"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Greywalker Kat Richardson

Bardzo dobry pierwszy tom serii urban fantasy, która powinna zostać wydana w Polsce, ale na razie mamy tylko ten tom, który ukazał się wieki temu...

Harper Blaine, bohaterka serii, jest prywatnym detektywem, mieszkającym w Seattle. 

Pewnego dnia ginie, pdczas prowadzenia sprawy i jest martwa przez dwie minuty. 

Te dwie minuty wystarczają.

Do czego?

Do otrzymania pewnego daru (?). 

Harper odkrywa, że ​​potrafi rozpoznawać czarownice i wampiry, widzieć duchy i jest świadoma istnienia innych elementów świata nadprzyrodzonego. Odkrywa, że ​​jej krótka śmierć zmieniła ją w Greywalkerkę - człowieka zdolnego do swobodnego poruszania się w tę i z powrotem przez Szarość, sferę istniejącą między naszym światem a innym wymiarem.

Coś podobnego klimaterm do Akt Harrego Dresdena czy też Mike Carey'a tylko w wersji babskiej, coś na modłę Charlaine Harris i Laurell Hamilton.


MOJA OCENA: 7/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Nie spodziewałam się, że zaatakuje. Ludzie przyłapani na tak drobnym oszustwie zazwyczaj nie reagują aż tak agresywnie. Spodziewałam się wykrztuszonych z zażenowaniem przeprosin i pospiesznie wypisanego czeku, który miałby ugłaskać moją klientkę. Ale zamiast tego facet po prostu przechylił się nad biurkiem i pięścią jak młot rąbnął mnie w skroń.

Zwaliłam się z krzesła. Niemal ogłuchłam. Chciałam sięgnąć po pistolet, ale on wyskoczył zza biurka szybciej niż ja zdołałam dopaść torebki. Podniosłam się na kolana i spróbowałam trafić go poniżej pasa. Uchylił się, a potem jeszcze raz wymierzył mi potężny cios w głowę. Kopnął w żebra. Powietrze uszło ze mnie z jękiem. Modliłam się o wścibskich sąsiadów i ściany cienkie jak papier. Cokolwiek, co pozwoliłoby mi liczyć na ratunek.

Szykował się do kolejnego kopniaka. Zdołałam się obrócić i odepchnąć jego nogę… Stracił równowagę. Na czworakach rzuciłam się w stronę drzwi. W klatce piersiowej czułam ból, jakby ktoś rozerwał ją na części.

Niemal skręciłam sobie kark, gdy zatrzymał mnie, łapiąc za włosy. Kopnęłam. Obcas zagłębił się w coś miękkiego, ale nie w to, w co miałam nadzieję trafić.

–Szlag!

Uderzył moją głową o futrynę. Byłam pewna, że część czaszki zapadła się do środka.

Ból był potworny.

Próbowałam wykręcić się, wyszarpnąć. Wczepiłam się w niego i udało mi się stanąć. Czułam, jak wydziera mi włosy. Jedną ręką zdołałam rąbnąć jego głową o ścianę, jednocześnie z całej siły waląc kolanem w krocze. Zachłysnął się powietrzem i puścił moje włosy.

Zachwiałam się, nagle wolna, obróciłam i przepchnąwszy się przez drzwi, mocno niepewnym krokiem ruszyłam korytarzem, do windy. Sięgnęłam do torebki po broń.

Ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Nogi były jak z waty. Ilekroć próbowałam zacisnąć dłoń na rękojeści pistoletu, wymykał się z drżących palców. Nie mogłam nabrać powietrza w płuca, każdy oddech palił żywym ogniem. Nie słyszałam nic poza szumem własnej krwi.

Jakimś tytanicznym wysiłkiem zdołałam rozsunąć metalową kratę antycznej windy i wtoczyłam się do środka. Kolejne szarpnięcie za włosy zatrzymało mnie w pół kroku. Chciałam się odwrócić i po prostu zastrzelić bydlaka, ale nogi ugięły się pode mną. Pistolet wysunął się ze zmartwiałych palców i poleciał gdzieś w kąt.

