"Chciałabym na chwilę wyrwać się od szpitalnych wspomnień. Teraz, siedząc w domu, w moim maleńkim paryskim mieszkaniu, łykając leki w ogromnych ilościach, cieszę się, że już mam wszystko za sobą. Niby za sobą. A jednak nie do końca tak jest. Okłamuję siebie samą, że już wyszłam z psychozy i nic mi nie grozi. Czyż to nie naiwne, kiedy się wie, że inaczej się nie da?"
Klaustrofobiczna atmosfera zamknięcia i przebywania non stop w tym samym miejscu.
Szpital psychiatryczny i dziewczyna, która uważa, że wszystko z nią ok.
Świetny moment w książce, kiedy okazuje się, że niezupełnie...
Tony leków, milion terapii, kilka kolejnych osobowości, odkrywanych przez autorkę, których ona sama nie była świadoma.
Bardzo dobra historia, napisana w formie pamiętnika, ale...
...chwilami nużąca, przez wzgląd na monotematyczność i ciągłe zamknięcie w szpitalu - ile nawet czytelnik może znieść? :)
Polecam, generalnie czytało się to dobrze :)
Plusem jest fakt, że to pamiętnik - człowiek uzmysławia sobie wówczas, jak niewiele mamy kontroli nad własnym umysłem...
Polecam
MOJA OCENA: BARDZO MOCNE 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Szpital Salpêtrière historycznie powstał z prochów i na nich gnał jak burza przez całe lata świetlne: od strzelniczego pudru, który dał mu nazwę i tożsamość, aż po dzisiejszą potoczną nazwę psychotropów.
W 1656 roku szary budynek został przemianowany na przytułek dla mieszaniny ubogich, przestępców i prostytutek. Prawie wszyscy kończyli żywot nago, opadając z zimna lub głodu na kamienną podłogę, a uwięzione w kajdanach ręce zwisały pokracznie ku ziemi, rozpostarte lub spięte – i tylko ludzki fetor skłaniał niechętnych strażników do odczepienia przeżartych cierpieniem ciał od szerokich, żelaznych łańcuchów.
Ludwik XIV urządzał tam „bal dla obłąkanych”, zaśmiewając się z szaleńców swym charakterystycznym perlistym głosem.
Kilka dziesięcioleci później dwóch francuskich lekarzy, doktor Pinel i doktor Pussin, w czerwcu 1798 roku wydało dekret, by obłąkanym po raz pierwszy ściągnąć kajdany.
Nie jestem lekarzem, lecz zwykłym pacjentem – pisząc tę książkę w XXI wieku, pragnę roztrzaskać słowem te mentalne łańcuchy stereotypów i oddać obłąkanym ludzką i godną twarz.
Bo cóż może znaczyć obecnie słowo schizofrenia? Dziś budzi lęk: człowiek chory psychicznie nazywany psychopatą czy socjopatą klasyfikuje się jako latający od domu do domu z siekierą w ręce. Na tę myśl uśmiecham się bez słowa, ale z przekonaniem.
Ja – obłąkana – gdybym miała taką siekierę, zrobiłabym to samo, co dziesięć, piętnaście lat temu.
Rozbiłabym czaszkę Zeusa.
Geneza
Początki są trudne, początki są nudne, początki nie mają nic wspólnego z akcją czy jej zwrotem; początki mogą być bardziej lub mniej udane, odpowiadać lub nie odpowiadać na pytania, zachęcać lub zniechęcać, wywoływać niesmak, radość, zdziwienie, powodować oczopląs, ból głowy i trafiać do serca. Początki mogą też być proste jak w Obcym Camusa; skomplikowane jak pierwsza powieść Sagan; mogą zaczynać się od końca albo wgłębiać w sam środek opowieści; początki mogą być powtarzane, dedykowane, sztuczne, prozaiczne lub wręcz przeciwnie – bardzo poetyckie. O początkach myśli się nad białą kartką papieru bądź – nowocześniej – przed dziewiczą stroną Worda, skreśla się lub modyfikuje słowa, dorzuca tu cytat, tam swoje własne przemyślenia.
Piszę, bo taką mam potrzebę; piszę, bo muszę; piszę trochę dla siebie, trochę dla innych. Zdaję sobie sprawę, że taka literatura dotrze przede wszystkim do rodzin ludzi chorych psychicznie oraz do samych chorych. Myślałam o opowiadaniu, relacji, reportażu, czasami o ewentualnej książce. Nie miałam pojęcia, że zabrnie to aż tak daleko, bym musiała dziewięciusetstronicowe zapiski dzielić na kilka części.
Na wstępie chciałam powiedzieć, że część pierwsza opiera się głównie na faktach. Wszystkie opowieści, poza analizą mnie samej, mają oddźwięk w sercach tych, którzy dzielili ze mną zamknięty na cztery spusty oddział. Bohaterowie tej książki są ludźmi z krwi i kości. W związku z tym, że piszę po polsku, dostosowuję niektóre ich imiona do polskiej deklinacji. Co ważne, nie staram się ani koloryzować, ani niczego dodawać. Przyznam jednak, że czasem, dla ubarwienia narracji, mi się to zdarza. Jakoś lubię tę swoją rozczochraną jak macki ośmiornicy wyobraźnię.
W latach 2006–2008 spędziłam dziewiętnaście miesięcy na uświadamianiu sobie, że jestem chora, na odrzucaniu prawdy i na walce z rzeczywistością. Dziewiętnaście miesięcy między oddziałem zamkniętym, otwartym i dziennym, między przepustkami a krótkimi tygodniami w czymś, co miało przypominać dom.
Długo nie mogłam się zdecydować ani na tytuł, ani na wstęp. W końcu postanowiłam zrobić to w ten sposób:
***
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy z opuchniętą stopą i myślami pana Cogito dotarłam na wyznaczone miejsce. Człowiek w rogowych okularach, niski, wąsaty, przystrzyżony na jeża pokazał mi pokój, grzebiąc w kartotekach, po czym prychnął tylko „to tutaj” i mrucząc coś pod nosem, odszedł. (Jak się później okazało, zabawił on u nas niedługo, kilka tygodni po moim przybyciu zrezygnował).
Pokój był duży i słoneczny. Urządzenia na ścianach, bajecznie kolorowe wtyczki do kontaktów i ewentualnego tlenu, znajdujące się tuż pod lampami w kształcie walca, tu zielone, tam żółte, tu znów niebieskie wskazywały, iż prawdopodobnie dawniej stały tu dwa łóżka. Teraz było jedno wysokie, pachnące jeszcze specyficznym chlorem i dławiące szorstką czystością prześcieradeł. Okno wychodziło na północ. Nie miało krat, jak przypuszczałam, aczkolwiek zabezpieczone było rodzajem metalowego trójkąta o zaokrąglonych kształtach. (Trzecie piętro, widok na podwórko, po którym snuli się ospali, zmizerowani ludzie – ale na to zwróciłam uwagę dwa dni później). Zdumiała mnie cisza.
Ja i walizka. Walizka pamiętająca jeszcze czasy mojego dzieciństwa z wyjazdów do Bułgarii. Komoda przy oknie, zaraz obok wejścia do łazienki, miała trzy szuflady. W jednej pomieściło się całe moje wyposażenie na miesiąc: kilka letnich bluzek, dwie pary spodni, bielizna, skarpetki, karton gauloises light i piżama. Scena jakby wzięta z filmu Girl, interrupted, co mnie wówczas nieskromnie bawiło. Kiedy układałam kosmetyki w łazience, wpadła inspekcja. Dostało mi się za rozpakowanie walizki. Jokonda, bo tak ją tutaj będę nazywać, we własnej osobie przyszła się ze mną przywitać. Była to sztywna, starzejąca się panna o krzywym nosie i ustach Mony Lizy. Otworzyła szufladę i wyrzuciła moje rzeczy na podłogę. Nie znalazła zbyt wiele. Zainteresowały ją perfumy w szklanej butelce, obcinacz do paznokci, kredka do brwi, golarka i sznurówki z jedynej mojej pary tenisówek. Wszystko to poszło w depozyt znajdujący się na korytarzu, wraz z kartoteką i kawałkiem kartki, na którym widniało moje imię, nazwisko, data urodzenia i numer pokoju. Szóstka. Tak, szóstka. To był mój pokój. Mogłam zamknąć drzwi, położyć się na łóżku i marzyć. Mogłam wejść do łazienki, opłukać twarz zimną wodą, przejrzeć się w mikroskopijnym lusterku lub po prostu posłuchać, jak woda bulgocze w rurach. Bo bulgotała. I to dosyć głośno.
Poskładałam leżące na podłodze ubrania, zwinęłam rękawy na chybił trafił, skarpetki wrzuciłam luzem. Miesiąc to przecież nie tragedia. Dam radę, wytrzymam. Zza okna dochodziły krzyki. Potem wszystko ucichło (...)
***
Paryż. Lato 2006 roku. Młoda kobieta zostaje skierowana na badania do szpitala psychiatrycznego. Nie ma świadomości, że jej umysł właśnie postanowił uciec od rzeczywistości w inny, mroczny świat z nieznanym ciemnym słońcem…
Tak mogłaby zacząć się przeciętna powieść… ale „Dziura w bucie” nie ma w sobie nic z przeciętności, jest bowiem niespotykanie wyjątkowa w swoim prawdziwym i wstrząsającym przekazie.
Autorka wciąga czytelnika w głąb swojego umysłu, relacjonując szczerze i otwarcie, a jednocześnie z niezwykłą lekkością pióra, trudną i bolesną walkę o siebie, swoje człowieczeństwo, tożsamość, swoje Ja.
Ta swoista autobiografia nie jest jednak tylko zapisem walki ze zbuntowanym umysłem.
To wielowątkowa powieść, z fascynującym wachlarzem zdarzeń i barwnych niepowtarzalnych postaci, z akcją, która trzyma w napięciu niczym najlepsza sensacja i nie pozwala odłożyć książki na półkę, dopóki się jej nie przeczyta do końca.