Cudowna opowieść na granicy baśni... Spokojna, stonowana, czarująca czytelnika.
Do końca nie wiedziałam, czy to jest rzeczywiste, czy... magiczne.
Rewelacyjny klimat, zima, Alaska, tęsknota, niespełnione marzenia, cud...
Kto czytał baśń Śnieżynka - będzie zachwycony. Jak każdy zresztą:)
Idealna lektura na zimę, ale mnie oczarowała w środku lata:)
POLECAM!
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział 1
Nad brzegiem Wolverine, Alaska, rok 1920
Mabel spodziewała się ciszy. Tego właśnie szukała. Żadnego niemowlęcego łkania i zawodzenia. Żadnych rozbawionych dziecięcych wrzasków unoszących się nad ulicą. Żadnego tupotu małych stóp na drewnianych schodach zdeptanych przez całe pokolenia mieszkańców domu ani szurania zabawkami po kuchennej podłodze. Zostawiła za sobą wszystkie dźwięki przypominające jej o porażce i rozżaleniu i zastąpiła je ciszą.
Wyobrażała sobie, że w alaskiej głuszy cisza będzie idealna niczym śnieg padający w środku nocy i wypełniający powietrze bezdźwięczną obietnicą, ale znalazła tam coś zupełnie innego. Zamiatając drewnianą podłogę, słyszała zgrzytanie miotły o deski, kojarzące się jej z dźwiękami, jakie mogłaby wydawać ryjówka podgryzająca ostrymi zębami jej serce. Kiedy myła naczynia, miski i talerze brzęczały i postukiwały tak głośno, jakby miały się zaraz rozpaść. Jedynym dźwiękiem z zewnętrznego świata było nagłe ponure krakanie. Mabel wykręciła ścierkę do naczyń i wyjrzała przez kuchenne okno akurat wtedy, gdy samotny kruk przelatywał z jednego bezlistnego drzewa na drugie. Wśród jesiennych liści nie biegały żadne dzieci, żadne samotne dziecko nie bawiło się też na huśtawce.
*
A przecież miała dziecko. Nieme maleństwo zmarłe przy narodzinach. Choć minęło już dziesięć lat, wciąż wracała myślą do tamtej chwili, jakby chciała jeszcze raz dotknąć ramienia Jacka, dotrzeć do niego i go powstrzymać. Powinna była to zrobić. Powinna była wziąć główkę dziecka w złożone dłonie i odciąć kilka mizernych włosków, żeby umieścić je w medalionie zawieszonym na szyi. Powinna była spojrzeć w jego twarzyczkę i zobaczyć, czy to chłopiec, czy dziewczynka, i dopiero potem pozwolić Jackowi na pochowanie go w zamarzniętej ziemi. Powinna była jakoś oznaczyć jego grób w Pensylwanii, no i pozwolić sobie na żałobę. W końcu to było przecież dziecko, nawet jeśli przypominało miniaturowego elfa. Pomarszczona twarzyczka, malutki podbródek i spiczaste uszy – tylko tyle udało jej się zobaczyć. Płakała, wiedząc, że wciąż mogłaby je pokochać.
*
Mabel stała przy oknie tak długo, że kruk zdążył już odlecieć ponad drzewami. Słońce skryło się za górami, a światło spłaszczyło kontury krajobrazu. Nagie gałęzie i pożółkła trawa. Nawet jednego płatka śniegu. Wyglądało to tak, jakby wszystko co lśniące i piękne zostało wymiecione z tego świata, potraktowane niczym kurz.
Nadszedł listopad, którego tak się bała, wiedząc, co ze sobą przyniesie – zimno spadające na dolinę jak oddech śmierci, lodowaty wiatr szalejący w chacie, wpadający przez szpary w deskach. Najgorsze były jednak ciemności – mrok, który pochłaniał nawet światło dnia.
