"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Kobieta w czerni Susan Hill

Kto kocha: nawiedzone domy, niespokojne duchy, atmosferę grozy, tajemnicy, zamki, półmrok, duszny klimat - czyli wszystko to, co wywołuje gęsią skórkę - powinien przeczytać książkę, a potem obejrzeć film!!!

Utrzymana w klasycznej gotyckiej konwencji opowieść zarówno dramatyczna jak i straszna. Akcja jest statyczna, dość senna, mająca na celu "uśpienie" czytelnika, ale właśnie gdzieś pomiędzy tymi leniwymi opisami rodzi się uczucie... niepokoju. Co najmniej. Opowieść pełna niejasności i przeczuć, które okazują się rzeczywiste!

Dla odważnych!

POLECAM!

MOJA OCENA: 8/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Spowity mgłą i tajemnicą Dom na Węgorzowych Moczarach góruje nad omiatanymi przez morskie wichry bagnami, odcięty od świata i niedostępny, gdy fale przypływu pochłoną Ławicę Dziewięciu Topielców – jedyną drogę, jaka łączy go z lądem.
Arthur Kipps, młody notariusz z Londynu, przyjeżdża na pogrzeb samotnej właścicielki domu, by uporządkować pozostawione przez zmarłą papiery. Nie wie jeszcze, co wydarzyło się przed laty w domu i na otaczających go bagnach. Nie wie, kim jest kobieta w czarnej sukni, która ukazuje mu się z oddali. Lecz wkrótce odkryje przerażający sekret Domu na Węgorzowych Moczarach i pojmie, jak straszliwą zapowiedzią jest pojawienie się kobiety w czerni…

W WIGILIJNY WIECZÓR

Był o wpół do dziesiątej w wigilijny wieczór. Przemierzając długi przedpokój domu na Mnisiej Parceli w drodze z pokoju stołowego (w którym właśnie spożyliśmy pierwszy z przyjemnych, świątecznych posiłków) do salonu, gdzie zebrała się już przy kominku moja rodzina, zatrzymałem się, a potem - jak to często robię wieczorem - ruszyłem do drzwi wejściowych, otworzyłem je i wyszedłem na dwór.
Zawsze lubiłem odetchnąć wieczornym powietrzem, wciągnąć do płuc jego zapach zarówno w środku lata, gdy unoszą się w nim słodkie, balsamiczne wonie kwiatów, czy jesienią, gdy niesie zapach dymu z ognisk i butwiejących liści, jak i zimą, kiedy wieje chłodem od śniegu i mrozu. Lubię rozejrzeć się po niebie bez względu na to, czy rozjaśnia je blask księżyca i gwiazd, czy spowijają kompletne ciemności. Lubię wsłuchiwać się w krzyki nocnych stworzeń, w porywy i pojękiwania wiatru, w pluskanie kropel deszczu na liściach w sadzie. Z przyjemnością wystawiam twarz na powietrze, które ciągnie po zboczu wzgórza od płaskich pastwisk w dolinie nad rzeką.
Dzisiejszego wieczoru od razu - i z ulgą w sercu - wyczułem, że zapowiada się zmiana pogody. Cały poprzedni tydzień był mokry, mieliśmy lodowate deszcze i mgłę, która wisiała wokół domu i zasnuwała okolicę. Z okien rozciągał się widok nie dalej, jak na jard czy dwa w głąb ogrodu. Wydawało się, że ta wstrętna szaruga nigdy nie ustąpi. Spacery po polach nie dawały żadnej przyjemności, przy takiej mgle nie można było nawet myśleć o polowaniu, a psy były ustawicznie markotne i ubłocone. Światła paliły się w domu przez cały dzień, ściany w spiżarni, przybudówce i piwnicy ociekały wilgocią i wydzielały kwaśny zapach, a drewno w kominku ledwo się tliło, dymiąc i strzelając iskrami.
Od wielu już lat taka pogoda aż nazbyt wpływała na mój nastrój. Muszę przyznać, że gdyby nie atmosfera radości i wesołej krzątaniny w pozostałej części domu, pogrążyłbym się w nastroju przygnębienia i sennej gnuśności, niezdolny do cieszenia się urokami życia tak, jak bym tego pragnął, wiecznie poirytowany z powodu mojej podejrzliwości. Na szczęście szarugi i pluchy budzą u Esme jedynie żywy sprzeciw, toteż w tym roku przygotowania do świąt Bożego Narodzenia były jeszcze bardziej energiczne i zakrojone na szerszą skalę niż zwykle.
Zrobiłem kilka kroków i wyszedłem z cienia rzucanego przez dom, żeby rozejrzeć się naokół w księżycowym świetle. Dom na Mnisiej Parceli stoi na szczycie wzgórza opadającego na przestrzeni około stu dwudziestu jardów ku dolinie, którą płynie z północy na południe mała rzeczka Nee, wijąca się przez urodzajną i osłoniętą część okolicy. Pod nami znajdują się pastwiska usiane małymi kępami mieszanych zagajników. Ale za naszymi plecami rozciąga się na kilka mil kwadratowych zupełnie inny obszar surowych zarośli i wrzosowisk. To plama naturalnej dziczy pośród dobrze zagospodarowanego kraju. Mamy ledwie dwie mile do sporej wsi i siedem do miasta, w którym odbywają się jarmarki. Ale tak naprawdę to dość odosobnione miejsce, toteż czujemy się, jakbyśmy znajdowali się dużo dalej od cywilizowanego świata.
Mnisią Parcelę zobaczyłem pierwszy raz pewnego letniego popołudnia, podczas przejażdżki konną dwukółką z panem Bentleyem. Pan Bentley był wcześniej moim pracodawcą, ale niedawno awansowałem do pozycji wspólnika w firmie prawniczej, w której rozpocząłem praktykę jako młody człowiek i z którą związałem się w istocie na cały okres mojej zawodowej działalności. W owym czasie mój wspólnik zbliżał się do wieku, w którym zaczął odczuwać skłonność do przerzucania po trochu na mnie odpowiedzialności za firmę, mimo to nadal przynajmniej raz w tygodniu przyjeżdżał do naszej kancelarii w Londynie. W końcu zmarł, mając osiemdziesiąt dwa lata.
Jak wspomniałem, w ostatnich latach pan Bentley większość czasu spędzał na wsi. Nie miał zamiłowania do polowania ani do łowienia ryb, za to zaangażował się w tutejsze życie jako wiejski sędzia i członek władz parafialnych, przewodnicząc takim czy innym komisjom, kolegiom i komitetom okręgowym oraz kościelnym. Z ulgą i zadowoleniem powitałem jego decyzję, żeby przyjąć mnie po tylu latach jako pełnoprawnego partnera.
Uważałem, że stanowisko to zwyczajnie mi się należało, gdyż wykonywałem przypadającą na mnie czarną robotę i dźwigałem na moich barkach znaczną część odpowiedzialności za kierowanie działalnością biura. I pobierałem za to zaniżone wynagrodzenie, przynajmniej w odniesieniu do wykonywanej przeze mnie pracy.
Tak więc pewnego niedzielnego popołudnia siedziałem obok pana Bentleya i podziwiałem wysokie głogowe żywopłoty, ciągnące się przez zieloną, senną okolicę. Konik ciągnął nas lekkim truchtem z powrotem w kierunku raczej brzydkiego, nazbyt okazałego wiejskiego dworku mojego wspólnika. Rzadko zdarzało mi się siedzieć bezczynnie. W Londynie oddawałem się bez reszty pracy, jedynie odrobinę wolnego czasu poświęcając studiowaniu i kolekcjonowaniu akwarel. Miałem wówczas trzydzieści pięć lat i od dwunastu lat byłem wdowcem. Brakowało mi zupełnie zamiłowania do życia towarzyskiego i choć ogólnie biorąc, cieszyłem się dobrym zdrowiem, miałem skłonność do popadania w okazjonalne rozdrażnienia i nerwice w wyniku przeżyć, o których zamierzam opowiedzieć. Prawdę mówiąc, zaczynałem starzeć się przedwcześnie. Zamieniałem się w ponuraka o bladej cerze i wymuszonej minie - jednym słowem, w ospałego nudziarza.
Podzieliłem się z panem Bentleyem uwagą na temat spokojnego i miłego dnia. Pan Bentley spojrzał w moją stronę.
- Powinien pan pomyśleć o kupnie czegoś w tej okolicy, co pan o tym sądzi? - powiedział. -Jakiś ładny mały domek, może tam? - Po czym wskazał batem maleńką wioskę w dole, usadowioną wygodnie w zakolu rzeki. Białe ściany zabudowań połyskiwały w popołudniowym słońcu. - Niech się pan wyrwie z miasta w któreś piątkowe popołudnie, pospaceruje, odetchnie świeżym powietrzem, posmakuje dobrych jaj i śmietany.
Pomysł nie był pozbawiony pewnego uroku, ale sprawa wydawała mi się raczej mglista i bez związku z moją sytuacją, toteż uśmiechnąłem się tylko i wciągnąłem do płuc ciepły zapach traw i polnych kwiatów. Utkwiłem wzrok w kurzu podnoszącym się spod kopyt konia i przestałem o tym myśleć. Przynajmniej do chwili, gdy dojechaliśmy do długiego kamiennego domku o doskonałych proporcjach, stojącego na wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na całą dolinę rzeki, aż po fioletowoniebieską linię wzgórz kilka mil dalej.

Wtedy właśnie przeniknęło mnie coś, czego nie umiem dokładnie opisać, jakieś wzruszenie czy pragnienie... Nie, było to coś więcej, świadomość, po prostu pewność, która ogarnęła mnie w sposób tak całkowicie jasny i uderzający, że bezwiednie zawołałem do pana Bentleya, żeby się zatrzymał. A potem, nim jeszcze zdążył to zrobić, wyskoczyłem z dwukółki na ścieżkę. Stanąłem na porośniętym trawą pagórku, żeby popatrzeć najpierw na domek - taki zgrabny, tak doskonale wpasowany w miejsce, jakie zajmował, skromny, ale elegancki - a potem przenieść wzrok na rozciągającą się za nim wiejską okolicę. Nie wydawało mi się, abym był tu wcześniej, ale miałem absolutną pewność, że tu wrócę. Ze ten domek jest już mój, związany ze mną niewidzialną nicią. W pobliżu budynku płynął w kierunku położonej za nim łąki strumyk, który wił się dalej zakolami w stronę rzeki rzeki.
Pan Bentley przyglądał mi się z ciekawością ze swego miejsca w dwukółce.
- Ładne miejsce! - zawołał.
Skinąłem głową, ale, niezdolny do podzielenia się z nim żadnym ze skrajnych uczuć, jakie mną zawładnęły, odwróciłem się do niego plecami i ruszyłem w górę zbocza, skąd widać było wejście do starego zarośniętego sadu, który rozciągał się za domem i ginął w wysokich trawach i splątanym gąszczu po jego drugiej stronie. Za sadem dostrzegałem otwartą, dziką przestrzeń ugoru. Byłem ciągle pod wrażeniem, że to miejsce należy już do mnie, i przypominam sobie, że poczułem się zaniepokojony, ponieważ nigdy nie byłem człowiekiem obdarzonym nadmierną wyobraźnią i fantazją, a z pewnością nie miałem skłonności do roztaczania wizji przyszłości. W istocie, od czasu pewnych dawniejszych przeżyć świadomie unikałem wszelkiego planowania oraz rozpamiętywania jakichkolwiek odległych, niematerialnych spraw. Trzymałem się tego, co prozaiczne, widzialne i, namacalne. Mimo to jakoś nie mogłem pozbyć się wrażenia - nie, powinienem użyć mocniejszego słowa - przekonania, że ten dom stanie się pewnego dnia moim domem. Że wcześniej czy później, choć nie miałem pojęcia kiedy, będę jego właścicielem. Gdy w końcu pogodziłem się z tą myślą i przyznałem to przed samym sobą, od razu ogarnęło mnie uczucie głębokiego spokoju i zadowolenia, jakiego nie doznałem od wielu lat. Z lekkim sercem wróciłem do dwukółki, w której pan Bentley oczekiwał mnie z miną zdradzającą coś więcej niż tylko odrobina ciekawości.

Niesamowite wrażenie, jakie wywarła na mnie Mnisia Parcela, towarzyszyło mi, gdy po południu opuszczałem wiejskie okolice, żeby wrócić do Londynu. Powiedziałem panu Bentleyowi, że gdyby kiedykolwiek usłyszał, że ten dom jest na sprzedaż, bardzo bym chciał o tym wiedzieć. 
Zrobił to po kilku latach. 
Parę godzin później tego samego dnia skontaktowałem się z agencją nieruchomości. Nie zadałem sobie nawet trudu, żeby obejrzeć dom ponownie, złożyłem ofertę kupna i została ona przyjęta. Kilka miesięcy wcześniej poznałem Esme Ainley. Nasze wzajemne przywiązanie stale rosło, ale, dotknięty niezdecydowaniem we wszystkich sprawach osobistych i uczuciowych, zachowywałem milczenie co do moich intencji na przyszłość. Miałem jednak dość rozsądku, żeby wziąć wiadomość o wystawieniu na sprzedaż Mnisiej Parceli za dobry omen. Gdy tydzień później stałem się formalnym właścicielem domu, pojechałem na wieś z Esme i oświadczyłem się jej wśród drzew starego sadu. Przyjęła mnie. W bardzo krótkim czasie pobraliśmy się i natychmiast przenieśliśmy do domu na Mnisiej Parceli. Tego dnia byłem szczerze przekonany, że w końcu uwolniłem się od wypadków z przeszłości. A z wyrazu twarzy pana Bentleya i ciepłego uścisku jego dłoni wyczułem, że on też tak uważał i że sam zdjął pewien ciężar ze swoich ramion. Przynajmniej częściowo obwiniał się o to, co mi się przydarzyło - w końcu to on wysłał mnie w tamtą pierwszą podróż do Crythin Gifford, do Domu na Węgorzowych Moczarach i na pogrzeb pani Drablow.
Ale wszystkie te sprawy zostawiłem daleko za sobą. A przynajmniej nie myślałem o nich w ten wigilijny wieczór, gdy stałem koło drzwi mojej siedziby, wdychając nocne powietrze. Od około czternastu lat Mnisia Parcela była najszczęśliwszym z domów - dla Esme i dla mnie, a także dla czwórki jej dzieci z pierwszego małżeństwa z kapitanem Ainleyem. Początkowo przyjeżdżałem tu tylko na weekendy i święta, ale życie i praca w Londynie zaczęły mnie drażnić od dnia, w którym kupiłem tę parcelę, toteż byłem naprawdę zadowolony, gdy przy najbliższej sposobności przeniosłem się na stałe na wieś.
I właśnie teraz w tym pełnym szczęścia domu moja rodzina zebrała się, by świętować Boże Narodzenie. Za chwilę otworzę drzwi i usłyszę ich głosy dochodzące z salonu - chyba że wcześniej przywoła mnie nagle żona, niepokojąc się, że złapię przeziębienie. Bo też w istocie nastały w końcu bardzo zimne i jasne noce. Niebo usiane było gwiazdami, a księżyc w pełni otaczało halo zwiastujące mróz. Wilgoć i mgły z poprzedniego tygodnia rozpłynęły się jak złodzieje w mroku, ścieżki i kamienne ściany domu lśniły blado, a w powietrzu unosił się obłoczek mojego oddechu (...)
***
Spowity mgłą i tajemnicą Dom na Węgorzowych Moczarach góruje nad omiatanymi przez morskie wichry bagnami,odcięty od świata i niedostępny, gdy fale przypływu pochłoną Ławicę Dziewięciu Topielców – jedyną drogę, jaka łączy go z lądem.

Arthur Kipps, młody notariusz z Londynu, przyjeżdża na pogrzeb samotnej właścicielki domu, by uporządkować pozostawione przez zmarłą papiery. Nie wie jeszcze, co wydarzyło się przed laty w domu i na otaczających go bagnach. Nie wie, kim jest kobieta w czarnej sukni, która ukazuje mu się z oddali. Lecz wkrótce odkryje przerażający sekret Domu na Węgorzowych Moczarach i pojmie, jak straszliwą zapowiedzią jest pojawienie się kobiety w czerni…



EKRANIZACJA 2012 /KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER 


EKRANIZACJA 1989 


TRAILER


EKRANIZACJA CZĘŚĆ 2 


TRAILER









Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger