
szarpie długą prostą suknią, dłońmi przytrzymuję wielki
kapelusz, którego rondo zdobią fantazyjna kokarda i kwiaty. Marznę, napawając się tą chwilą, tym wiatrem
i zimnem, nim wejdę do przytulnego wnętrza Czarnego.
Jestem. Wróciłam.
Doktor Krępiński zaśmiał się, gdy mu o tym opowiedziałam,
śmiał się tak bardzo, że trzęsła mu się broda,
a on sam odchylił się na krześle do tyłu, pod słomianym
parasolem. Jego pomarszczone czoło i obwisłe policzki
całe były w słonecznych cętkach, w ręku podrygiwała
szklanka z lemoniadą. Z rozpalonego nieba lał się żar,
parasol nie dawał niemal żadnej ochrony – a mimo to
biała koszula Krępińskiego wciąż była świeża, spodnie
zaprasowane w kant dokładnie jak w chwili, gdy o ósmej
rano zszedł na śniadanie.
Chwyciłam swoją szklankę i zaraz ją puściłam, bo
lemoniada była już ciepła. Wilgotne palce zostawiły na
szkle przykre, tłuste ślady.
— Ależ dlaczego miałabyś nosić taki straszny kapelusz?
— zapytał Krępiński, a ja posłałam mu niepewny
uśmiech, bo istotnie podobne nakrycia głowy wyszły
z mody dawno temu, ostatni raz widziałam je... kiedy?
Chyba gdy byłam nastolatką, tuż przed wybuchem
wojny. Dziś, tego upalnego lata roku 1935, nosi się zupełnie inne kapelusze.
Odstawił swoją szklankę – na niej żadnych śladów nie
było.
Jak oni to robią?
— Chciałabyś wrócić do Czarnego?
— Tak — odparłam. A potem dodałam — może. Nie.
Nie wiem.
Zaśmiał się znowu, jakby moje wahanie było najlepszym
na świecie żartem. Czytałam kiedyś, że lekarze powinni
dodawać pacjentom otuchy, lecz wszyscy medycy,
których w życiu spotkałam, sprawiali tylko, że czułam
się jak niemądre dziecko.
Musiał wyczuć moją dezaprobatę, bo umilkł i spojrzał
na mnie przepraszająco, a jednocześnie łobuzersko, jakby
z góry wiedział, że dam się ułagodzić.
— Wybacz, moja droga, czasem tracę nad sobą panowanie.
Kto mieszka w Czarnem? Może rzeczywiście
niezłym pomysłem byłoby tam pojechać?
— Mój brat — odparłam. — Młodszy — dodałam
niepotrzebnie, bo przecież Krępiński starszego znał. To
właśnie Franciszek przywiózł mnie pewnego dnia do
sanatorium, zostawił pod fachową opieką, a teraz odwiedzał
od czasu do czasu. — Jest... inny.
— Inny jak ty?
Dwuznaczność pytania zawisła pomiędzy nami.
A może nie było żadnej dwuznaczności, może tylko ją
sobie wyobraziłam.
— Przejdziemy się? — zaproponował Krępiński.
Skinęłam głową.
Szliśmy stałą trasą naszych spacerów, wzdłuż brzegu
aż do latarni na cyplu. Wiatr niósł od morza orzeźwiający
słony chłód, spieniona woda wypełniała pozostawione
na piasku ślady stóp. Krępiński poruszał się szybko
i pewnie, elegancki nawet w mokrych butach. Roześmiał
się, gdy mocniejsza fala sięgnęła nogawek; wilgoć zresztą
błyskawicznie wyschła, jakby nawet ona musiała ustąpić
przed wrodzoną nieskazitelnością tego człowieka. Starałam
się dotrzymać mu kroku, z pantofelkami w ręku,
bezustannie bojąc się, że nastąpię na ukryty w martwych
wodorostach kawałek szkła czy ostrą muszlę. Czułam
się niezgrabna, pot spływał mi spod włosów na kark.
Od czasu do czasu mijaliśmy wyciągnięte na plażę
drewniane krypy. Biła od nich woń stęchłej słonej wody
i rozkładających się w słońcu ryb. Przy jednej łodzi kręcili się zapóźnieni rybacy, a na dnie, zaplątane w sieci,
połyskiwały sprężyste srebrne ciała. Przypomniałam
sobie opowieść Irenki, która twierdziła, że im dalej
w morze poławiacze wypływają, tym dziwniejsze istoty
przywożą. Bliżej brzegu są zwyczajne śledzie, dorsze
i flądry, a dalej przedziwne, fantasmagoryczne stwory,
ani w pełni żywe, ani martwe, o rozumnych spojrzeniach
i niespotykanych kształtach.
Śmiałam się wtedy, teraz jednak odwróciłam wzrok.
(...)
Sanatorium dla nerwowo chorych doktora Kempera
ma dobrą renomę, ponoć chwalą je nawet w zagranicznych
magazynach. Personel dokłada tu wszelkich
starań, byśmy o naturze zakładu zapomnieli: żyjemy
jak w modnym uzdrowisku, mamy kort tenisowy i wieczorki
brydżowe, gramofon i radio.
Nasze posiłki, tak
różne od szpitalnej, pozbawionej smaku papki, są obfite
i podawane na delikatnej porcelanie, lekarze spacerują
z nami, rozmawiając na temat kina i polityki. Incydenty,
takie jak zamroczenia umysłu, napady wściekłości czy
przemoczone łóżka, są dyskretnie tuszowane przez urocze pielęgniarki i unieważniane już pięć po minut po
zajściu.
Oczywiście nie ma tu żadnych „poważnych przypadków”,
wszyscy jesteśmy zaledwie „trochę zmęczeni”,
„nieco zagubieni”, potrzebujemy tylko wypoczynku, by
dojść do siebie. Tak przy wspólnych posiłkach zapewniają
nas lekarze, choć u siebie, w gabinetach, trzymają
grube pliki notatek, które opisują nasze anomalie za
pomocą groźnie brzmiących łacińskich i niemieckich
słów. Skuszone na pogawędkę pielęgniarki przekazują
jeszcze inne wersje – w ich oczach jesteśmy zbiorowiskiem
przypadłości romantycznych i niekonkretnych
zarazem, ta cierpi z powodu zawiedzionej miłości, inna
doprowadziła się do żałobnego obłędu, dochowując
wierności zaginionemu na wojnie mężowi, jeszcze inna
popadła w melancholię po śmierci ukochanego dziecka.
Smakujemy te plotki, ubarwiamy je i puszczamy dalej
w obieg, aż wracają do nas niepodobne zupełnie do swej
pierwotnej postaci, aż nikt już nie wie, co jest prawdą.
O mężczyznach niewiele mamy do powiedzenia – mieszkają
w drugim skrzydle, pociągający swą odrębnością
i tajemnicą. Spotykamy się jedynie przy brydżu i podczas
wieczorków tanecznych, kiedy doktor Krępiński
nastawia na gramofonie płyty z amerykańskim jazzem.
Tańczymy i flirtujemy, jakbyśmy byli zwyczajni, a przecież
nie jesteśmy, nawet pośród najweselszej zabawy wyczuwa
się w naszym zachowaniu fałszywą nutę. Czasem
ktoś zamilknie niespodziewanie przy stoliku i będzie tak
trwał, z otwartymi ustami i wzrokiem wbitym w przestrzeń, aż litościwy sąsiad lub czujna pielęgniarka obudzi
go z drzemki na jawie; czasem ktoś wybuchnie śmiechem
zbyt głośnym albo zbyt piskliwym.
Kobiety gubią
w tańcu szale, depczą je potem obcasami francuskich
pantofli, mężczyźni siadają na własnych kapeluszach
i patrzą na tarcze od dawna nienakręcanych zegarków.
Jedzone przez nas ciastka nie zawsze trafiają do ust, zdarza
się, iż skruszone w niespokojnych palcach całe lądują
na dekoltach sukien czy gorsach jedwabnych koszul. Nasze
rozmowy się rwą, tańczymy nie do rytmu, flirtujemy
bez wdzięku. A przecież bawimy się z większym może
nawet zapamiętaniem, niż czynią to ludzie zdrowi (...)
***
Czarne to letnisko, gdzie spędza wakacje rodzina bohaterki książki. Opowieść, w którą wplatają się dramatyczne losy pięknej aktorki Jadwigi Rathe – muzy ojca narratorki, rozgrywa się w letnie miesiące lat: 1893, 1914 i 1935. Warszawskie kawiarnie, spotkania w Towarzystwie Spirytystycznym, leniwa atmosfera podwieczorków w starym dworku i budzący się erotyzm nastolatki tworzą niepowtarzalny klimat powieści.
ZGARNIJ EBOOKA Z