"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Klasztor - Zachar Prilepin

Pomimo nie mojej tematyki, książka mnie wciągnęła już samym wstępem.
Nie jest trudna, napisana bardzo przystępnie, wyraziste postaci, akcja i tempo są utrzymane. 
Dla koneserów tematyki - chyba gratka.  
Polecam:)


Moja ocena: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Od autora 


Podobno mój pradziadek w młodości był pyskaty i złośliwy. 
W naszych stronach istnieje słowo trafnie określające taki charakter: zadziorliwy. 
Do późnej starości pozostało mu pewne dziwactwo: kiedy obok naszego domu przechodziła krowa z dzwonkiem na szyi, która odbiła się od stada, pradziadek rzucał wszystko, co akurat robił, i pędem wypadał na dwór, chwytając co popadło — swój koślawy kostur z jarzębinowej gałęzi, but, stary saganek — i od progu, straszliwie przeklinając, ciskał za krową przedmiot, który nawinął mu się w powykrzywiane palce.
 „Cholerny czort!” — mówiła o nim babka. Wymawiała to jako „chalerny czoort!” To zaskakujące „a” w pierwszym słowie i przeciągłe „o” w drugim wręcz mnie fascynowały. „A” kojarzyło mi się z szalonym, niemal trójkątnym, jakby poddartym w górę okiem pradziadka, które wytrzeszczał w złości — podczas gdy drugie oko było zmrużone. 
Co do „czorta” — to kiedy pradziadek kaszlał i kichał, zdawało się, że wymawia właśnie to słowo: „Aaa… czort! Aaa… czort! Czort! Czort!” Brzmiało to tak, jakby pradziad widział przed sobą czorta i go przepędzał. Albo z każdym kaszlnięciem wypluwał po jednym tkwiącym w nim czorcie. Powtarzając za babką sylaba po sylabie „cha-ler-ny czoort!” wsłuchiwałem się w swój szept: w znajomych słowach nagle pojawiał się powiew przeszłości, kiedy pradziadek był całkiem inny: młody, zły i szalony. 

Babka opowiadała, że kiedy po wyjściu za mąż za dziadka zamieszkała w jego domu, pradziadek strasznie bijał „matulę” — jej świekrę, a moją prababkę. Przy czym świekra była postawna, silna, surowa, o głowę wyższa od pradziadka i szersza w ramionach — ale bała się go i słuchała bez szemrania. Żeby uderzyć żonę, pradziadek musiał wchodzić na ławkę. Stamtąd nakazywał, żeby podeszła, chwytał ją za włosy i małą twardą pięścią na odlew bił w ucho. 
Nazywał się Zachar Pietrowicz. „Czyj to chłopak?” — „Zachara Pietrowa”. 

Pradziadek miał brodę. Broda była jakby czeczeńska, lekko kędzierzawa, jeszcze nie całkiem siwa — chociaż rzadkie włosy na jego głowie były białe jak mleko, nieważkie, puszyste. Kiedy przylepiał mu się do czaszki puch ze starej poduszki, na pierwszy rzut oka nie sposób go było odróżnić. Puch zdejmowało któreś z nas, nieustraszonych dzieci — ani babka, ani dziadek, ani mój ojciec głowy pradziadka nie dotykali nigdy. I jeśli nawet dobrodusznie zeń żartowali, to tylko pod jego nieobecność. 
Był niewielkiego wzrostu, w wieku czternastu lat już go przerosłem, chociaż oczywiście wtedy Zachar Pietrowicz był już przygarbiony, mocno utykał i powoli zaczynał wrastać w ziemię — miał osiemdziesiąt osiem albo osiemdziesiąt dziewięć lat: w dowodzie był zapisany jeden rok, a on się urodził w drugim, albo wcześniej niż w papierach, albo przeciwnie, później — z czasem — sam już nie pamiętał. 
Babka opowiadała, że pradziadek złagodniał po przekroczeniu sześćdziesiątki — ale tylko dla dzieci. Świata nie widział poza wnukami, karmił je, zabawiał, mył — na wsi rzecz niespotykana. Wszystkie wnuki po kolei spały z nim na piecu, pod jego ogromnym, kędzierzawym, śmierdzącym kożuchem. Przyjeżdżaliśmy do rodzinnego domu z wizytami — i kiedy miałem sześć lat, kilka razy spotkało mnie to szczęście: mięsisty, kosmaty, prastary kożuch — do dziś pamiętam jego zapach. 

Kożuch był jak stara legenda — naprawdę nietrudno było uwierzyć, że nosiło go i nie mogło znosić siedem pokoleń — cały nasz ród grzał się w jego cieple; okrywano nim też zimą nowo narodzone cielęta i prosięta, przenoszone do izby, żeby nie zamarzły w szopie; w ogromnych rękawach spokojnie mogła żyć przez całe lata cicha mysia rodzina, a jeśli pogrzebało się porządnie w jego futrzanych zakamarkach i fałdach, można było znaleźć machorkę, której pradziadek pradziadka nie wypalił do końca sto lat temu, wstążkę od ślubnego stroju babki mojej babki, obgryziony kawałek cukru, zgubiony przez mojego ojca, który w swoim głodowym dzieciństwie szukał go przez trzy dni i nie znalazł. A ja go znalazłem i zjadłem, oblepiony machorką. 
Kiedy pradziadek umarł, kożuch wyrzucono — żebym nie wiem co tutaj opowiadał, był to strasznie stary łach i okropnie śmierdział. 

Dziewięćdziesiątkę Zachara Pietrowicza świętowaliśmy na wszelki wypadek przez trzy dni z rzędu. Pradziadek siedział za stołem, na pierwszy rzut oka pełen godności, a tak naprawdę wesoły, i nie krył przewrotnej satysfakcji: ale was nabrałem — dożyłem do dziewięćdziesiątki i zmusiłem was wszystkich, żebyście się tu zebrali. 
Pił, jak wszyscy nasi, do późnej starości równo z młodymi, i kiedy po północy — a obchody zaczynały się w południe — zaczynał czuć, że ma już dosyć, powoli wstawał od stołu i opędzając się od biegnącej na pomoc babki, na nikogo nie patrząc, szedł na swój zapiecek. 
Kiedy pradziadek wychodził, wszyscy pozostali biesiadnicy siedzieli w milczeniu i ani drgnęli. „Idzie jak generalissimus…” — powiedział, pamiętam, mój chrzestny i rodzony stryj, zabity następnego roku w idiotycznej bójce. 

O tym, że pradziadek siedział trzy lata w łagrze na Sołowkach dowiedziałem się jeszcze jako dziecko. Dla mnie było to prawie to samo, co gdyby chodził na rozbój do Persji za Aleksego Michajłowicza albo brał udział w wyprawie Światosława na Tmutarakań. Niewiele się o tym mówiło, chociaż, z drugiej strony, pradziadek co rusz napomykał a to o Eichmanisie 1 , a to o dowódcy plutonu Krapinie, a to o poecie Afanasjewie. Długo myślałem, że Mstisław Burcew i Kuczerawa to koledzy pradziadka z wojska, i dopiero później dotarło do mnie, że wszyscy oni to łagiernicy. Kiedy trafiły mi w ręce zdjęcia z Sołowek, w tajemniczy sposób od razu rozpoznałem na nich i Eichmanisa, i Burcewa, i Afanasjewa. Byli dla mnie niemal jak bliscy, chociaż niedobrzy krewni. 

Gdy myślę o tym teraz, zdaję sobie sprawę, jak krótka jest droga do historii — historia jest tuż, tuż. Obcowałem bezpośrednio z pradziadkiem, który na własne oczy widział świętych i biesy. O Eichmanisie zawsze mówił „Fiodor Iwanowicz” z pewną obawą, a zarazem z szacunkiem. Czasem próbuję sobie wyobrazić, jak zabito tego pięknego i niegłupiego człowieka — założyciela obozów koncentracyjnych w sowieckiej Rosji. 
Mnie osobiście pradziadek niczego o życiu na Sołowkach nie opowiadał, chociaż czasami przy stole, zwracając się wyłącznie do dorosłych mężczyzn, a zwłaszcza do mojego ojca, rzucał coś mimochodem, za każdym razem jakby kończąc jakąś historię, o której była mowa wcześniej — na przykład rok temu albo dziesięć lat, albo czterdzieści. 
Pamiętam, jak mama, trochę się popisując przed staruszkami, sprawdzała, jak tam idzie z francuskim mojej starszej siostrze, a pradziadek nagle przypomniał ojcu, jak kiedyś został wyznaczony do zbierania jagód i niespodzianie spotkał w lesie Fiodora Iwanowicza, który zagadnął po francusku jednego z więźniów. Pradziadek szybko, w dwóch-trzech zdaniach kreślił swoim ochrypłym, donośnym głosem jakąś scenkę z przeszłości — bardzo sugestywną i wyrazistą. Przy czym sam wygląd pradziadka, jego zmarszczki, broda, puch na głowie, jego śmiech przypominający skrobanie żelazną łyżką po patelni — wszystko to odgrywało nawet większą rolę niż sama opowieść. 
Były też historie o spławianiu bali drewna lodowatą w październiku rzeką, o ogromnych, śmiesznych sołowieckich miotełkach łaziebnych, o zabitych mewach i psie imieniem Black. 
Swojego czarnego nierasowego szczeniaka też nazwałem Black. Szczeniak zadusił w zabawie najpierw jednego letniego kurczaka, potem drugiego, rozrzucając pióra na ganku, potem trzeciego… krótko mówiąc, wreszcie pradziadek złapał psiaka, goniącego po podwórzu ostatniego kurczaka, za ogon i z rozmachem walnął nim o narożnik naszego murowanego domu. Po pierwszym uderzeniu szczeniak strasznie zaskomlał, a po drugim — umilkł. 

Ręce pradziadka do dziewięćdziesiątki były jeśli nie silne, to chwytne. Twarde sołowieckie warunki zahartowały go na całe długie życie. Twarzy pradziadka nie pamiętam, co najwyżej brodę i krzywe usta, wiecznie coś żujące — za to, gdy zamykam oczy od razu widzę jego ręce: z krzywymi sinoczarnymi palcami, porośnięte kręconym brudnym włosem. 
Pradziadka wsadzili zresztą właśnie za to, że bestialsko pobił pełnomocnika do spraw kolektywizacji. Potem omal nie wsadzili go jeszcze raz, kiedy własnoręcznie wybił domowe bydło, które chciano upaństwowić. 
Kiedy patrzę, zwłaszcza po pijanemu, na swoje ręce, dostrzegam z niejakim przerażeniem, jak z każdym rokiem moje palce coraz bardziej zaczynają przypominać wykoślawione palce pradziadka z zaśniedziałymi jak mosiądz paznokciami. 
Na spodnie pradziadek mówił nachy, na żyletkę — mojka, na karty do gry — sztorki, a kiedyś, kiedy wylegiwałem się leniwie z książką, powiedział: „O, leży bez przydziału, nie idzie do roboty…” — ale bez gniewu, żartobliwie, a nawet jakby z aprobatą. Tak jak on nie mówił nikt ani w rodzinie, ani w całej wsi. 

Niektóre historie pradziadka dziadek opowiadał po swojemu, mój ojciec we własnej, nowej wersji, chrzestny jeszcze inaczej. Babka zaś zawsze przedstawiała łagrowe życie teścia z babskiego, pełnego żałości punktu widzenia, który czasem wydawał się przeczyć męskiej ocenie. Niemniej jednak pomału zaczął się z tego wyłaniać ogólny obraz. 
O Gali i Artiomie opowiedział mi ojciec, kiedy miałem około piętnastu lat — nastąpiła akurat epoka rozliczeń i szaleńczej skruchy. Ojciec przy jakiejś okazji pokrótce przedstawił historię, która już wtedy wywarła na mnie ogromne wrażenie. Babka też znała tę opowieść. 
Do dziś nie mam pojęcia, jak i kiedy pradziadek opowiedział to wszystko ojcu — był przecież taki małomówny; no, ale jednak opowiedział. Później, układając poszczególne opowieści w jeden obraz i porównując go z tym, co się zdarzyło naprawdę, zgodnie z wyszperanymi w archiwach meldunkami, sprawozdaniami i raportami, zauważyłem, że w relacji pradziadka różne wydarzenia zlały się razem i pewne rzeczy działy się jednocześnie — gdy tymczasem ciągnęły się przez cały rok, a niekiedy nawet przez trzy lata. 
Z drugiej strony, czymże jest prawda, jeśli nie tym, co się pamięta. Prawda to jest to, co się pamięta. 

Pradziadek umarł, kiedy ja byłem na Kaukazie — wolny, wesoły, zakamuflowany. W ślad za nim stopniowo odeszła w zaświaty cała nasza ogromna rodzina, pozostały tylko wnuki i prawnuki — same, bez dorosłych. No i trzeba udawać, że teraz my jesteśmy dorośli, chociaż do dziś nie dostrzegam żadnych wyraźnych różnic między sobą czternastoletnim a obecnym. Może tylko to, że czternaście lat ma teraz mój syn. 
Tak się złożyło, że kiedy moi staruszkowie umierali, wciąż przebywałem gdzieś daleko — i ani razu nie pojawiłem się na pogrzebie. Czasem myślę, że moi bliscy żyją — bo inaczej gdzieżby się wszyscy podziali? 
Kilka razy śniło mi się, że wracam do rodzinnej wsi i próbuję odszukać kożuch pradziadka: łażę, kalecząc sobie ręce, po jakichś krzakach, niespokojnie i bezmyślnie włóczę się wzdłuż rzeki nad zimną, brudną wodą, potem jestem w szopie: stare grabie, stare kosy, zardzewiałe żelastwo — wszystko nagle się na mnie wali, boleśnie uderzając; potem ni stąd, ni zowąd jestem na strychu z sianem, ryję w nim, krztusząc się kurzem i kaszlę: „Czort! Czort! Czort!”. 
I niczego nie znajduję.
(...)
***
"Klasztor-więzienie na Wyspach Sołowieckich – pierwszy sowiecki obóz koncentracyjny zwiastujący nadejście nowej mrocznej epoki. W odizolowanej od świata kolonii mieszkają obok siebie czerwonoarmiści i ich byli przeciwnicy z wojny domowej, kryminaliści i przedrewolucyjna elita, intelektualiści, poeci i niepiśmienni chłopi, Kozacy i Czeczeni, czekiści i kontrrewolucjoniści, zachodni dyplomaci, aktorzy i kościelni hierarchowie. To dziwne fantasmagoryczne miejsce, w którym naturalnie sąsiadują ze sobą grypsera, język literacki i bolszewicka nowomowa, kaci zamieniają się miejscem z ofiarami, a bestialstwa czekistów są tak samo na porządku dziennym, jak salony literackie i konne przejażdżki.

W tej odludnej scenerii rosyjskiej Północy rozgrywa się tragiczna i piękna historia o miłości, samotności i granicach ludzkiej wolności. Klasztor – powieść porównywana przez krytyków swoim rozmachem i atmosferą do obrazów Boscha, dzieł Dostojewskiego i Czarodziejskiej góry Tomasza Manna – to największe wydarzenie literackie w Rosji w ostatnich latach."


ZGARNIJ EBOOKA W


Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger