Bunkier Guy Burt
"Moment przejścia z jednego stanu (dzieciństwo) w drugi (dorosłość) to specyficzna ulotna chwila, która dla wielu nigdy nie nadchodzi - ci nigdy nie stają się dorośli, nie mają pojęcia, kim naprawdę są; życie przecieka im przez palce, a oni myślą, że coś osiągnęli. W gruncie rzeczy nie wiedzą, gdzie wypatrywać tego, co nada sens ich życiu, a przecież cały czas powinni spoglądać we własne serce."
Bardzo dobra, zekranizowana - co mnie nie dziwi - klaustrofobicza opowieść o fobiach, z zaskakującą puentą, ajk to w przypadku powieści tego autora bywa.
Może nie tak świetna, jak Sophie, ale dlatego, że inna.
Skrócik.
W angielskiej szkole elitarnej pięcioro uczniów - Liz, Mike, Alex, Frankie i Geoff - zostaje zwabionych do opuszczonej piwnicy przez psychopatycznego dowcipnisia, imieniem Martyn i tam zamkniętych - jak zapowiada - na trzy dni. Wszystko jest dobrze: przez trzy dni, podczas których wszyscy rozmawiają i poznają się lepiej.
Kiedy jednak mija ten czas, a Martyna nigdzie nie widać, dzieciaki muszą zmierzyć się z myślą, że są uwięzieni na czas bliżej nieokreślony...
Chyba nie musimy sobie wyobrażać klimatu, jaki panuje w tej historii?
Polecam!
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
ROZDZIAŁ 1
Wiosenny semestr w Naszej Wspaniałej Szkole, jeszcze przed wydarzeniami w Bunkrze, upłynął nam lekko i przyjemnie. Byliśmy pełni świeżej wiary we własne siły, która często rodzi się w człowieku u progu dorosłości, w głowach zaś buzowało nam od planów na przyszłość.
Ta historia rozpoczęła się wszakże trochę później i chyba do dziś nie można jej uznać za zamkniętą. Ja przynajmniej tego uczucia nie doświadczyłam. Mam nadzieję, że jeśli opowiem o tym, co zaszło, zdołam ją nieco od siebie oddalić, a może nawet wyrzucić z pamięci choć część tamtych wydarzeń.
W bezchmurny, zaskakująco ciepły jak na tę porę roku dzień sześć postaci przecięło skąpaną w słońcu kamienną posadzkę dziedzińca szkolnego, kierując się do bocznego wejścia budynku mieszczącego pracownie literatury angielskiej. Tam właśnie, ukryte w cieniu przypory, wiły się w dół zardzewiałe żelazne schody. Jedna po drugiej postacie pokonały strome stopnie, znikając w trójkątnym cieniu. Minęło wiele godzin, słońce wędrowało po niebie i przenikając promieniami okna coraz to innych klas, oświetliło przelotnie kilka sfatygowanych skórzanych teczek i niechlujnie spiętrzone stosy kartek. Zapomniane pozostałości minionego semestru rozgrzały się na chwilę, ale pierzasta chmura, która nadciągnęła ze wschodu, na powrót pogrążyła wnętrza sal w cieniu. U szczytu żelaznych schodów wyrosła nagle samotna postać i zatrzymawszy się na moment, powiodła wzrokiem po opustoszałych alejkach i boiskach do krykieta. Z rękami w kieszeniach schludnych szarych spodni chłopak ruszył w kierunku okalającego budynek lasu, skąpanego w wiosennej zieloności. Jego jasne włosy poddawały się łagodnie wzmagającemu się wiatrowi.
I chociaż wtedy jeszcze nic na to nie wskazywało, ta oddalająca się postać okazała się w pewnym sensie mordercą.
– Tak naprawdę nikomu by to nawet nie przeszkadzało – powiedziała Alex i zabierając pokaźnych rozmiarów sfatygowany plecak, ruszyła w kierunku małej toalety położonej za rogiem. Tuż obok było jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie, ongiś służące najprawdopodobniej za składzik. Mike nie miał pojęcia, kiedy go ostatnio używano; powietrze było tam chłodne i suche, a kurz, który wniknął w szczeliny kamiennej posadzki, zestalił się w twardą skorupę.
Mike złożył na pół śpiwór i jak poduszkę podłożył sobie pod plecy. W ostrym świetle nagiej żarówki ta piwnica, którą między sobą nazywali Bunkrem, wydawała się pusta i surowa jak źle wyregulowany obraz w telewizorze. Frankie szukała czegoś w swoich torbach, bez ładu i składu wyjmowała i na powrót upychała ubrania i przeróżne klamoty. Zza ściany dobiegł ich odgłos spływającej ciurkiem wody, a chwilę później syczący pomruk ogromnej szarej cysterny. Wreszcie Frankie triumfalnie uniosła w górę sześcioboczne tekturowe pudełko.
– Czy ktoś ma ochotę? – spytała uszczęśliwiona. Reszta towarzystwa spojrzała w jej stronę.
– Co tam masz? – odezwał się podejrzliwie Geoff.
– Galaretki owocowe – oznajmiła Frankie. – Pychota. Wzięłam dwa pudełka, tak na wszelki wypadek.
– Nie, dzięki – odparł Mike, któremu naraz przez głowę przemknęło pytanie, na wypadek czego Frankie zabrała drugie pudełko.
– Bez obrazy, ale ja też się nie skuszę – dołączył Geoff. – To smakuje jak... no, jak...
– Ta jest o smaku różanym – podpowiedziała mu Frankie.
– Bzdura, smakuje całkiem jak...
Wróciła Alex, strzepując energicznie dłonie.
– A niech cię! – wykrzyknęła Frankie, a nad pudełkiem, które trzymała, uniósł się obłoczek cukru pudru – opryskałaś mnie całą!
– Czy ktoś wpadł na to, żeby zabrać ręcznik? – zapytała Alex. Mike potrząsnął przecząco głową. Nawet mu to przez myśl nie przeszło.
– Ja mam ręcznik – odezwała się Liz, sięgając do plecaka. To by się zgadzało, stwierdził w duchu Mike. Trudno się spodziewać, że ktoś taki jak Frankie będzie pamiętał o ręcznikach. Liz to co innego. Nie był pewny, dlaczego myśli o niej w ten sposób, jednak wydało mu się to zupełnie naturalne.
– Dzięki – powiedziała Alex. – Ta woda jest dla mnie za zimna.
– Która godzina? – zainteresowała się Frankie.
– Dziewiąta. A czemu pytasz? – zirytował się Geoff. – Wciąż mnie wypytujesz o tę cholerną godzinę.
– Jestem wykończona. No i zapomniałam zegarka – odparowała Frankie.
– A co cię niby tak zmęczyło? – zdziwiła się Alex. – Od czwartej nic nie robimy, tylko siedzimy na tyłkach i gadamy.
– Mów za siebie – zaoponował Mike. – Ja przyłączyłem się do takiej jednej wprost fascynującej wycieczki, by podziwiać urzekające formy skalne, a potem przez godzinę z hakiem maszerowałem dzielnie przez wrzosowiska.
Cała szóstka parsknęła śmiechem.
– Dokładnie takim rozrywkom oddają się pewnie Morris i ferajna – stwierdził Geoff.
– Dzięki Bogu, żeśmy się wykręcili – wzdrygnęła się Alex. – Ostatnio to był istny koszmar. Calutki tydzień chodziłam przemoknięta do suchej nitki, bo lało tak, że prawie nic nie widziałam. A poza tym – ciągnęła, odgarnąwszy włosy z czoła – nie znoszę gór. Żaden ze mnie alpinista, jestem raczej zwierzęciem domowym.
– Chwała Martynowi – skwitowała Alex.
– No – przytaknął Mike. – Wymyśliłem nowe przysłowie: z deszczu na wycieczce pod zepsuty prysznic w Bunkrze.
– A mnie się tu nawet podoba... – Alex rozejrzała się dokoła. – Wygodnie może nie jest, przestrzeni też jakby niewiele, ale mam wrażenie, że przy odrobinie wysiłku mogłoby się zrobić całkiem przytulnie. No wiecie, wystarczyłyby jakieś kotary, parę gustownych dywanów.
– Zabawne – orzekła Frankie. – Naprawdę bardzo zabawne.
„A nasi koledzy zaliczyli już pewnie parę szczytów”, błądził myślami Mike. Brał udział w poprzednich wyprawach i w sumie dobrze się bawił. Oczywiście szansa włączenia się w jedną z intryg Martyna była warta każdej ofiary. Dlatego właśnie – stwierdził kwaśno Mike – tkwił w piwnicy pod budynkiem mieszczącym pracownie angielskiego, zamiast rozkoszować się urokami Peak District. Wkoło reszta grupy rozkładała swoje bambetle na podłodze. Geoff wyciągnął się tuż obok. Wsparty na łokciu w pozycji półleżącej, machnął ręką ponad swoim plecakiem i niechlujną stertą ubrań i puszek zjedzeniem, omiatając wzrokiem całe pomieszczenie.
– Ciągle nie kapuję, jak to możliwe, że nikt tej piwnicy dotąd nie wykorzystywał – dziwił się. – Byłaby z niej kapitalna świetlica albo sala prób czy coś w tym stylu.
– Połowa Naszej Wspaniałej Szkoły stoi nie wykorzystana – prychnęła Frankie. – Mój stary mówi, że temu interesowi cholernie by się przydała wymiana zarządu.
– W takim razie twój papcio może liczyć na pełne poparcie ciała uczniowskiego – oznajmił Geoff.
– Frankie ma rację – włączyła się Alex. – W całej szkole można się natknąć na takie miejsca. Kojarzycie na przykład te sale za wydziałem fizyki? Po co one komu? Pies z kulawą nogą tam nie zagląda.
– Tam akurat mieści się kolekcja motyli – nieoczekiwanie wtrąciła Liz. Ilekroć się odzywała, Mike czuł, jak wzbiera w nim zdziwienie. – Zwiedzana raz na jakieś pięć lat.
– Chyba żartujesz! – Geoff spojrzał zdumiony na Liz. – Motyle?
– No i co tak wytrzeszczasz gały? – Frankie wydęła usta. – Niema w tym nic dziwnego. Założę się, że to jakiś podarunek czy coś w tym stylu. Ludzie praktycznie zasypują nas darami.
– Chyba darowiznami – poprawił ją Mike.
– Wszystko jedno.
– Niniejszym daruję Naszej Wspaniałej Szkole moją kolekcję kompromitujących zdjęć ciała pedagogicznego, z przeznaczeniem na stałe ekspozycje we wszystkich stołówkach – błaznował Mike.
– Umieram z głodu – oznajmiła Alex, po czym zdjęła okulary w drucianych oprawkach i zaczęła polerować okrągłe szkła chusteczką do nosa. – Co byście powiedzieli na wcześniejszą kolację?
– Sprawdźmy, co by tu można przekąsić – zareagowała natychmiast Frankie.
– Drogie panie, tylko spokojnie. – Mike rozciągnął usta w parodii uśmiechu. – Nie wszystkie naraz.
– Daruj sobie ten protekcjonalny ton – zjeżyła się Frankie. – Tu jest napisane „Francuskie tosty”. W sam raz dla mnie.
– Francuskie tosty? – zainteresował się Geoff. – To brzmi dość perwersyjnie. Bonjour, madame, czy pani sobie życzy tościka po francusku?
Mike osunął się niżej i przymknął oczy, broniąc się przed oślepiającym światłem żarówki.
– Myślałem, że z tostów po francusku zlizuje się masełko.
Alex zachichotała, po czym równie szybko umilkła z dość niepewną miną.
– To obrzydliwe, Mikey – skrzywiła się Frankie.
– Dużo gorsze jest to twoje owocowe badziewie – wtrącił Geoff. – Ma taki cholernie różowy smak.
Tak się wszystko zaczęło. Nie zapominajcie, że byliśmy wtedy bardzo młodzi.
Jeszcze dziś dźwięczy mi w uszach to, co Martyn powiedział, zanim zeszliśmy do Bunkra: „To jest eksperyment z rzeczywistością”. Takich właśnie użył słów.
– Chyba za dużo powiedziane – rzekłam z powątpiewaniem, ale on uśmiechnął się tylko.
Uśmiech Martyna był szeroki i niewymuszony, rozpromieniał jego bladą pucołowatą twarz. Nauczyciele wiedzieli, czego mogą się po nim spodziewać. Miał opinię rozważnego, raczej powolnego chłopca, któremu śmiało można powierzyć odpowiedzialne zadanie. Zawsze przyjazny, zawsze chętny, by pogawędzić z poczciwym panem Stevensem o wędkowaniu albo pochwalić ogródek doktora Jamesa. Dobry, rozsądny chłopiec. „W rzeczy samej, ten chłopak świetnie kieruje biblioteką”, powiedział o nim kiedyś Stanford, co – jak sądzę – wywołało zdziwienie zarówno nauczycieli, jak i uczniów, którzy wiedzieli, że Stanford nigdy nie był skory do prawienia komplementów.
My też wiedzieliśmy, czego się można po Martynie spodziewać, i podziwialiśmy tę doskonałą iluzję, jaką udało mu się stworzyć. Dla nas nie było tajemnicą, że to Martyn stał za incydentem z Gibbonem, że to on – prawdopodobnie największy buntownik w historii Naszej Wspaniałej Szkoły – tak wszystko zaaranżował, że przemówienie na koniec semestru okazało się klęską absolutną. W naszych oczach podwójne życie, jakie prowadził Martyn, było godne podziwu i zazdrości. Niewykluczone, że gdybyśmy wtedy zastanowili się nad tym nieco głębiej, przewidzielibyśmy dalszy rozwój wypadków. Nikomu nie przyszło jednak na myśl, że dwulicowość Martyna to zaledwie czubek góry lodowej.
Czyż to nie zadziwiające, jak czas odmienia nasze otoczenie i jak my sami zmieniamy się wraz z jego upływem?
To smutne, ale w szkołach kwitnie wymiana wiadomości i handel wiedzą, a nie mądrością. Wtedy zaś potrzebowaliśmy właśnie mądrości. Niestety, tego nam zabrakło. Nie byliśmy gotowi.
– Chyba za dużo powiedziane – rzekłam z powątpiewaniem. W odpowiedzi usłyszałam dojrzały głos, zdecydowanie zbyt dojrzały jak na tę pucołowatą, uśmiechniętą twarz o bladoniebieskich oczach.
– Och, nie wydaje mi się – odrzekł Martyn.
– Mój wuj to chyba lubi – oznajmiła Frankie, wlepiając wzrok w swojego drinka. – Jest bardzo znany, choć dziwny z niego gość.
– Znany? Niby z czego? – zainteresowała się Alex, zmieniając pozycję na wymoszczonym niby gniazdo śpiworze.
– Ze swoich dziwactw – zachichotała Frankie. – Geoff, nalej mi jeszcze – wyciągnęła w jego stronę kubek, a Geoff odkorkował butelkę i nalał jej kolejną porcję whisky. – Nie ściemniam, słowo. Wujaszek chałturzy dla telewizji.
– Coś ci się przykleiło do zębów – zauważył Geoff.
Frankie otwarła szeroko usta i przejechała po zębach mankietem koszuli.
Co za ohyda – westchnął beznamiętnie Mike. – Szkoda, że Martyn nie znalazł mi jakichś bardziej cywilizowanych kompanów.
– Teraz mam w ustach pełno kłaczków – poskarżyła się Frankie.
Właściwie tylko oni troje rozmawiali. Alex przewróciła się z powrotem na plecy i miętosząc palcami fałd koszuli, gapiła się w sufit, a Liz siedziała z nosem w kajecie, żując końcówkę czarnego pisaka. Mike zauważył, że pomiędzy włosami przeziera czubek jej ucha, którego bladość kontrastuje z ich ciemną barwą. Liz raz po raz odgarniała włosy z czoła i Mike zastanawiał się, czy pomyślała kiedykolwiek, żeby je spiąć.
Jeszcze na nią patrzył, gdy podniosła wzrok i rzuciwszy mu przelotne spojrzenie, wróciła do zapisków.
Tego pierwszego wieczora, kiedy wszyscy byli jeszcze sobą, na Bunkier zstąpił przyjemny spokój. Geoff i Frankie puścili w obieg butelkę whisky, Mike pociągnął kilka ryków. Rozmawiali o minionym semestrze, o planach na przyszłość, naśmiewali się z wyimaginowanych wyczynów na szkolnej wycieczce i niewygód, jakie musieliby znosić.
– Kiedy macie zamiar uderzyć w kimono? – spytała Alex. – Już prawie północ, a ja jestem ledwie żywa.
– Dopiero dwudziesta trzecia pięćdziesiąt. Czy państwo wiedzą, gdzie przebywają wasze dzieci? – zażartowała Liz.
– Daj spokój, Alex, dopiero się rozkręcamy – powiedziała Frankie, krzyżując nogi. – Dlaczego nikt nie przyniósł magnetofonu?
– Bo nie chcieliśmy się katować muzą w twoim guście – wyjaśnił Geoff.
– Obawiam się, że nie wiem, gdzie są moje dzieci – podchwycił Mike, opierając się wygodnie o plecak. – Kiedy je ostatnio widziałem, szły w kierunku zapyziałej szkoły w towarzystwie jakiegoś jasnowłosego chłopca. Od tamtej pory ani widu, ani słychu.
– Nie sądzi pan chyba, że ten chłopiec zamknął je w piwnicy, a sam zabrał się i poszedł? – Na twarzy Geoffa pojawiło się udawane przerażenie.
– Tak w rzeczy samej mogło się stać – odrzekł Mike, kiwając poważnie głową.
– Jak stąd wyjdziemy, wszyscy się pewnie dowiedzą, że nie byliśmy na wycieczce – zauważyła Frankie.
– Niekoniecznie – westchnął Geoff. – Bo i jakim cudem? W szkole myślą, że jesteśmy w domu, a starzy są pewni, że na wycieczce. Nie będziemy przecież tego odkręcać.
– No tak, racja – zgodziła się Frankie.
– Chyba zapomniałaś, żeśmy to już przerabiali – mruknął Geoff z nutą irytacji w głosie.
Mike oparł głowę o kieszeń bardziej wypchaną niż reszta plecaka i splótł dłonie na piersi.
– Jedno na pewno można powiedzieć o Naszej Wspaniałej Szkole: dzięki niej trzymamy się razem – rzekł w zamyśleniu.
– I oczywiście przejdziemy do legendy – podchwyciła Frankie. – Wszystko, co robi Martyn, jest legendarne – czknęła głośno. – Sorki, to perspektywa przejścia do historii tak mnie wzruszyła.
– Właśnie umyłem zęby – rzucił ni z tego ni z owego Mike – więc droga wolna, gdyby ktoś chciał skorzystać z toalety.
Odłożyłam na bok stos kartek, usiadłam wygodnie i rozprostowując nogi powiodłam wzrokiem po drzewach za oknem. Rozgrzane powietrze w pokoju poruszało się leniwie, a w promieniach słońca przecinających blat stołu i podłogę tańczyły drobinki kurzu. Z dołu dobiegł mnie głos matki i skrzyp otwieranych drzwi. Odsunęłam krzesło i uporządkowałam drobiazgi na biurku: słoiki po dżemie wypełnione ołówkami i piórami, książki, skrawki papieru i zapiski, starą butelkę atramentu, którego zapach przywodził na myśl aromat szkolnych ławek. Właśnie zamykałam okno w obawie przed chłodną wieczorną bryzą, kiedy na schodach zadudniły czyjeś kroki; zaraz potem otwarły się drzwi.
– Cześć – powiedziałam. – Wejdź.
– Więc to tu wszystko się odbywa – odezwał się.
– Będzie się odbywało – poprawiłam go. – Dopiero zaczęłam, a tyle jest do opowiedzenia.
– Mnie tego nie musisz przypominać. Nie wiedziałem, że widać stąd szkołę.
– Nigdy tu wcześniej nie byłeś – zauważyłam.
– Nigdy mnie nie zapraszałaś.
– Wiesz, jeszcze kilka tygodni temu to była istna nora. Musiałam wyrzucić kupę zakurzonych gratów, starych dywanów i stos innych rupieci. Potem trzeba było wtaszczyć na górę kanapę, regały, stół. Trochę to trwało.
– Jestem pod wrażeniem. Warto było?
– Czy ja wiem? – westchnęłam. – Chyba tak. Kiedy tu jestem, łatwiej mi się skupić nad tym, co było; widzę stąd szkołę i nic mnie nie rozprasza. Niemało już zrobiłam: mnóstwo notatek i takich tam...
– Bardzo cię kocham – powiedział prawie szeptem – i myślę, że jesteś cholernie odważna.
– No – zaśmiałam się nerwowo. – Ktoś to przecież musi zrobić.
– Co racja, to racja.
– Ja też cię kocham.
– Myślisz, że nie wiem? Marna ta nasza konwersacja, co, Liz?
– W takim razie o niej nie napiszę – obiecałam.
***
Jeszcze przez chwilę rozmawiali, próbując przybrać wygodne pozycje na twardej piwnicznej posadzce. Kiedy Frankie robiła wieczorną toaletę w łazience, pozostałe dziewczyny przebrały się w pokoiku naprzeciw; w końcu zgasili światło, gotowi do pierwszej nocy w Bunkrze.
Mike leżał z otwartymi oczami i odtwarzał w pamięci wydarzenia minionego popołudnia i wieczoru, usilnie próbując spojrzeć na nie z punktu widzenia osoby z zewnątrz.
Wyszedł z domu późnym popołudniem, by rzekomo zdążyć na autobus, którym podróżowała szkolna wycieczka. Kiedy zjawiła się reszta grupy, razem poszli na tyły budynku mieszczącego pracownie angielskiego. Metalowych schodów nikt od dawna nie używał, były przerdzewiałe do szczętu, a na samym dole walały się puszki po piwie, śmieci i zeschłe liście ostrokrzewu, których od lat stamtąd nie wymiatano. Pogięte kawałki żelaznej poręczy sterczały żałośnie z kupy zmiętych paczek po papierosach i strzępów gnijących gazet. Skręcili ostrożnie w krótki korytarz, a blask marcowego słońca okrył na chwilę ciepłym płaszczem czającą się tuż-tuż ciemność. Zawahali się. Drzwi do Bunkra, drewniane, z poznaczoną ostrymi pęknięciami warstwą ciemnobrązowej farby, znajdowały się po prawej stronie.
Skobel i kłódka były cynkowoszare, matowe. Martyn wyciągnął klucz z kieszeni spodni, które – jak z rozbawieniem zauważył Mike – miał starannie wyprasowane. Zawsze dbał o tego typu szczegóły.
Kiedy otworzył drzwi, Mike’a nagle zastanowiło, kim był ten, kto ostatni przestąpił ich próg. Zaraz jednak zeszli po drabince sznurowej, którą przyniósł Martyn, wewnątrz bowiem schodów od dawna nie było.
Gdy Mike tak leżał, wracając myślą do wydarzeń minionego dnia, przyszło mu do głowy, że Bunkier został nie tyle zapomniany, ile raczej nikt nie wiedział o jego istnieniu; zupełnie jakby zbudowano go specjalnie dla Martyna i jego kolegów. Mike uśmiechnął się w duchu, stwierdziwszy, że jego wiara w przeznaczenie – podobnie jak wiara w Boga – jest raczej umiarkowana.
Poza biciem własnego serca dochodziły do niego miarowe oddechy pogrążonych we śnie kolegów. Przekręcił się na bok i z bezgwiezdnym firmamentem nad głową dołączył do pozostałej czwórki.
***