W głębi lasu
Miejsca takie nie są żadną rzadkością, jeśli się tylko wie, jak ich szukać, czy to z własnej woli, czy z konieczności. Ponieważ mężczyźni i kobiety coraz częściej działają wbrew naturze, natura coraz częściej działa wbrew mężczyznom i kobietom. W każdym razie kilka tych miejsc ma za sobą długą historię sięgającą najstarszych wspomnień ludzkich, jak ujmują to zagraniczni prawnicy. Z początku część z nich była zapewne święta dla ludów przedchrześcijańskich, których garstka po dziś dzień żyje na naszym kontynencie, oczywiście trzeba tylko wiedzieć, jak je znaleźć. Niekiedy aż dziw bierze, jak mało z tego, co rzeczywiste lub prawdziwe, kiedykolwiek staje się wiedzą ogólną: o ile, rzecz jasna, wiedza ogólna jest jeszcze wyrażeniem niepozbawionym znaczenia.
„Henry i Molly Sawyerowie” – taki podpis widniał na ich kartkach bożonarodzeniowych, razem z adresem w Cheshire, które właściwie przestało być miastem i zostało ciągnącą się w nieskończoność sypialnią Manchesteru. Z wizytówki Henry’ego Sawyera wynikało, że był „zgarniaczem ziemi”, aczkolwiek kiedy się go poznało, próżno było szukać u niego mięśni grzbietowych Atlasa albo sił umysłowych Archimedesa czy choćby umiejętności do wstrząsania światem jak u Marksa i Hitlera. Kiedy zaś zobaczyło się w akcji jego żółte, żywcem wyjęte z opowieści o podboju kosmosu maszyny z napisem SAWYER wymalowanym czarnymi drukowanymi literami z każdej możliwej strony, wszystkie zdolne zmienić w papkę pluton żołnierzy za jednym machnięciem dźwigara, człowiek zastanawiał się, jak długo właściciel był w stanie sprawować nad nimi kontrolę.
Margaret Sawyer unikała tych żółtych monstrów jak ognia i wraz z innymi dobrze sytuowanymi żonami w Manchesterze spełniała się w domu pośród wciąż
przybywających pomniejszych potworów, warkoczących, wirujących i siekających w kuchni, pralni czy salonie. Wszystkie te utensylia (raz nazwała je w myślach „gzami”) miały – między innymi – sprawić, że zyska więcej czasu dla dzieci, dwóch dziewczynek i chłopca, tylko że rzadko tak to działało. Margaret nie miała co liczyć, że będzie szczęśliwsza od pozostałych żon w Manchesterze, lecz do czasu pewnej nocy w Szwecji odpędzała od siebie myśl, że jest autentycznie nieszczęśliwa. Ani taka była, ani nie była: nie dojrzała wówczas jeszcze do szczęścia lub nieszczęścia. Równie dobrze mogła się zaliczać do osób, które wątpią, czy słowa te w ogóle coś znaczą.
Pan Sawyer musiał wyjechać do Sovastad na wschodnich obrzeżach środkowej części Szwecji, gdzie powstawała szeroka, niebezpieczna i kosztowna droga wiodąca przez góry aż do samej Norwegii. Jako że miał tam zostać przez co najmniej tydzień, zawsze gościnni Szwedzi zaproponowali, żeby zabrał ze sobą Margaret. Te żony Szwedów, które same nie realizowały się zawodowo, w ciągu dnia mogły dotrzymywać jej towarzystwa i dostarczać rozrywek. Margaret to zaaprobowała – dobitniej nie da się tego ująć.
I w ogólnym rozrachunku pomysł wypalił. Przez całe dotychczasowe życie Margaret nikt nie zajmował się nią z taką starannością i sprawnością. Nigdy nie spędzała czasu tak intensywnie i miło. Wśród co zamożniejszych Szwedów panowała wszechobecna atmosfera nasilonej, niesłabnącej serdeczności, do której była kompletnie nieprzyzwyczajona, a która z końcem tygodnia stała się nad wyraz wyczerpująca, choć przyznawała to z wahaniem – nawet przed samą sobą – gdyż jeszcze w Cheshire wydawało jej się, że nie pragnie niczego innego. Henry też jakby milkł z dnia na dzień. Wyznał jej, że szwedzcy biznesmeni i ich metody prowadzenia interesów są dla niego nie do przyjęcia. „W szczególności, jeśli chodzi o młodszych mężczyzn”, wyjaśnił. „Są tacy gorliwi i ostrzy, wyciskają z ciebie siódme poty, a po chwili odwracają się tyłem, by prawić morały o brytyjskim imperializmie i wytykać nieprawidłowości w szpitalach. Człowiek za nic nie wie, na czym stoi”.
Poza tym, pomimo wytężonego życia towarzyskiego, Margaret nie uważała Sovastad za pogodną mieścinę. Ciągnęła się nad brzegiem ogromnego, czarnego jeziora, określanego jako jedno z największych nie tylko w Szwecji, lecz także w Europie, a wysokie góry na zachodzie przez pół dnia zasłaniały słońce, rzucały cień na ulice i sprawiały, że woda przypominała smołę. Jezioro podobno było tak głębokie, że nigdy nie wysondowano dna, a, jak to często bywa w takich przypadkach, miało je zamieszkiwać olbrzymie, przerażająco wyglądające stworzenie nieznanego zoologom gatunku o nikomu niewiadomym rodowodzie. Liczne wizerunki owej bestii można było oglądać w wychuchanym prowincjonalnym muzeum, po którym skrupulatnie oprowadzały Margaret trzy Szwedki, każda lepiej od niej i ubrana, i zakonserwowana. Każda opowiadała o eksponatach z erudycją nie do pomyślenia w Manchesterze. Na drzeworytach z późnego średniowiecza owo stworzenie miało wyłupiaste ślepia, widlasty język i gruby pierścień wąsów przypominający wodorosty. Z kolei w osiemnastowiecznych przewodnikach po filozofii naturalnej wizerunek ten nabrał łagodności i przypominał barokowe zdobienia sufitu. Sto lat później, z nastaniem ery nauki, miejscowi zaczęli konstruować iście barbarzyńskie machiny z zamiarem pojmania i zabicia bestii. Wszystkie zostały wiernie odwzorowane na wystawie. Szwedki w najdrobniejszych szczegółach omawiały ich działanie. Margaret cieszyła się, że nie było okazji ich wypróbować.
— A więc stworzenie to w dalszym ciągu jest w jeziorze? — zapytała. Nie potrafiła wymówić szwedzkiej nazwy potwora.
— Dzieci tak myślą — odpowiedziały Szwedki.
Jezioro zawdzięczało swoją nazwę stworowi. Jak wyjaśniły, „orm” znaczy „wąż”. Było to jedno z niewielu szwedzkich słów, z którymi Margaret potrafiła się jako tako uporać. Wysoka tessitura, w której mówią Szwedzi, a do tego rozpiętość i wysokość samogłosek wykraczały poza jej możliwości. Niemniej z przewodnika po regionie, który później wpadł jej w ręce, wynikało, że nazwa jeziora wzięła się po prostu od jego zygzakowatej linii brzegowej o długich ramionach sięgających gór niczym macki. Margaret odnosiła wrażenie, że Sovastad było odrobinę za małe jak na swoje aspiracje. Szwedzi do granic możliwości rozbudowali każdy element kompozycji urbanistycznej, projektowali wszystko z rozmachem, wykorzystywali jak tylko się dało, ale liczba ludności nie była na tyle duża, aby zapobiec przetaczaniu się głazów przez niemal każdą ulicę i posesję. A jednak wyznaczano obowiązujący etos. O wpół do czwartej po południu czuło się, że tutejsza społeczność niemal bez ustanku zmaga się z brutalnymi siłami natury niczym kolonia Eskimosów. Nie brakowało żadnych udogodnień, tyle że były one trochę jak wygody w wojskowej bazie lotniczej pochłoniętej zaciętą wojną.
Nie żeby Margaret przychodził do głowy lepszy sposób adaptacji do złowrogich skał i nieustającej zimy, o której wiele się mówiło z wesołością, lecz, co zdumiewało, także ze smutkiem. Bez wątpienia Szwedzi zdziałali cuda, za to uczucie napięcia było wszechobecne. Możliwe jednak, że tylko przyjezdni, przybysze zza granicy, zdawali sobie z niego sprawę.
Do tego w Sovastad zawsze unosiła się lekka mgiełka, lepka miękkość czy też, kiedy słońce uderzało prosto w dół, jej zapowiedź. Ona także zdawała się przenikać do życia wspólnoty – z nerwowością, w której drzemało coś wręcz rosyjskiego. Gdy słońce istotnie natarło, lekka, niewyraźna mgła sprawiała, że robiło się jeszcze upalniej. Wtedy wysokie góry bardzo szybko odcinały promienie i po kwadransie towarzyszył Margaret chłód, tak samo jak wcześniej ciepło. Wolałaby chodzić w spodniach, ale Henry sugerował, że mogłoby to obniżyć ich i tak już wątły status. Kiedy Margaret zauważyła, że przecież wiele Szwedek je nosi, jak można się było spodziewać, odparł, że dlatego właśnie ona nie powinna tego robić.
Postawa Henry’ego, a w konsekwencji ryzyko niesnasek między nimi, była ze strony Margaret głównym powodem, dla którego w niedzielę wyruszyli samochodem w góry, zamiast wybrać się na pieszą wędrówkę, jak pierwotnie sugerowali Szwedzi. Nie wyobrażała sobie zresztą chodzenia po górach w kostiumie z Kendal Milnes oraz lichych butach na obcasie, zwłaszcza gdy tak wiele kobiet na kontynencie nawet na popołudniową przechadzkę miało w zwyczaju wkładać strój zbliżony do munduru polowego. Szwedzi mieliby z niej ubaw. Wprawdzie jakoś by to zniosła, ale Henry chodziłby nabzdyczony. Mężczyźni wydawali się nadzwyczaj wyczuleni na takie rzeczy, chociaż najczęściej mieli całkowicie negatywny stosunek do kwestii garderoby w ogóle.
Pojechali w szóstkę. Samochód piął się w górę po drogach zupełnie niepodobnych do tych, które Henry budował na nieludzką skalę. Iglaki porastające dużą część Szwecji, stawy, trzęsawiska i niewielkie jeziora zajmujące tyle miejsca były smutne, a zarazem nieco tajemnicze i niejednoznaczne, lecz, choć Margaret zajmowała miejsce na tylnej kanapie dużego volvo, dostrzegała urok w otaczającej monotonii. Siedzące obok niej małżeństwo dbało, by za żadne skarby niczego nie przeoczyła. Uroków wynikał chyba z wziętych razem monotonii i bezkresu. Zdążyła już się napatrzeć na podobne widoki na trasie ze Sztokholmu i wiedziała, że taki krajobraz ciągnął się całą drogę aż na północ, gdzie brała początek tundra. Uświadomiła sobie, że odległości w Szwecji w rzeczywistości znacznie odbiegały od tych oglądanych w zwykłym atlasie szkolnym. W odróżnieniu od większości lasów w Anglii, tutaj między drzewami nie prowadziły żadne dróżki ani ścieżki. Do kniei można było się wedrzeć tylko siłą. Mało prawdopodobne, żeby te miliony drzew skrywały ogromne, zaginione miasto albo jakąś rasę karłów, raczej same generowały i rozprowadzały siły wykraczające poza ich aspekt arborystyczny, siły trudne do uchwycenia zmysłami, gdyż potrzeba mnóstwa czasu i dużych odległości, aby uwolnić się od maszyn takich jak monstra Henry’ego, od życia jak tamto na przedmieściach Cheshire.
Wjechali całkiem wysoko. Samochód się zatrzymał i wysiedli. „Nie schodźcie z drogi”, poradzili Szwedzi. „Ugrzęźniecie po kostki”. Margaret pomyślała, że to na
pewno przesada, ale i tak nie pojmowała, dlaczego kobiety muszą się wiecznie stroić jak obiekty pożądania seksualnego nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach, także po czterdziestce, i kiedy pożądanie było ostatnią rzeczą, którą mężczyzna taki jak Henry zaprzątał sobie myśli, przynajmniej jeśli chodziło o jego małżonkę. Poza tym wiał wiatr niosący ze sobą warstewkę lodu. W Anglii Margaret nie była do tego przyzwyczajona.
Mimo wszystko rozejrzała się wokoło, świadoma urokliwej scenerii. Z tej wysokości dostrzegała ciemnozielone drzewa sięgające horyzontu. W dole, niczym olbrzymia, poszarpana szczelina w roślinności, rozpościerało się widoczne jak na dłoni jezioro Orm, mile kwadratowe czarnej toni wyciągającej krzywe ośmiornicze ramiona w kierunku mizernej mieściny, która nad nią przycupnęła. Sovastad przypominało skupisko skałoczepów na twardej skale albo pierwszą ludzką osadę. Linia nowej drogi tworzyła kolejną szramę w lesie, lecz poza Sovastad nie było praktycznie żadnych zabudowań.
(...)