Z poprzednią zimą musiała się zmierzyć zupełnie na ślepo, nie miała pojęcia, czego się spodziewać po tej surowej okolicy. Teraz już wiedziała. W grudniu słońce zacznie się pojawiać tuż przed południem i przez kilka godzin będzie oświetlać górskie szczyty, nim ponownie zniknie zastąpione przez zmierzch. Mabel będzie drzemać na krześle przy piecu. Nie sięgnie po książkę, bo literatura była dla niej martwa, nie zacznie rysować w szkicowniku, gdyż nie wiedziałaby, co naszkicować – ponure niebo, mroczne zakamarki chaty? Każdego ranka z coraz większym trudem zwlecze się z ciepłego łóżka, poczłapie do kuchni, gdzie przygotuje jakiś posiłek i rozwiesi pranie. Jacka czekają ciągłe starania o zwierzęta, dzięki którym przetrwają zimę, a kolejne dni zleją się w końcu w jedną całość – czas spędzony w zimowej twierdzy.
Przez całe życie wierzyła, że istnieje coś więcej, jakaś tajemnica, którą wyczuwała końcówkami zmysłów. Intuicyjnie stwierdzała jej obecność w trzepocie skrzydeł ćmy odbijającej się od okna i obietnicy pojawienia się nimf rzecznych w migocącym nurcie strumienia. Tkwiła w woni dębów unoszącej się w powietrzu tego letniego wieczoru, gdy się zakochała, oraz w słońcu zachodzącym nad stawkiem, które rozświetlało powierzchnię wody. Mabel nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni się na nią natknęła.
Pozbierała ubrania Jacka i zabrała się do szycia, powstrzymując się przed kolejnymi spojrzeniami za okno. Gdyby tylko padał śnieg… Może udałoby mu się jakoś złagodzić te ponure kontury. Może odbita od niego jasność przywróciłaby blask w jej oczach.
Niestety przez całe popołudnie szalał wiatr zrywający resztki liści z drzew i przeganiający chmury wysoko po niebie, a światło dnia dogasało niczym płomień świecy. Mabel zaczęła myśleć o okropnym zimnie, które uwięzi ją w chacie, a jej oddech stał się momentalnie gwałtowny i płytki. Wstała z krzesła i zaczęła chodzić po domu, wciąż szepcąc: „Nie mogę tego zrobić. Nie mogę”.
Znów myślała o broni, jaką tu ze sobą przywieźli. Strzelba myśliwska wisząca obok regału, dwururka w korytarzu i rewolwer przechowywany przez Jacka w szufladzie biurka w jego gabinecie. Nigdy w życiu z żadnej z nich nie strzelała, ale nie to ją powstrzymywało. Chodziło raczej o przemoc i rozlew krwi towarzyszące pociągnięciu za spust, a także o oskarżenia, które na pewno by się pojawiły, gdyby się na to zdecydowała. Ludzie zaczęliby gadać, że straciła rozum lub serce, albo że Jack był dla niej złym mężem. A poza tym, co z Jackiem? Jego też przecież nękają wściekłość i wstyd.
Rzeka natomiast była czymś zupełnie innym. Nikogo nie można było winić. Ludzie powiadaliby, że gdyby wiedziała, że lód nie utrzyma jej ciężaru, to na pewno by na niego nie weszła.
*
Południe przeszło w zmierzch. Mabel odeszła od okna i zapaliła lampkę naftową na stole, tak jakby zamierzała rozpocząć przygotowania do kolacji i czekanie na Jacka, tak jakby ten dzień miał wyglądać jak każdy inny, choć jej umysł wciąż krążył w okolicach ścieżki prowadzącej przez las do rzeki Wolverine. W blasku lampki zawiązała skórzane buty, narzuciła zimowy płaszcz na domową sukienkę i wyszła na zewnątrz, wystawiając odsłoniętą głowę i dłonie na działanie wiatru.
Sunąc między ogołoconymi z liści drzewami, była jednocześnie radosna i otępiała, porażona jasnością swojego planu. Nie myślała o tym, co za sobą zostawiła, skupiała się tylko na chwili obecnej – widziała ją ze specyficzną, czarno-białą precyzją. Lodowaty wiatr we włosach. Stukot butów o zamarzniętą ziemię. Para oddechu. Czuła, jak ją ogarniają olbrzymia siła i pewność.
Wynurzyła się z lasu i przystanęła nad brzegiem skutej lodem rzeki. Nie licząc okazjonalnych podmuchów wiatru, który przyklejał jej spódnicę do wełnianych pończoch i wirował nad zmrożonym nurtem, okolica była zupełnie spokojna. Wyżej, w głębi polodowcowej doliny, rzeka rozlewała się na szerokość kilometra, niosąc kawały drewna, tworząc żwirowe mierzeje i sieć splątanych płytkich kanalików. Tutaj jednak była wąska i głęboka. Mabel mogła z tego miejsca dostrzec klif na drugim brzegu i utrzymującą się u jego stóp warstwę czarnego lodu. Na tym odcinku woda całkowicie by ją zakryła.
To właśnie tam zamierzała dotrzeć, choć podejrzewała, że utonie, zanim przedostanie się na drugi brzeg. Warstwa lodu mogła mieć od trzech do pięciu centymetrów grubości i nawet podczas najostrzejszych zim nikt nie odważył się zbliżać do tego zdradzieckiego miejsca.
Jej buty zaczęły się ślizgać na zamarzniętych przybrzeżnych kamieniach stromego brzegu, zdołała jednak dotrzeć nad samą wodę i przekroczyć niewielką strużkę pokrytą cienkim i kruchym lodem. Poczuła mokry piasek pod butami. Ruszyła przed siebie po żwirze, unosząc spódnicę, aby przeskoczyć nad powalonym pniakiem noszącym ślady działania żywiołów.
Lód pokrywający główne koryto rzeki, którym wciąż płynęła woda docierająca w głąb doliny, nie był biały i łamliwy, tylko czarny i giętki, tak jakby dopiero poprzednia noc pozwoliła mu stężeć. Ostrożnie stanęła na ciemnej tafli, rozbawiona swoją przezornością – choć modliła się o to, by lodowa pokrywa pod nią trzasnęła, nadal nie chciała się na niej pośliznąć.
Oddaliła się kilka metrów od bezpiecznego brzegu i dopiero wtedy odważyła się spojrzeć w dół. Wyglądało to tak, jakby chodziła po szkle: pod głęboką turkusową wodą, która wciąż płynęła, widać było pokrywające dno granitowe głazy. Minął ją pożółkły liść i przez chwilę podążała za nim wzrokiem, wyobrażając sobie, że sama płynie pod idealnie przejrzystym lodem. Zastanawiała się, czy zdąży spojrzeć na niebo, nim woda całkowicie wypełni jej płuca.
Tu i ówdzie pod powierzchnią tkwiły uwięzione w lodzie bańki powietrza, tworząc białe okręgi, a w niektórych miejscach zamarzniętą taflę pokrywały spore pęknięcia. Nie wiedziała, czy powinna je omijać, czy też ich wypatrywać, szukając jak najcieńszej lodowej warstwy. W końcu wyprostowała ramiona, wbiła wzrok przed siebie i ruszyła dalej, nie patrząc pod nogi.
Kiedy doszła do połowy rzeki, miała wrażenie, że klif jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, a lód zaczął się pod nią uginać. Wbrew swojej woli ponownie popatrzyła w dół. Przeraziło ją to, co tam zobaczyła. Żadnych baniek powietrza. Żadnych szczelin. Tylko bezdenna czerń. Jakby miała pod butami nocne niebo. Balansując ciałem, przygotowała się do zrobienia następnego kroku, kiedy usłyszała głośny huk, brzmiący jakby ktoś odkorkował w pobliżu butelkę szampana. Lód zaczął pękać. Mabel rozstawiła szeroko nogi, czując, jak drżą jej kolana. Czekała, aż lodowa tafla całkowicie się podda i pozwoli rzece pochłonąć jej ciało. Kolejne huknięcie było jeszcze głośniejsze. Miała wrażenie, że lód zaczyna się pod nią zapadać, ale robi to milimetr po milimetrze, niezauważalnie, jeśli nie liczyć tego okropnego dźwięku.
Wciąż czekała, ciężko oddychając, ale woda jej nie chciała. Lodowa warstwa wytrzymywała jej ciężar. Zaczęła więc ostrożnie przesuwać stopami – najpierw jedną, potem drugą – i ruszyła powoli w stronę miejsca, gdzie klif spotykał się z rzeką. Wcześniej nawet sobie nie wyobrażała, że dojdzie na drugą stronę. Dotknęła dłońmi chłodnego łupku, a potem oparła się całym ciałem o urwisty brzeg. Docisnęła czoło do kamieni i poczuła ich starożytną, wilgotną woń.
Zimno zaczęło przenikać wszystkie komórki jej ciała, więc opuściła ręce wzdłuż boków i odwróciła się, by ruszyć z powrotem na brzeg, z którego przyszła. Serce podchodziło jej do gardła, nogi z trudem utrzymywały ciężar ciała. Kierując się w stronę domu, wciąż myślała o tym, czy teraz dopadnie ją śmierć.
Chciała pobiec, widząc coraz bliższy twardy grunt, ale lód okazał się zbyt gładki, więc przejechała kawałek długim ślizgiem i wpadła na brzeg. Jęknęła, zakaszlała i zachichotała, jakby to był jakiś kawał, wariackie wyzwanie. Pochyliła się, oparła dłonie o uda i próbowała uspokoić oddech.
Wyprostowała się powoli, patrząc na otaczającą ją ziemię. Słońce zachodzące na drugim krańcu rzeki rzucało różowe refleksy na pokryte białymi czapami góry otaczające dolinę z obu stron. W górze rzeki splątane wierzby, żwirowe mierzeje, świerkowe lasy i niskie topole przybrały odcień metalicznego granatu. Żadnych pól ani płotów, domów czy dróg; żadnej żywej duszy w zasięgu jej wzroku. Tylko dzicz.
Mabel zdawała sobie sprawę z piękna tego widoku, ale to właśnie piękno sprawia, że jeśli kiedykolwiek żyłeś naprawdę, to możesz się poczuć, jakby ktoś rozdarł cię od środka i wyszorował do czysta, a potem porzucił bezbronnego i odsłoniętego przed całym światem. Odwróciła się plecami do rzeki i poszła do domu.
*
W kuchennym oknie wciąż migotało światło pozostawionej przez nią lampki, a kiedy weszła do środka, powitały ją ciepło i roztańczony płomyk. W jego złotym świetle wszystko wyglądało inaczej. Nie spodziewała się, że jeszcze kiedyś tu powróci.
Miała wrażenie, że wyszła z domu przed wieloma godzinami, ale tak naprawdę dochodziła dopiero osiemnasta, a Jack jeszcze nie wrócił. Zdjęła płaszcz i podeszła do pieca, pozwalając, aby jego ciepło wywołało ból w zmarzniętych stopach i dłoniach. Kiedy wreszcie udało jej się rozprostować i zgiąć palce, zabrała się do wyciągania garnków i patelni, wciąż zaskoczona tym, że zajmuje się tak prozaicznymi czynnościami. Dorzuciła drew do pieca, ugotowała kolację, a potem usiadła z wyprostowanymi plecami przy z grubsza oheblowanym kuchennym stole i złożyła ręce na podołku. Kilka minut później Jack stanął w drzwiach, otrzepał buty i zdjął źdźbło słomy ze swojego wełnianego płaszcza.
Czekała, nie spuszczając go z oczu, pewna, że jakoś się domyśli, co jej się przydarzyło. Opłukał dłonie nad zlewem, usiadł naprzeciw niej przy stole i opuścił głowę.
– Pobłogosław to jedzenie, Panie – wymamrotał. – Amen.
Nałożyła na każdy talerz po jednym ziemniaku, dodała ugotowaną marchewkę i czerwoną fasolę. Żadne z nich się nie odzywało, słychać było tylko skrobanie sztućców. Mabel nie potrafiła się zmusić do jedzenia. Słowa, które cisnęły się jej na usta, były ciężkie niczym granitowe głazy, a kiedy się wreszcie odezwała, okazały się na tyle przytłaczające, że nie udało jej się powiedzieć niczego więcej.
– Poszłam dziś nad rzekę.
Wciąż wpatrywał się w talerz. Czekała, czy zapyta, po co to zrobiła. Może wtedy mogłaby mu o wszystkim powiedzieć.
Jack nabił na widelec kawałek marchewki i nabrał kromką chleba odrobinę fasoli. Zachowywał się tak, jakby niczego nie usłyszał.
– Zamarzła aż do klifu – dodała głosem niewiele mocniejszym od szeptu. Spuściła oczy i oczekiwała odpowiedzi, ale usłyszała jedynie odgłosy przeżuwania i chrobotanie widelca o talerz.
Spojrzała na jego osmagane przez wiatr dłonie i postrzępione mankiety, a potem na zmarszczki w kącikach wpatrzonych w talerz oczu. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni dotknęła jego skóry, i poczuła w piersi nagłe ukłucie samotności. Dostrzegła kilka siwych włosów w jego rudawej brodzie. Kiedy się tam pojawiły? Ona zresztą też już zaczynała siwieć. Oboje powoli znikali, choć nie zauważali tego u siebie nawzajem.
Mechanicznie przesuwała jedzenie widelcem po talerzu, spoglądając na promienie światła padającego z lampy wiszącej pod sufitem. Płakała. Przez chwilę pozwoliła łzom płynąć po policzkach, aż wreszcie poczuła je w kącikach ust. Jack wciąż koncentrował się na jedzeniu. Wstała i odstawiła talerz na niewielką kuchenną ladę. Odwrócona plecami do męża, otarła twarz rąbkiem fartucha.
– Lód jeszcze jest niepewny – stwierdził Jack. – Lepiej trzymaj się od niego z daleka.
Mabel przełknęła ślinę i odkaszlnęła.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała.
Znalazła sobie jakieś zajęcie przy ladzie i czekała, aż obeschną jej oczy, a potem wróciła do stołu i dołożyła Jackowi marchewek.
– Co z polem? – zapytała.
– Już je widać. – Zjadł kawałek ziemniaka i otarł usta wierzchem dłoni. – W ciągu paru dni wytnę i wywiozę resztę drzew. A potem wezmę się do wypalania pniaków.
– Chcesz, żebym ci pomogła? Mogę pilnować ognia.
– Nie. Dam sobie radę.
*
Tej nocy wyczuwała jego obecność wszystkimi zmysłami: zapach słomy oraz świerku w brodzie i włosach, ciężar jego ciała na skrzypiącym łóżku, odgłos zmęczonego, powolnego oddechu. Leżał na boku, odwrócony do niej tyłem. Sięgnęła przed siebie, chcąc pogładzić go po ramieniu, dała sobie jednak spokój i opuściła rękę, po czym wbiła wzrok w jego plecy.
– Myślisz, że przetrwamy tę zimę? – zapytała.
Nie odpowiedział. Pewnie zasnął. Odwróciła się na drugi bok i popatrzyła na drewnianą ścianę.
– Chyba nie mamy większego wyboru, prawda?
Nie wiedziała, czy chrypka w jego głosie była spowodowana zmęczeniem, czy nadmiarem emocji (...)
***
Opowieść o pragnieniu miłości i szczęścia inspirowana starą rosyjską baśnią.
Jack i Mabel zawsze marzyli o dziecku. Szukając ukojenia, przeprowadzają się na Alaskę. Chcą rozpocząć życie od nowa, z dala od ludzi. W jednej niesamowitej chwili beztroski lepią ze śniegu postać dziewczynki. Kiedy budzą się następnego ranka, figurki już nie ma. Dostrzegają jedynie ślady niewielkich stóp oraz postać dziecka znikającą między drzewami.
Gdy dziewczynka pojawia się w ich domu, oboje pragną poznać jej tajemnicę i obdarzają ją gorącym uczuciem. To spotkanie odmienia ich życie na zawsze.
Subtelna i niepokojąca książka, w której rzeczywistość przeplata się z baśnią, a niepewność z wiarą w cuda.
To ten rodzaj powieści, która natychmiast w ciebie wrasta, i chcesz, by twój najlepszy przyjaciel ją przeczytał, byście mogli o niej porozmawiać.
ZGARNIJ EBOOKA Z