Sophie Guy Burt
"Przebywałem z Sophie częściej niż ktokolwiek inny spośród dorosłych czy dzieci i tak przywykłem do jej zachowań, że choć komuś obcemu niektóre z nich mogły wydawać się dziwne, a już z pewnością nad wiek dojrzałe, mnie nigdy nie przyszło to na myśl. Uważałem po prostu, że jest tak, i koniec."
Rewelacyjna, nieoczywista, pełna podskórnego niepokoju opowieść!
Opowieść o rodzeństwie, Mattie i Sophie Howard, których rodzice są nieobecni praktycznie w ich życiu. Chociaż ich matka jest w domu, równie dobrze może jej nie być, ponieważ ledwo rozpoznaje swoje dzieci. Ich ojciec, podobno podróżujący po świecie w celach zarobkowych, odwiedza dom sporadycznie, ale nigdy nie zostaje na dłużej.
Wspomnienia z dzieciństwa. Angielska wioska. Piękna wiejska okolica, przygody i odkrycia, pikniki, pozorna beztroska, radość dzieciństwa.
Przez to wszystko przedziera się pomału niepokój.
Bo Sophie jest inna.
Sophie jest genialna, ale ukrywa swoją inteligencję za każdym razem, gdy ludzie zaczynają to zauważać.
Sophie jest dziwna. Staje się sobą tylko w obecności brata.
Ale czy na pewno?
Wraz z głównym bohaterem podążamy ścieżkami jego wspomnień, uwięzieni jednocześnie w ciemności.
Miłośnikom nieoczywistej grozy i zaskakujących zakończeń polecam!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Siedzę na gołej podłodze – nie ma tu żadnych mebli. Siedzący naprzeciw Matthew w tej chwili na mnie nie patrzy – zerka na okna. Od jego ciosu boli mnie pół twarzy. Na dworze szaleje burza. Okna od zewnątrz zabite są sklejką, która drży i klekocze o szyby pod naporem wściekłej wichury. Jesteśmy w kuchni starego domu. Przewalające się przez ogród gwałtowne podmuchy wiatru wciskają się do wnętrza, miotając płomykiem jedynej świeczki. Po ścianach tańczą chybotliwe cienie; nagłe rozbłyski światła rozjaśniają czające się w kątach mroki. Z ciemnych korytarzy na piętrze niosą się dziwne szelesty i szmery; są jak szept, jak wspomnienia o tym, co minęło.
Oddycham trochę spokojniej. Zaczynam rozumieć, o co tu chodzi, uświadamiać sobie zasady tej gry. Matthew wydaje się zdenerwowany, widać to w jego ruchach. Niezgrabnie podnoszę ręce, by odgarnąć z twarzy pasmo włosów. Dostrzega ten gest kątem oka i odwraca się w moją stronę.
– Przepraszam – mówi.
Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę.
– Sophie? Przepraszam. Żałuję, że cię uderzyłem. Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale musimy z tym skończyć... Wiesz, o czym mówię: dość kłamstw. Ten etap mamy już za sobą. Żadnych więcej gierek. Zgoda?
Kiwam głową i widzę, że trochę go to uspokaja. Za oknami rozlega się nagle przeraźliwy trzask pękającej gałęzi, ale on chyba tego nie słyszy.
– Między nami musi być inaczej. Brakuje mi tego, co było.
Nie mam pojęcia, o czym on mówi, na wszelki wypadek jednak kiwam głową – to najłatwiejsze w mojej sytuacji – tylko dokąd nas to doprowadzi? Tego niestety też nie wiem. Opieram się mocniej o ścianę, próbując skupić spojrzenie na tańczącym płomyku świecy.
Ręce skrępowane mam w nadgarstkach kilkoma warstwami taśmy, ale nogi zostawił mi wolne. Pomału podciągam kolana i opieram na nich łokcie. Boję się. Bardzo się boję. Czego on chce? Dostrzegam w nim teraz niepewność. Jakby nie wiedział, co zrobić.
– To, co istotne, nigdy się nie zmienia.
– Co? – O czym on mówi?
– Wszystko się tu zmieniło: dom, ogród, ta kuchnia – uzupełnia z głębokim westchnieniem. – Wszystko wygląda inaczej, ale to, co najważniejsze, pozostało takie jak dawniej. Ty. Ja. Przecież wiesz. – Uśmiecha się lekko i twarz mu trochę łagodnieje; odwraca głowę i zaczyna wpatrywać się w ciemność.
Gdy Sophie i ja byliśmy małymi dziećmi, nasz ogród wydawał mi się ogromny – zaczynał się tuż przy domu, a kończył gdzieś hen daleko. Były w nim klomby, rabaty i wysokie zielone żywopłoty. W odpowiednich porach roku na rozpiętych w różnych miejscach kratownicach kwitły pnące róże i pachnące słodko kapryfolium. Część ogrodu przecinał strumień. Rozpięte nad nim dwa drewniane mostki prowadziły na błotnisty skrawek ziemi, gdzie kiedyś rozciągał się sad, z którego przetrwały tylko dwa stare drzewa. Za czasów naszego dzieciństwa ogrodnik palił tam śmieci; stała tam również szopa na narzędzia. Zmieszane z błotem popioły wydzielały paskudny zapach. Przekroczywszy strumień, trzeba było zatykać nos i bardzo ostrożnie stąpać po grząskim gruncie.
Z okien domu widać było tylko niewielki fragment ogrodu. Nawet z mojej sypialni na piętrze nie sposób było dostrzec wielu miejsc, zasłaniały je bowiem drzewa i krzewy. Właśnie z tego powodu, jak również dlatego, że w domu nie bardzo mieliśmy co robić, większość wolnego czasu spędzaliśmy w ogrodzie; stał się naszą wyłączną własnością. Nikt nam w tym nie przeszkadzał. Ojciec był dla nas postacią tak mglistą i widywaną tak rzadko, że w życiu moim i Sophie nie odgrywał właściwie żadnej roli. Nasza mama zajmowała cały parter domu i prawie nie opuszczała swego terytorium. Jeśli w ogóle się poruszała, to zwykle pomiędzy salonem a kuchnią – w zupełnie niepojętych dla nas celach. Regularność, z jaką odbywała te wędrówki, i mechaniczna precyzja jej ruchów przypominały automat. Było to trochę straszne, z drugiej jednak strony dziwnie uspokajające. Wiedząc, gdzie w danej chwili będzie nasza matka, mogliśmy w taki sposób regulować własne ruchy, aby unikać z nią spotkań. Miałem w tym czasie pięć lat, a Sophie siedem.
Pewnego razu poszliśmy nad strumień.
– Z tego będą żaby – powiedziała Sophie, patrząc w wodę.
– Co?
– Spójrz. Z tego wyklują się żaby. Słyszałeś o kijankach, prawda, Mattie?
– Tak.
– To jest skrzek – dotknęła wystającej z wody kulki – czyli żabie jajeczka, z których wyklują się kijanki, a później te kijanki zamienią się w żaby. Dziwne, co?
– Nie wiem. A ty, Sophie, skąd wiesz to wszystko o żabach?
– Przeczytałam w książce. No powiedz, czy to nie dziwne? Te malutkie kropeczki staną się kiedyś żabami. – Podniosła się z ziemi, jakby nagle znudziła ją konwersacja. – Mógłbyś nabrać trochę do słoika i zanieść do szkoły.
Nasz ogrodnik był bardzo wysokim i bardzo chudym mężczyzną o głęboko osadzonych oczach. I podobnie jak moja matka poruszał się we własny ustalony sposób. Przez większość dnia zajmował się pielęgnowaniem tego fragmentu ogrodu, który przylegał do domu – rabatek obok podjazdu i samych brzegów trawnika. Utrzymanie porządku w całym ogrodzie nie było, jak sądzę, zadaniem niewykonalnym, lecz ten chudy milczący mężczyzna w grubej zielonej kapocie i grubych brązowych spodniach musiał być bardzo leniwy. Im dalej od domu, tym jaskrawiej rzucały się w oczy zaniedbania, spustoszenia i rozkład. Tego dnia, gdy oboje z Sophie przyglądaliśmy się przyszłym żabom, na trawie leżał jeszcze szron. Parę dni wcześniej nawet wodę w bruzdach i kałuże w sadzie pokrywały obwódki chrzęszczącego lodu.
Wiosna w tym roku zwlekała z nadejściem. Bardzo długo trzymały mrozy, chociaż śnieg wcale nie padał. W mojej klasie zrobiło się tak zimno, że trzeba ją było dogrzewać za pomocą olbrzymiego grzejnika na olej, pokrytego strupami łuszczącej się brudnobeżowej farby. Wśród przypiętych do ścian rysunków i tabliczek z literami alfabetu wydawał się czymś niebezpiecznym, jakby czaiło się w nim jakieś zło. Przyniosłem do szkoły trochę żabiego skrzeku, tak jak radziła mi Sophie. Umieściliśmy go ostrożnie w plastikowym akwarium w klasowym kąciku przyrodniczym. Prawie ze wszystkich jajeczek wykluły nam się kijanki, które później przez kilka tygodni mogliśmy oglądać w rozmaitych stadiach rozwoju, dopóki nie zmieniły się w maleńkie żabki – i trzeba je było wypuścić. Zanim się to jednak stało, pani Colley, której podlegały młodsze klasy, przyszła do nas kiedyś podczas lekcji i pochwaliła za te kijanki.
– Skąd je macie? – spytała.
– Matthew przyniósł skrzek, prawda, Matthew? – odrzekła pani Jeffries.
– Skrzek to są żabie jajeczka – wyjaśniłem – które zamieniają się w kijanki, a potem z tych kijanek robią się żaby. I tak w kółko.
– Doskonale – ucieszyła się pani Colley. – Jak to odkryłeś?
– Sophie mi powiedziała. Przeczytała o tym w książce.
– Doskonale, kochanie – powtórzyła z roztargnieniem pani Colley.
Przez pewien czas brzegi strumienia wyglądały jak nakrapiane od mnóstwa dwucentymetrowych żabek, które potem nagle zniknęły. Ogrodnik rozpoczął wiosenne porządki: zgrabił zeszłoroczne liście i uschłe gałęzie, ułożył z nich wielki stos w rogu sadu i podpalił. Było zimno, w dodatku zaczęło padać, więc sterta nie chciała się palić. Ogrodnik poszedł do swojej budy, skąd wrócił po chwili z szarą od kurzu bańką ropy. Kiedy ją wylał na liście, sterta zajęła się ogniem. Spodziewałem się wybuchu i wielkich płomieni, ale nie, ognisko paliło się całkiem spokojnie, tylko bardzo cuchnęło. Kiedy w końcu zgasło, ogrodnik znów ruszył do szopy i wtedy zobaczył, że mu się przyglądam. Coś drgnęło mu w twarzy, jakby nagle ogarnęła go ciekawość, a potem odwrócił się i odszedł. Rzuciłem się do ucieczki poprzez martwy ogród, szukając po drodze patyczków potrzebnych na lekcję rachunków.
Za murem ogrodu, przy jego najdalszym krańcu, ciągnęły się pola. Nie nasze. Należały do farmera, którego domu nie było widać, bo stał za wzniesieniem. Za murem rosły pojedyncze drzewa, które później stopniowo gęstniały na zboczu niezbyt wysokiego wzgórza. Trzymając się wytyczonego przez te drzewa szlaku, szło się wąską miedzą, gdzie w lecie ćwierkały świerszcze, których całe roje podrywały się nagle spod nóg, łaskocząc człowieka w kostki. Tuż nad linią horyzontu drzewa tworzyły gęstą, acz niezbyt szeroką kępę, za którą grunt nagle opadał, przechodząc w opuszczony kamieniołom. W pokruszonych skałach leżących pod jego ścianami tkwiły małe okrągłe muszelki, a tu i ówdzie widniały jakieś odciśnięte wzory. Było to miejsce, którego nikt nie odwiedzał poza mną i Sophie i które stało się naszą własnością – podobnie jak ogród. Kiedy robiło się ciepło, przychodziliśmy tu bardzo często.
Myślałem o tym wszystkim, siedząc w szkole. Skośne smugi marcowego słońca przecinały klasę jak ostrza.
– No dobrze, dzieci, możecie zamknąć książki i przebrać się w dresy. Idziemy na boisko – oznajmiła pani Jeffries. – Susan, pamiętasz, o co cię prosiłam? Nazbierałaś dla mnie patyczków? Dziękuję. Matthew, jeśli znajdziesz swoją czytankę, możesz tu siedzieć aż do podwieczorku.
Uszczęśliwiona reszta klasy – upiekła się lekcja rachunków – ruszyła kłusem na boisko.
Bezładna, otępiająca wrzawa, wśród której żyje większość małych dzieci, mnie omijała przez całe dzieciństwo. Nikt o tym nie mówił, jednak mnóstwo drobiazgów świadczyło wyraźnie, że istnieje trudno uchwytny, lecz przecież dostrzegalny dystans dzielący mnie od rówieśników. Najczęściej spotyka to dzieci obdarzone wybitnym intelektem, lub taką samą tępotą, czy choćby większymi zdolnościami – bądź odwrotnie – w określonych dziedzinach, takich jak sport, rysunki czy muzyka. Ze mną było inaczej. Mattie Howard nie należał do żadnej z tych kategorii. Wiedziałem po prostu, że chociaż w klasie jestem dość lubiany – mimo że nie mogę uczestniczyć w grach i zabawach – to gdy tylko wybiegnę po lekcjach za bramę, wszelkie moje związki ze szkołą przestają istnieć. Nie działo się tak za sprawą moją czy moich kolegów; myślę, że zadecydowali o tym dorośli. Rodzice dzieci w tym wieku tworzą wspólne reguły postępowania, a nasza matka była outsiderką; grono rodzicielskie naszej szkoły niemal jednogłośnie wyłączyło ją ze swego kręgu. Tak więc gdy inne dzieci szły odwiedzić przyjaciół lub wziąć udział w czyimś urodzinowym przyjęciu, Sophie i ja żegnaliśmy je okrzykiem “do widzenia!” i ruszaliśmy razem do domu. Nie sprawiało mi to przykrości – uważałem po prostu, że tak musi być. Od domu dzielił nas kawałek drogi, więc gdy nie trzeba było się spieszyć, mogliśmy szczegółowo omówić wszystko, co które z nas zrobiło w ciągu dnia, i zaplanować zajęcia na wieczór czy weekend. Moje “dokonania” wyglądały skromnie – tak jak mogą wyglądać sukcesy pięciolatka – ale Sophie, och, Sophie uczyła się tylu zadziwiających rzeczy!
Opowiadała mi o nich w drodze do domu, przeplatając te relacje pytaniami i domysłami, które jej nasuwał ten czy inny temat. O wszystkim miała własne zdanie, a Uczyła sobie ledwie siedem lat. Ale ja i to uważałem za rzecz normalną.
Pewnego wieczoru, kiedy umyty, z wyczyszczonymi zębami ułożyłem się już do spania, przyszła do mego pokoju.
– Mattie? – zaczęła, przysiadając na brzegu łóżka.
– Hę?
Zmarszczyła czoło.
– Co wiesz o niemowlakach?
– O co ci chodzi?
– Nasza mama będzie miała dziecko.
– Naprawdę? Kiedy?
– Nie wiem dokładnie, ale chyba jeszcze nieprędko.
– Skąd wiesz o dziecku?
– Ona mi powiedziała.
Zainteresowało mnie to, więc usiadłem.
– Jak będzie mieć na imię?
– Nie wiem. Przecież jeszcze się nie urodziło. No więc? Co o tym myślisz?
Nie zrozumiałem, o co mnie pyta.
– O czym?
Westchnęła niecierpliwie.
– W naszej rodzinie zjawi się ktoś nowy, rozumiesz? Ktoś, kogo nie znamy. Młodszy od nas.
– Aha.
– Pytam, czy ci się to podoba. Chcesz mieć drugą siostrę lub brata?
Zamyśliłem się nad tym.
– Nie wiem, Sophie...
– Kłopot z tobą polega na tym, że ty nigdy nic nie wiesz – powiedziała czule. – Zawsze trzeba za ciebie myśleć.
– Chyba chcę – zadecydowałem. – Tak, nawet się cieszę.
Sophie zamilkła.
– To dobrze, Matti... – odezwała się po dłuższej chwili. – Chyba będziemy mogli bawić się z tym dzieckiem, kiedy się już urodzi. No wiesz, wozić je w wózku i tak dalej.
– Byłoby fajnie.
– No to w porządku. A teraz kładź się i śpij. I nie zapomnij się poinhalować.
– Pa, pa! – zawołałem za nią. Usłyszałem rzuconą szeptem odpowiedź, a potem stuknęły drzwi jej sypialni. Poczucie, że jest tak blisko, ledwie o parę kroków, działało na mnie uspokajająco.
A jednak... Po raz pierwszy od wielu tygodni tej nocy znów miałem koszmar. Ten sam co zwykle. Do pokoju wsunęła się chyłkiem skulona, szeleszcząca postać. Ol’Grady. Posuwał się bokiem, trzymając się ściany. Księżyc oświetlał jego długie ręce i to puste miejsce zamiast twarzy. Coś niósł, obudziłem się jednak, zanim zdążyłem zobaczyć, co to takiego. Chciałem krzyknąć i nie mogłem – głos uwiązł mi w gardle. Upłynęło dużo czasu, nim udało mi się znowu zasnąć.
Podłoga skrzypi, gdy nieznacznie zmieniam pozycję. Twarda, pokryta gipsem ściana uwiera mnie w kręgosłup. Ściany pomalowane są na biało, tu i ówdzie widać ciemne plamy. Wilgoć. Matthew parę chwil temu podniósł się z podłogi i zaczyna spacerować przede mną po kuchni, przemierzając całą jej długość. Z tego, co mówił ostatnio, wiem, że myśli o swoich koszmarach. Wiem też, co teraz czuje, ale co mu mogę powiedzieć? Twarz boli mnie nadal. Cały czas mam świadomość, że wszystko, co powiem, może się okazać ryzykowne. Myślę jednak zarazem, że powinnam go jakoś zachęcić do zwierzeń. Niech mówi – im dłużej, tym lepiej. Spróbuję z tych strzępów chaotycznych wspomnień wyłowić jakiś sens, zrozumieć, co się tu dzieje.
– Pamiętasz – pytam – kiedy się to zaczęło? Te sny?
Zaskoczony szuka mnie wzrokiem.
– Nie. Zawsze je miałem. To znaczy ten jeden. Ja... mam je nadal. Czasami.
– Wiem – mówię cicho. Nie zwraca na to uwagi.
– Nigdy się nie dowiedziałem, jak go uśmierciłaś – dodaje.
Zalewa mnie fala lęku.
– Kogo?
– Ol’Grady’ego. Musiałaś go wykończyć bardzo dawno, kiedy byłem jeszcze za mały, żeby to dokładnie zapamiętać. Jedyny ślad to te sny. – Śmieje się cicho. – Pamiętam, jak mi pokazywałaś te rzeczy... no to, co po nim zostało, zastanawiam się tylko od dłuższego czasu, jak to zrobiłaś. Mogłaś mieć wtedy zaledwie pięć lat. – Patrzy na mnie wyczekująco.
– Naprawdę nie wiem.
– Och! – W jego głosie brzmi rozczarowanie.
Koncentruję całą uwagę na tępym bólu pulsującym nad stłuczoną kością policzkową. Matthew po pewnej chwili odwraca się znów ode mnie.
Burza nie daje za wygraną – odgłos wyładowań na krótko przycicha, a potem znowu się wzmaga. Wydaje mi się, że lata upłynęły od chwili, kiedy wlókł mnie do tego pustego domu. Szliśmy przez frontowy ogród miotany szaleńczą wichurą. Porastająca go wysoka trawa siekła nas po twarzach, strugi deszczu zalewały oczy. Nawet wspomnienie tej ulewy wydaje mi się teraz tak odległe, jakby działo się to w innym życiu. Teraz już tylko te odgłosy nie pozwalają zapomnieć o upartym szaleństwie żywiołu. Raz po raz w szparach zabitego deskami okna zapala się białe światło błyskawicy – gdzieś w lasy za domem strzelił piorun. Okropnie swędzi mnie bark, ale przez te związane ręce nie mogę się nawet podrapać. Mogę tylko ocierać się grzbietem o ścianę. Widzi to i mówi:
– Przykro mi, Sophie, ale znam cię zbyt dobrze. Pamiętasz?
– Sądzę, że robisz to, co musisz – odpowiadam, wzruszając ramionami.
– To prawda! – Kiwa głową z nagłym ożywieniem. – Więc rozumiesz!
Mrugam powiekami, ale milczę. Te słowa nic dla mnie nie znaczą, ale jego reakcja jest niepokojąca.
Jakąś częścią świadomości zdaję sobie sprawę, że mój dziwny spokój, który w pewnym momencie zastąpił falę początkowej paniki, jest chyba nienaturalny, że to pewnie skutek wyczerpania. Nieważne. Bez względu na to, z czego się bierze, daje mi pewną przewagę, którą staram się wykorzystać. Kiedy Matthew mówi – chwilami jakby do siebie – słucham go bardzo uważnie. Kiedy w tym, co mówi, nie widzę żadnego sensu, próbuję zapamiętać jego słowa – być może później ułożą się w jakąś zrozumiałą całość. Kiedy wiem, o czym mówi, zyskuję kolejny szczegół wzbogacający mój obraz jego psychiki. Tylko tyle mogę teraz zrobić, obawiam się jednak, że to nie wystarczy.
Przebywałem z Sophie częściej niż ktokolwiek inny spośród dorosłych czy dzieci i tak przywykłem do jej zachowań, że choć komuś obcemu niektóre z nich mogły wydawać się dziwne, a już z pewnością nad wiek dojrzałe, mnie nigdy nie przyszło to na myśl. Uważałem po prostu, że jest tak, i koniec. Było więc dla mnie rzeczą naturalną, że Sophie mówi inaczej, kiedy jesteśmy sami, a inaczej w szkole czy przy dorosłych. Że zależnie od tego, z kim rozmawia, posługuje się różnym słownictwem. Czasami tylko zaczynałem się na nią zżymać: dlaczego przy ludziach wydaje się taka głupia? Czemuż to nagle nie wie czegoś, co mnie potrafiła wyjaśnić już dobre parę lat temu? Sprawiała też nieraz wrażenie, jakby trudno jej było znaleźć właściwe słowo, a ja wiedziałem przecież, że udaje. Trochę mnie to denerwowało, próbowałem się więc dowiedzieć, dlaczego się tak zachowuje. Zawsze mówiła, że to tylko taka zabawa.
– Wcale niezabawna ta zabawa – mruknąłem pewnego razu.
– Bo nie musi być zabawna. Nie o to chodzi, Mattie. To się nazywa mydlenie oczu, rozumiesz? Udajesz, że jesteś niezgułą, żeby ci nie kazano zmywać naczyń.
To mnie zaintrygowało.
– Mydlenie oczu? Ale jak to się dzieje?
– Hm, dam ci przykład. Co robisz, kiedy pani Jeffries zadaje wam jakieś pytanie, a ty znasz odpowiedź?
– Podnoszę rękę.
– I odpowiadasz, tak?
– Tak.
– Niedobrze. Bo będzie cię teraz wciąż pytać. Kto w waszej klasie jest najbystrzejszy?
– Robert. Zawsze pierwszy kończy zadanie i dostaje najwięcej gwiazdek.
– No tak, ale przypuszczam, że pani Jeffries pyta go częściej niż ciebie.
– Czasami. I daje mu więcej ćwiczeń pisemnych, bo kończy pierwszy – odrzekłem, bardzo dumny z tego, że zaczynam rozumieć jej wywód.
– No właśnie. Lepiej więc udawać, że czegoś nie wiesz. Nie za każdym razem oczywiście, po prostu od czasu do czasu. Nie warto zwracać na siebie uwagi. To znaczy zbyt dużej uwagi. Najlepiej, gdy jesteś średni. Nie musisz się wtedy przemęczać, a wszyscy i tak cię uważają za niezłego ucznia. Nie jesteś najlepszy, ale nie ostatni, kapujesz?
– Tak! – wykrzyknąłem. – Och, Sophie, jakie to sprytne!
– Po prostu rozsądne. Nauczyciele robią się okropni, jeśli jesteś w czymś bardzo dobry. Znasz tę dziewczynę z piątej klasy, no, tę prymuskę z matmy? Nie wychodzi nawet na przerwę, tylko ślęczy nad zadaniami. Bo wszyscy nauczyciele stoją jej nad głową i wciąż tylko ględzą o stypendium do następnej szkoły. Że koniecznie powinna je zdobyć. Mówię ci, celujący uczeń ma tylko kupę kłopotów.
– Ty też jesteś dobra z matmy, prawda Sophie?
– Tak, nieźle sobie radzę. Jestem dobra prawie ze wszystkich przedmiotów. Przejrzałam książki do trzeciej klasy i nie widzę tam nic trudnego.
– Szczęściara. Chciałbym być dobry we wszystkim. Nie musiałbym wtedy nic robić.