Wygrzebałam z kieszeni stary wojskowy sprężynowiec.

Wciąż trzymając moje włosy, złapał za kratę i zatrzasnął mi ją na karku. Byłam pewna, że za chwilę odetnie mi głowę. Wrzasnęłam i próbowałam się uwolnić. Krata zamknęła się na moich skroniach. Czułam gorący strumyczek krwi wypływający z ucha. Widziałam już tylko wąski krwawy tunel.

Znowu krata. Łup! Gdzieś z głębi windy dobiegł mnie grzechoczący dźwięk i wewnętrzne drzwi też zaczęły się zamykać. Otworzyłam nóż i machnęłam na ślepo, tam gdzie we włosach tkwiła zaciśnięta dłoń napastnika. Wrzasnął i puścił.

Opadłam bezwładnie. Głowa stuknęła głucho o podłogę windy. Udało mi się przesunąć ją nieco dalej od zamykających się drzwi. Winda ruszyła, słyszałam, a on zaczął trząść kratą i bluzgał mnie wszystkimi chyba dostępnymi przekleństwami.

Wydawało mi się wciąż, że coś jeszcze trzyma mnie za włosy, ale nie byłam w stanie nawet ruszyć ręką. Chciałam już tylko skulić się i stracić przytomność. Wtedy nagłe szarpnięcie zaczęło unosić mi głowę.

Długa kita tkwiła pomiędzy zatrzaśniętymi drzwiami i wędrowała wyżej i wyżej, w miarę jak winda zjeżdżała niżej i niżej. Myśl, że za chwilę zawisnę na własnych włosach zmusiła mnie do działania. Nie widziałam nic poza odległym punkcikiem mętnego światła, unoszącym się na falach ciemno-purpurowego morza. Nie miałam już sił, ale zaczęłam ciąć uwięziony ogon. Żałowałam, że nie dałam noża do naostrzenia wtedy, gdy oddawałam nożyczki. Opierałam się o ścianę i cięłam, odrzynałam kolejne pasma brązowych włosów, które spadały mi na twarz. Stałam już na czubkach palców, gdy udało mi się przeciąć ostatnie pasmo.

Zwaliłam się na podłogę.

Walcząc z mdłościami i zawrotami głowy, wyczołgałam się na zewnątrz przez otwierające się drzwi.

Później były już tylko pojedyncze obrazy i wrażenia: wrzeszczący ludzie, czyjeś buty, ból w piersi i ramionach, ktoś błyskał mi czymś w oczy, jakiś mężczyzna mówił coś z silnym akcentem, tętniący łomot w głowie, jakby stowarzyszenie kowali tradycyjnych umówiło się tam na zawody w kuciu na karuzeli. Chyba zwymiotowałam. I zasnęłam.

To był pierwszy kwietnia.

Obudziłam się kilka dni później w szpitalu. Czułam się tak potwornie, że doszłam do wniosku, że będę żyć. Gdyby umieranie było tak bolesne, nikt by się na to nie pisał.

Teraz, po tygodniach, bóle, sińce, zadrapania i skaleczenia powoli znikały. Ale efekty rąbnięcia w głowę – nie. Nawroty stanów dalekich od normalności – częściowo zrozumiałych, wynikających z wciąż niedoskonałego funkcjonowania rozstrojonych zmysłów i takich, których nie umiałam ani wyjaśnić, ani zbagatelizować – sprowadziły mnie z powrotem do szpitala.

Nie znałam doktora Skellehera, ale tylko on był na dyżurze, kiedy przyszłam. Na oko niedawno przekroczył trzydziestkę i chyba cierpiał z powodu niedoboru kofeiny. Ciemne worki pod oczyma mogły spokojnie uchodzić za spore saszetki. Włosy miał krótko przycięte i sterczące, co wynikało raczej z braku stylu niż jego nadmiaru. Ubranie pod białym fartuchem było ekologicznie poprawne. Spod kołnierzyka wystawał mu rzemyk, a właściwie pasek niewyprawionej skóry, którego końce znikały pod guzikami lnianej koszuli.

W miarę jak opisywałam doktorowi powody mojej wizyty, kolejne incydenty stawały mi przed oczyma.

Czasem świat stawał się rozmyty, rzeczy wyglądały jak z obrazów impresjonistów – niczym odbicie w zaparowanym lustrze. Jeszcze w szpitalu nie zawsze miałam pewność, czy ludzie, których widziałam, naprawdę byli w pokoju. Wydawali się płynąć w powietrzu, dryfować w tę i z powrotem, tracąc przy tym kontury i detale. Mój słuch stał się po prostu nieprzewidywalny, słyszałam buczenie, mamrotanie, bulgotanie wody, albo miałam watę w uszach. Powiedziano mi, że tego typu objawy są typowe dla pacjentów po wstrząsie i z czasem mój stan się poprawi. Ale… pod pewnymi względami się nie poprawił. Wręcz przeciwnie.

A ta historia ze szpitalnym łóżkiem była już bardzo niepokojąca.

Nie wolno mi było wstawać bez asysty lekarza, albo pielęgniarki. No cóż, pewnie byłam złym pacjentem, ale jakoś nie mogłam polubić sikania do kubka. Postanowiłam więc skorzystać z toalety jak człowiek. Samo korzystanie poszło nie najgorzej, choć kaszka z mleczkiem to nie była. Ale powrót do łóżka okazał się dużo trudniejszy.

Kiedy tylko wyszłam z łazienki, poczułam się fatalnie. Światło nagle przygasło, a łóżko wydawało się odległe i niewyraźne, jakby odbijało się w kałuży. Ruszyłam w jego stronę z wysiłkiem, trzęsąc się i pocąc, z każdym krokiem tracąc siły. Miałam wrażenie, że w pokoju unosi się zapach prosektorium, albo może miejsca zbrodni. Zanurzyłam się w kłębach zimnej pary. Świat wokół stał się szary, potem ciemnoszary, niemal grafitowy. Łóżko było rozmazanym, lśniącym pastelowo blokiem. Najpierw trafiłam w nie golenią. Chwyciłam się stalowej ramy i z trudem wdrapałam się na górę. Przez chwilę leżałam tylko na wilgotnym, zimnym materacu, dysząc jak ryba wyciągnięta z wody. I nagle coś się zmieniło, a ja się zapadłam.

Światło pojaśniało, pokój znów stał się wyraźny i ostry. Pielęgniarka weszła w tym samym momencie, w którym rąbnęłam w podłogę. Zwymyślała mnie oczywiście. A potem zawołała sanitariusza, żeby niesforną pacjentkę podniósł i położył do łóżka. Było jakieś półtora metra dalej.

Myślałam, że w sali były trzy miejsca, ale siostra powiedziała, że dwa z nich zostały zlikwidowane przy przebudowie w latach sześćdziesiątych.

I wreszcie wydarzył się incydent, który stał się przysłowiowym ostatnim gwoździem. Dokładnie dziś rano.

Kiedy przeglądałam się w łazienkowym lustrze, niewiele brakowało, żebym wystraszyła się własnego odbicia. Lewe oko otaczał intensywnej barwy siniak, sięgał grzbietu nosa, przesączał ponad linię brwi i rozlewał się po kości policzkowej, by wąską strużką spłynąć po żuchwie i połączyć się z koszmarną sinozieloną obrożą na szyi. Dolną wargę wciąż miałam nieco pokaleczoną i obrzmiałą. Tak jak i uszy. Sińce i opuchlizna wykrzywiły mi twarz w paskudnym grymasie, który dopiero teraz powoli znikał. Wciąż jednak wyglądałam jak księżyc w pełni. Z tego, co mogłam zobaczyć, zerkając do tyłu, włosy były wystrzępione jak stara miotła, tyle dobrego, że większość kosmyków nadal sięgała poniżej ramion.

Musiałam jednak wracać do pracy – popłacić szpitalne rachunki – i miałam umówione służbowe spotkanie. Zdecydowałam się więc na dzień w spa – połączenie salonu piękności z izbą tortur – mając nadzieję, że dzięki pomocy tamtejszego personelu bardziej będę podobna do człowieka, a mniej do Frankensteina na ciężkim kacu.

Z głową owiniętą ręcznikiem, w szlafroku i miękkich papuciach wylądowałam na piętnaście minut w małej saunie, by „się odprężyć i otworzyć pory". Starałam się siedzieć spokojnie i relaksować, ale w głowie brzęczał mi rój wściekłych pszczół.

Pomasowałam skronie. Zacisnęłam powieki i usiłowałam oddychać wolno i głęboko. Nagle poczułam swąd dymu. Otworzyłam oczy. Para skręcała się i wirowała, tworząc wokół drzwi chmury w kształcie chińskich smoków.

Rozejrzałam się odruchowo. Byłam sama. Nikogo, kto mógłby mnie pocieszyć, że to tylko złudzenie. Para wokół mnie była rozrzedzona i zostawiała na skórze kropelki ciepła. Ale ta wokół drzwi wyglądała inaczej, gęsta i ciemna jak dym, a przy tym zimna jak strach.

Plama bladego światła zamigotała w miejscu, gdzie były drzwi, zatańczyła i urosła w wąską pulsującą kolumnę. Żołądek podskoczył mi do gardła, a wnętrzności skręciły się, szarpane strachem. Zapach dymu zmienił się w smród gnijących ciał i stojącej wody.

Wyciągnęłam rękę dla złapania równowagi i niemal natychmiast ją cofnęłam. Czymkolwiek by był ten szary dym, nie życzyłam sobie z tym najmniejszego kontaktu. Gwałtownie przesunęłam się na ławce, waląc głową o ścianę za plecami. Byłam przerażona.

Piersi ścisnął mi nagły niepokój, powietrze nabrało posmaku metalu. Chyba wrzasnęłam „nie!".

Światło rozcięło kurtynę pary, przybierając kształt wejścia. Gwałtownie odwróciłam się w jego kierunku. Jedna z nieustannie radosnych pracownic salonu zerkała do sauny, uchyliwszy prawdziwe drzwi.

Spytała, czy wszystko porządku.

Z trudem przełknęłam ślinę i rozejrzałam się wokół. Para. Po prostu para, zwyczajna para pachnąca czystą wodą i żywicznym drewnem ławek. Żadnych pulsujących kolumn światła. Żadnych smoków z dymu przesyconego smrodem śmierci.

Odpowiedziałam, że czuję się dobrze i tylko przysnęłam na chwilę. Ale wzdłuż kręgosłupa pełzł mi paskudny dreszcz.

Nie mogłabym już bardziej chcieć wyjść z sauny.

Zamilkłam na chwilę, by uspokoić się nieco, zanim będę mówić dalej. Spojrzałam krzywo na lekarza, ale on tylko uniósł brwi i czekał.

Zakończyłam więc swoją relację krótkim podsumowaniem.

–Próbowałam biegać dzisiaj rano, ale dałam radę tylko przez kilka sekund. Wciąż mam mdłości, czuję… coś, słyszę… Tracę ostrość wzroku i widzę jak przez mgłę… No i wciąż widzę oczy, cienie, jakieś zwariowane rzeczy… – dodałam. – I jeszcze źle sypiam. A jutro muszę się zobaczyć z klientem, muszę wrócić do pracy. Powiedzieli mi, że po takim czasie będę mogła znów pracować, ale może nie zdrowieję tak szybko, jak myśleli lekarze ze szpitala. Albo mam halucynacje po lekach.

Skelleher się skrzywił. Zdążył już mnie opukać, zbadać, wykonać wszystkie rytualne czynności z wykorzystaniem oślepiającego światła i zimnych instrumentów.

–To nie tabletki – stwierdził stanowczo. – Fizycznie jest pani w całkiem niezłej kondycji. Nie widzę najmniejszych podstaw do podważenia opinii pani poprzednich lekarzy, poza moim osobistym przekonaniem, że im mniej interwencji, tym lepiej. Uważam, że w procesie rehabilitacyjnym jak największy udział powinny mieć ciało i umysł, a nie farmakologia. – Ponownie spojrzał na moją kartę i ucichł.

Po chwili podniósł wzrok.

–Proszę posłuchać, wiem, że to, czego pani doświadcza, może być przerażające. Skutki urazów są niezrozumiałe i nieprzewidywalne. Mózg to zdumiewająca rzecz, o której wciąż dowiadujemy się czegoś nowego i wciąż nie wiemy wszystkiego. A to, co nazywamy umysłem, jest prawdziwie niezbadanym terenem. Jest wiele spraw, z którymi tradycyjna, zachodnia medycyna nie do końca sobie radzi. A cała kwestia życia i śmierci, fizycznego i psychologicznego wpływu, jaki śmierć ma na umysł – metafizycznie – to właściwie biała plama.

To, co usłyszałam, wystraszyło mnie. Śmiertelnie.

–Przepraszam – przerwałam mu. – Czy pan mówi, że ja… umarłam?

Patrzył na mnie, uśmiechając się niepewnie.

–Nikt pani nie powiedział?

–Nie.

Pokręcił głową.

–Jezu… nic dziwnego, że czuje się pani zagubiona. W takich przypadkach powinno się wzywać psychologa. Pewnie po prostu zapomnieli w tym całym zamieszaniu z policją i w ogóle. No cóż, za późno chyba, by powiadamiać panią o tym delikatnie, więc po prostu powiem, jak było. Zgodnie z tym, co jest w karcie, była pani martwa przez niecałe dwie minuty, zanim przyjechała karetka. Reanimowali panią, ustabilizowali i zawieźli do szpitala. Bez dalszych komplikacji. Takie rzeczy się zdarzają w przypadku urazów głowy. Niektórzy rekonwalescenci mają nieco problemów… z dostosowaniem. Czasami. Bywa, że mają za sobą naprawdę dziwne przeżycia, ale tu już wkraczamy na to straszne, nieznane terytorium, na którym medycyna nie radzi sobie najlepiej. W takich przypadkach najczęściej zaleca się konsultacje z psychologiem, gdyby była pani zainteresowana…

Potrząsnęłam głową. Za mocno. Pociemniało mi w oczach. Skrzywiłam się.

***

Brutalnie napadnięta detektyw Harper Bleine odchodzi w stronę światła. Czyli umiera, ale… nie na zawsze. Dwuminutowy stan śmierci klinicznej znacząco ożywia jej zmysły. Oprócz tego co zwykle, widzi Szarą Mgłę, szarzejącą między światem żywych i duchów. I nie myśl, że zwariowała.
"Szara strefa" staje się dla Harper przekleństwem. Inaczej dla jej nowych klientów: matki poszukującej coraz bardziej blednącego syna czy Siergiejewa, który łączy się z panią detektyw nawet przy wyłączonym telefonie, nakłaniając ją do odnalezienia artefaktu nekromanckiej mocy. Życie Harper wywraca się do góry nogami. I nie może być inaczej. Jako Chodząca w Szarości jest - co prawda - człowiekiem, ale nie do końca.

Cykl: Greywalker (tom 1)






AUTOR



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger