"Różowa cera jak pupa noworodka, jasne, błyszczące trzeźwością oczy. Chodząca reklama vibovitu. Dobrze, że mam już pusty żołądek."
I bardzo dobra byłaby to historia, gdyby nie gmatwanina i słowotok:)
Już od połowy pogubiłam się, o co tak naprawdę tu cmmon;)
Ale...
Rewelacyjne tekstowe majstersztyki - niektóre pożyczam na ever! XD
Uśmiałam się;))))
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Mijały minuty...
Mijały minuty. Oczy Koksa nie mogły przyzwyczaić się do wszechogarniającej ciemności. Dziwne to uczucie, gdy istnieje świadomość własnego ciała, a nie można dostrzec nawet jego zarysów. Koks zamykał i otwierał powieki, sprawdzając, czy na pewno nie ma żadnej różnicy. Dotykał rękami nóg, głowy, ramion, aby upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu.
W pewnym momencie czerń przestała być absolutna i doskonała. Pojawiła się w niej dziura, wyłom, szpara. Nie mogło być mowy o pomyłce czy też halucynacji. Na końcu znajdowało się światełko. Światełko w tunelu. Maciupeńka jasność. Oczko w pończosze nocy. Z wdzięcznością przyjął ten drogowskaz. Ruszył z impetem osiągnąć cel, choć niepewnie wyciągał nogi w obawie, że wpadnie do jakiejś dziury.
Szedł dłużej, niż przypuszczał. Potykał się o przedmioty pozostawione przez tych, którzy przed nim pędzili do celu. Kaleczyły boleśnie parasolki, wózki inwalidzkie, szkła okularów. Zaciskał bohatersko zęby, bo jedno było pewne – miejsce przeznaczenia jest coraz bliżej. Wszystkimi zmysłami pojmował, że klimat zaczyna się zmieniać. Poświata rosła – była coraz większa, silniejsza, cieplejsza. Podniecony przyspieszył kroku, aby po chwili stanąć jak wryty.
Jasność nie była wyjściem, ale wielkim, białym gorylem.
7 stycznia 2010 roku
6 dni do samobójstwa
Drobnymi kroczkami poszedłem do ciemnej kuchni. Maleńkie okno przystrojone w kwieciste zazdrostki nie zapewniało dostatecznej ilości światła. Może to i lepiej. Skąpany w mroku przez zamazaną szybę mogłem bezpiecznie podglądać świat. Stąd miałem widok na paskudne, odrapane, gierkowskie podwórko. Wokół było brudno, szaro i parszywie. Na środku pozbawionego trawy placyku trzech facetów w kraciastych koszulach piło wino prosto z butelek. Wyglądali, jakby się tu urodzili. Żaden pisarz by ich lepiej nie wymyślił. Perfekcyjni w najdrobniejszych szczegółach – od kącików zaropiałych oczu po czubki palców w dziurawych skarpetkach. Przypisani do takich podwórek jak odłupany tynk, połamane ławki, przepełnione śmietniki czy zasikane piaskownice. Przyjemnie było ich czasem obserwować z bezpiecznej odległości. Jak w telewizorze. Bieda, patologia, czasem agresja. Patrzysz i aż dusza rośnie, że masz lepiej od nich. Kiedy chcesz, zawsze możesz zaciągnąć zasłony. Niestety, fonię wyłączyć trudniej. Pijackie wrzaski nocą słychać nawet ze stoperami w uszach. Na początku nie mogłem przez nie spać. Teraz ich bełkot mnie tulił. Zasypiałem ze świadomością, że jutro rano ktoś będzie czuł się gorzej ode mnie.
Ale nie dziś. Przyszedł taki czas, że im zazdrościłem. Bolały mnie wszystkie części ciała i każda z osobna. Usiadłem na drewnianym taborecie i spróbowałem policzyć palce u rąk. Gdy dochodziłem do siódmego, wszystko mi się myliło i musiałem zaczynać od nowa. Męczyło mnie pragnienie, ale bałem się cofki. W stopy i dłonie było mi potwornie zimno, jednak gdy dotykałem czoła, czułem, że mam gorączkę. Od tykania starego ręcznego zegarka mało nie pękły mi bębenki w uszach. Zdjąłem go z przegubu dłoni i siadłem na nim. Na nic mądrzejszego nie wpadłem. Żałowałem, że nie mam halucynacji. Może one pozwoliłyby chociaż na chwilę zająć się czymś innym.
Przez załzawione oczy widziałem tylko zarysy kształtów zaniedbanej kuchni. Obrus na stole, przy którym siedziałem, był jedną wielką mozaiką okruszków, butelek, puszek, popielniczek z talerzyków i zwiędłych warzyw. Martwa natura ze zgniłym pomidorem na środku.
– Ta skarpetka na blacie i kiepy na patelni – świetne! Obok mamy malowniczo zatkany zlew i lepiącą się podłogę. Więcej dżemu na ścianie! Gdzie są butelki po wódce?!
– Gdzie do cholery mają być, jak piłem w knajpie?! – krzyknąłem do ekscentrycznego faceta w mojej głowie, czując znów skurcz w przełyku. Ruszyłem do łazienki, próbując ocalić resztki godności i nie zwymiotować na siebie. Dobiegłem. Pewnym ruchem podniosłem pluszową klapę i klękając, zanurzyłem twarz w czeluść porcelany.
Ulga, kojący dźwięk wody obmywającej muszlę i praca dolnopłuku wyciszyła mnie na tyle, że poczułem się bezpieczny, a nawet nabrałem ochoty na spacer. Ludzie jadą w góry, aby posłuchać szumu strumyka, narażając się na pogryzienia przez kleszcze, wdepnięcie w kupę i ukąszenie żmij. Ja mam to wszystko na miejscu i za darmochę. W dodatku pozycja klęcząca jest naprawdę wygodna. Dużo lepsza od siedzenia czy też leżenia. Naturalna. Jak ułożenie płodu w łonie matki. Powinienem w tej pozycji spędzać więcej czasu.
Niestety. Wszystko co dobre mija bezpowrotnie. Ktoś dobijał się do drzwi. Najpierw delikatnie zagiętym paluszkiem. Później zaciśniętą pięścią, aby na koniec pomagać sobie nogami. Zaraz na korytarz wypełzną opatuleni w szlafroki życzliwi sąsiedzi.
Wytarłem rękawem stróżkę śliny spływającą po brodzie, wstałem i opierając się o ścianę, dotarłem do przedpokoju. Już miałem odsunąć zamek, gdy przypomniałem sobie, że jestem nagi. W jakimś akcie desperacji przesunąłem drzwi zabudowanej szafy i wyciągnąłem z niej brązowe, tweedowe palto. Nieudany prezent urodzinowy od matki. Postawiłem kołnierz i związałem płaszcz paskiem. Otworzyłem drzwi i stanąłem oko w oko z Pająkiem.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał z kpiną w głosie.
– Zwariowałeś – mruknąłem, wpuszczając najbliższego przyjaciela do środka. – Poczekaj chwilę i daj mi się ubrać.
– Nie przeszkadzaj sobie! – drwił dalej. – Nie wiedziałem, że jesteś zboczeńcem parkowym. Jeśli chcesz iść pobiegać i trochę się poobnażać, ja tu poczekam. Tylko uważaj, bo zimno, możesz przeziębić nerki.
– Uspokój się – mruknąłem, patrząc na niego z zazdrością.
Pająk w doskonałym humorze wszedł do pokoju i usiadł w fotelu, wykazując całkowity brak szacunku dla gazet na nim leżących (...)
***
Wrocław, schyłek PRL-u. Grupa przyjaciół ślubuje, że gdy pierwszy z nich skończy 35 lat, wspólnie odbiorą sobie życie. Mija czas, młodzi ludzie tracą ze sobą kontakt i zapominają o przyrzeczeniu. Tymczasem pewnego dnia wszyscy dostają zaproszenie na "samobójcze party". Niewinny pomysł z przeszłości powraca i… kończy się tragicznie – czwórka z nich ginie, jedynie Koks przeżywa, tyle tylko, że pomału popada w obłęd. Sny i majaki stają się rzeczywistością. Koks udaje się w podróż na granicę dwóch epok – zmierzchu szarego komunizmu i początku nowej wolnej Polski... Pełna zaskakujących zwrotów akcji intryga wciąga coraz bardziej. Jak się skończy ta śmiertelna układanka?