– Oj, Mattie – westchnęła, przytulając mnie mocno do siebie – przecież ci tłumaczę, jak to jest. Gdybyś był dobry we wszystkim, musiałbyś pracować pięć razy ciężej niż teraz...
Wydawało mi się to niemądre, więc doszedłem do wniosku, że Sophie żartuje – czasami jej żarty były trochę dziwne – i zapomniałem o tym. Dopiero po wielu latach, kiedy byłem już w stanie spojrzeć na swe dzieciństwo z pewną dozą obiektywizmu, ogarnęło mnie zdumienie. Uświadomiłem sobie, jak wyrafinowane oszustwo uprawiała moja starsza siostra, by przypadkiem nie wyszło na jaw, jaka Jest dobra we wszystkim”. Była przecież ledwie siedmiolatką, a potrafiła dojrzalej i bardziej wnikliwie ocenić rozmiary czyjejś inteligencji – jak również jej ograniczenia – niż wielu ludzi dorosłych. Świetnie też zdawała sobie sprawę z własnej indywidualności, tak wybitnej, że doprawdy zdumiewającej, zwłaszcza w porównaniu z innymi dziećmi w jej wieku.
Bliskość słońca oślepia – i tak było ze mną. Nie dostrzegałem tego wszystkiego, czasami tylko docierał do mnie jakiś okruch prawdy. Przed egzaminem do następnej szkoły – Sophie miała wtedy dwanaście lat – musiała zgodnie z obowiązującą praktyką poddać się testowi na inteligencję. Z jakichś powodów test ten niepokoił ją znacznie bardziej niż perspektywa innych egzaminów. Pewnie dlatego, że jeszcze nigdy tego nie robiła i nie wie, czego się spodziewać, myślałem. Kilka tygodni przed terminem zakupiła cały stos książek z domowymi testami IQ i zaczęła je pilnie studiować. Wykonała też wszystkie sprawdziany zawarte w tych książkach, notując na marginesach swoje odpowiedzi, a w tabelach uzyskane punkty. Wiele dzieci – przynajmniej tych zdolniejszych i bardziej przewidujących – postępuje w podobny sposób, aby się zorientować, co je czeka. Uczą się przez to udzielać właściwych odpowiedzi, dzięki czemu potrafią później poprawić swoje wyniki o pięć, a czasami nawet dziesięć punktów. Oficjalny rezultat Sophie wynosił niespełna 125, co oznaczało, że jest bystra, nie wyróżnia się jednak wybitną inteligencją. W porównaniu ze średnią krajową był to całkiem przyzwoity wynik, promujący ją do pierwszych dziesięciu procent egzaminowanych dzieci, nie na tyle jednak wysoki, aby mogła się znaleźć wśród pięciu procent najlepszych. Biorąc pod uwagę ten wynik, jak również oceny z innych egzaminów, komisja uznała Sophie za wystarczająco solidną kandydatkę do nowej szkoły, gdzie też ją powitano z otwartymi rękami.
Miałem wtedy dziesięć lat. Kiedy Sophie wyrzuciła niepotrzebne już książki z testami, przejrzałem je z ciekawości i oto, co się okazało: pracowała nad tym, żeby uzyskać wynik w granicach 125 punktów. Kosztowało ją to sześć czy siedem prób. Trzy ostatnie oscylowały pomiędzy liczbami 120 a 130, ale w pierwszym teście, tym prawdziwym, kiedy jeszcze nie zaczęła “poprawiać” swoich odpowiedzi, osiągnęła ponad 180. W tym miejscu kończyła się tabela.
To jednak działo się później.
***
Osobliwa historia pełna ukrytych podtekstów, przeniknięta intrygującą atmosferą. Pewnej burzliwej nocy do opuszczonego domu o oknach zabitych deskami Matthew przyprowadza swoją o dwa lata starszą siostrę. Tutaj się wychowali, tutaj upłynęło ich na pozór szczęśliwe, choć może trochę niezwykłe dzieciństwo. Teraz Sophie siedzi pod ścianą związana. Matthew zaś wspomina przeszłość, stawia pytania, nie na każde jednak otrzymuje odpowiedź. Czytelnik z wolna odkrywa jego obsesyjną miłość do siostry, poznaje dręczące go demony. Aż do zaskakującego finału...