"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Ziemia nieświęta Grzegorz Gajek

Przyszedł czas, grają bębny,
Moje voodoo zżera mnie.

Doczekałam się nareszcie horroru od pana autora, po moim ukochanym Malowidle.
Czy przestało być ono moim ulubionym horrorem?

Nie.

Ziemia nieświęta nie pobiła Malowidła.

A mogła?

Tak.

Początek, elektryzujący, sami się przekonacie, po czytnięciu fragmentu. Od razu skojarzył mi się z kultową sceną z Blade'a, kiedy to super hiper blondyna wprowadza gostka na balety jego życia.

Tutaj nie ma blondyny.

Ale jest klub, blues i on - Desmond Mack/Shaman i jego kapela Voodoo Emporium.
I jest demoniczna impreza życia.

Rewelka.

Poznajemy też w kolejnym rewelacyjnym rozdziale Witchdoctora - Michała Rakorzyc, czarownika voodoo.

"Ludzie bali się tego, co robił. Chcieli, żeby ich leczył: uśmierzył ból, usunął raka albo [...] umożliwił urodzenie dzieci. Ale potem trzeba było wziąć odpowiedzialność za to, o co się prosiło, i z tym nie potrafili już sobie poradzić."

Jest Trójka: matka-bez-potomstwa, wieszcz i kobieta-dziecko.

Matka-bez-potomstwa. 
Marianna - najbardziej irytująca /mnie/ postać z całej historii, choć kluczowa /niestety/ - nie będę się o niej rozpisywać.

Wieszcz.
Aleks Dionizy Werner, brat Marianny, który planuje swą drugą powieść - ten wątek także jest świetny. Pisarz, który chce napisać coś twardego, życiowego, w duchu Bratnego, takie rozliczenie z losami Polski pod przykrywką historii o ponadnaturalnej grozie," ale opuściła go wena. Pisarz, który odnajduje ją w Tajemniczym Ogrodzie, w którym spełniają się twórcze marzenia. Ale też i koszmary, a twory wyobraźni/postaci z odmętów historii nikomu nieznanej powstają z grobu. A może w ogóle się w nim nie kładły?

Kobieta-dziecko.
Ewelina, młodsza siostra Marianny i Aleksa - moim zdaniem charakterna, ale kompletnie zbędna postać w tej historii.

Jest zdrajca, działający na dwa fronty, szukający korzyści tylko dla siebie. Bezwzględny, wyrachowany, zimny, uroczy i ponętny.
Jest Brzytwa - legenda, również hipnotyzująca opowieść. 

[...] Janek Braun, AK-owiec, z żydowskiej rodziny, który podczas powstania warszawskiego zyskał ponury przydomek Brzytwa, bo zabił trzech gestapowców przy pomocy tego właśnie narzędzia."

Brzytwa, którego łaknienie krwi nie osłabło wraz z końcem powstania.
Wraz ze śmiercią.

Jest demon.

"On żeruje na ludziach [...] Uzależnia ich od siebie. Wciąga do swojego świata. A potem niszczy."

To mniej więcej wszyscy główni bohaterowie.

Całość kojarzyła mi się z puzzlami. Puzzlami, które całościowo niezbyt do siebie pasują, ale niektóre poszczególne fragmenty układanki są fantastyczne.  A inne kompletnie nie z tej bajki i niepotrzebne /moim zdaniem/.

Jeśli o mnie chodzi, idealnie byłoby, gdyby można było pozostać w klimacie voodoo, Tajemniczego Ogrodu i Brzytwy. 
Ale osobno.
W całości wyszło gumbo: smaczne, pikantne, ale nie piekielne.

Jednakże czytało się samo, emocjonalnie, z lekkim wytrzeszczem i oczekiwaniem na zakończenie.

Czy warto?

Autora wytwory niekoniecznie kulinarne zawsze warto!


MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

PROLOG


Warszawa, 2009 r.

Janek Pokorski, kiedy wyszedł z klubu na Mazowieckiej, był wstawiony. Tylko odrobinkę, odrobiśkę wstawiony, dlatego rozsądnie podreptał na przystanek na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Usiadł grzecznie na ławeczce i czekał na tramwaj w kierunku Placu Bankowego. Było siedemnaście po pierwszej w nocy. Żadne tramwaje w Warszawie już o tej porze nie jeżdżą, ale nie myślał o tym. Rozkoszował się zapachem miasta, słodką, majową wonią dyszących ciepłem betonów, kwitnących drzew i gołębiego gówna.
Wziął głęboki haust powietrza i wydmuchnął je nad głowę, wsłuchując się w świst, z jakim opuszczało płuca. W tym momencie rozdzwoniły się szyny. I, proszę państwa, abrabasmadabra, na przystanek wtoczył się wyczekiwany tramwaj.
Janek wstał i długim susem wskoczył do wagonu. Zachwiał się lekko, poczekał na syk zamykanych drzwi. Dopiero potem wszedł głębiej między rzędy foteli. Rozejrzał się. Poza nim w tramwaju był tylko jeden facet, siedzący z przodu, tuż za kabiną motorniczego.
Typ wyglądał sympatycznie: taki, ot, brodaty okularnik. Musiał już przekroczyć czterdziestkę, lecz ubrany był w dżinsy i skórzaną kurtkę z frędzlami, spod której wyglądał czarny T-shirt z logiem Dżemu.
Oldboy rocker intelektualista, pomyślał Janek. Ogarnęła go fala sympatii wobec niespodziewanego towarzysza podróży, typowa dla ludzi odrobinkę, odrobiśkę wstawionych. Postanowił zagadnąć nieznajomego.
— Wracasz z koncertu? — zapytał, siadając w fotelu po przeciwnej stronie wagonu.
Gość spojrzał na niego z wyrazem lekkiego zdziwienia na twarzy.
— Tak, z Proximy — odparł i się uśmiechnął.
Janek odwzajemnił uśmiech, ale w jego głowie zapanowała pustka. Gadanie z nieznajomym wydawało mu się niezłym pomysłem, tyle tylko, że nie bardzo wiedział, co mówić.
— Dżem… fajna muza — oświadczył, wykonując nieprecyzyjny gest w kierunku T-shirtu faceta.
— Tak. Bardzo ich lubię.
Facet nie wydawał się skory do pogaduszek, ale Janek postanowił podjąć ostatnią desperacką próbę nawiązania kontaktu.
— Ten tramwaj skręca przypadkiem na Wolę? Nie wiesz?
— Obawiam się, że jedziemy w stronę Pragi.
To w zasadzie powinno go zdziwić. Nie ma takiej linii, która by skręcała z Marszałkowskiej w Jerozolimskie. Jednak w tamtej chwili niuanse topograficzne złośliwie wymykały się jego uwadze. 
— Pragi? No żeż kurwa… Wsiadłem w zły kierunek?
— Aha. Ale nie bój nic. Na Poniatówce jest następny przystanek. Zaraz będziesz mógł się przesiąść. Dużo nie nadłożysz.
— A, chuj z tym — odparł Janek. Następnie dodał tonem sugerującym, że cytuje Konfucjusza: — Na Pradze są kluby, a na Woli jest gówno.
Jego towarzysz się roześmiał.
— W punkt, panie kolego. W punkt — powiedział. — No, to powodzenia w poszukiwaniach, ja wysiadam na Poniatówce.
— Serio? Czyli że co… też wsiadłeś w zły kierunek?
— Nie. W starych pomieszczeniach serwisowych mostu otworzyli niedawno offowy klub bluesowy. Jadę na kolejny koncert.
— Blues, tak? — Janek ze znawstwem pokiwał głową. Co prawda z bluesa znał tylko Dżem, ale ostatecznie co za różnica. — Brzmi zajebiście.
— Ano.
Ano?, pomyślał Janek. Nie roztrząsał jednak tej zagadki lingwistycznej. Wpadł mu do głowy pewien pomysł.
— Gra ktoś, kogo mógłbym znać? — zapytał.
— Desmond Mack. Nazywają go Shaman.
— Szejmen? Czad. To znaczy nie znam gościa, ale brzmi spoko.
— Nie dziwię się. Facet jest mocno niszowy. Ale jego kapela, Voodoo Emporium, to legenda w prawdziwych czarnych chicagowskich klubach bluesowych. Powinieneś usłyszeć, jak Shaman wymiata na elektryku.
Janek kiwnął głową.
— Powinienem — zgodził się. — I wiesz co? Mam zamiar. Pokaż mi drogę do tego wspaniałego nowego klubu!
Facet przyglądał mu się przez chwilę, jakby próbował go rozszyfrować. Jankowi przyszło do głowy, że może być właśnie skanowany gejradarem. W sumie, jakby tak spojrzeć z dystansu, to faktycznie zachowywał się trochę jak ciota.
Poderwałem obcego faceta w tramwaju, pomyślał z rozbawieniem. Chuj tam, wolność mamy.
— W porządku — powiedział wreszcie facet. — Im nas więcej, tym weselej.
— No i zajebioszka.
Kiedy tramwaj ze zgrzytem hamulców stanął na przystanku, wysiedli z niego razem i zeszli do przejścia w jednej z wieżyczek mostu. Jankowi coś się kojarzyło, że jeśli pójdą schodami na sam dół, to znajdą się na Powiślu, gdzieś niedaleko szpitala, jednak zanim zdążył lepiej przeanalizować położenie, skręcili w boczny korytarz.
Panował tam półmrok; jarzeniówki migotały jak w amerykańskich horrorach. W powietrzu wisiał przykry posmród szczyn, ale to akurat normalne. Pijacy i bezdomni często urządzają sobie legowiska w rozmaitych zakamarkach mostu. Janek powoli zaczął wchłaniać atmosferę. Poczuł się nieswojo.
Uspokoiły go miarowe wibracje basu, które dotarły do nich po chwili. Ściany korytarza pobrzmiewały nikłym echem muzyki i ludzkich głosów.
Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, dotarli do ciężkich metalowych drzwi, które wyglądały, jakby ktoś zakosił je prosto z radzieckiej łodzi podwodnej. Przed wejściem, na drewnianym stołeczku, siedział potężny łysy facet w czarnym podkoszulku i czarnej marynarce. Czytał książkę. Nad jego głową jasnym światłem płonęła lampka z czerwonym kloszem.
— Dzień dobry — powiedział Janek i uśmiechnął się do, jak przypuszczał, wykidajły. — Jakieś bileciki? Coś?
Wykidajło go zignorował.
Znajomy z tramwaju bez słowa podszedł do drzwi, chwycił za służący do otwierania pręt i przekręcił go. Następnie popchnął metalową płytę.
Z wnętrza klubu wylały się muzyka i gwar. Bas grzmiał unisono z kompletem bębnów. Gitara zawodziła. W tle meandrowały elektryczne organy. Aha, no i piszczały laski. Czymże przecież byłby koncert bez piszczących lasek?
Poza dźwiękiem, zza drzwi wylał się też zapach. Ludzki pot, dym, perfumy, piwo… Zapach bluesa. I coś jeszcze, jakiś ledwo uchwytny aromat.
Trawa?, zastanawiał się Janek, przekraczając próg.
Wcisnęli się między gorące ciała. Otulił ich hałas.
— Jak właściwie nazywa się to miejsce?! — zawołał Janek do swojego kompana.
— Co?! — odkrzyknął tamten.
— Jak…? Nieważne!
— CO?!
— NIC! PIWO! — Janek wykonał zamaszysty gest w stronę baru.
Podeszli do lady. Na migi zaczęli pokazywać barmance, że chcą… No, Janek chciał piwo, ale jego towarzysz wolał whisky, a że jakoś udało mu się przysłonić Janka, to dostali whisky. Janek zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu pieniędzy, lecz tamten go powstrzymał.
— Ja płacę! — oświadczył, niemal dotykając ustami jego ucha.
Janek wzruszył ramionami i uniósł kciuk na zgodę.
Wziął szklankę i, popijając, zaczął lustrować wnętrze klubu. Ogólnie nie przepadał za whisky: w jego odczuciu smakowała jak stary rzemień. Jednak w tamtej chwili mu podpasowała. Wydawała się jakby trochę słodka i zostawiała w ustach posmak… miętowy? Odrobinkę metaliczny? W gruncie rzeczy wcale nie smakowała jak whisky. Za to rozlewała się przyjemnym ciepłem wewnątrz ciała, buzowała. Może nawet w rytm muzyki. Może w ogóle to atmosfera miejsca sprawiała, że była tak dobra.
— Gud staf! — krzyknął Janek. Po wyrazie twarzy poznał, że facet z tramwaju nie zrozumiał, ale nie przejmował się tym. Uniósł szklankę w toaście, a potem jednym haustem pochłonął resztę trunku i zaczął się przebijać w stronę sceny. Gdy znalazł się tak blisko, że mógł dostrzec włoski na knykciach basisty, stanął i zaczął się kiwać. Nie bardzo w rytm, lecz co tam. Przynajmniej udawało mu się od czasu do czasu otrzeć o biodro albo i bardziej smakowitą część którejś z tłoczących się tam dziewczyn. Żadna z nich najwyraźniej nie miała mu tego za złe. Wszystkie wpatrywały się jak zahipnotyzowane w muzyków.
Ci domęczyli w końcu smęta, którego grali, gdy Janek wszedł, i ruszyli z bardziej energetycznym kawałkiem. Perkusista narzucił ciężki rytm. Tłukł gary, jakby chciał kogoś zabić.
Wtem na scenie pojawił się ktoś nowy. Wokół uniósł się nabożny szum, który szybko przerodził się w dziki wrzask. Janek nie miał wątpliwości, że patrzy na samego Desmonda „Shamana” Macka.
Bluesman był potężny, łysy, czarnoskóry. Miał na sobie czarny garnitur i czarną koszulę. Jego palce lśniły od sygnetów. Na szyi nosił coś, co wyglądało jak amulet voodoo, a składało się głównie z kości i kolorowych piór. Podobna ozdóbka dyndała na główce wściekle czerwonej gitary elektrycznej.
Mack podszedł do mikrofonu, chwycił stojak jedną ręką… I na chwilę się zawiesił. Kiwał się, pstrykał palcami. Wzrok utkwił gdzieś w niewiadomej stronie. Potem nagle ożył, zbliżył usta do mikrofonu. Zaśpiewał.
Wtedy wydarzyło się coś dziwnego, coś trochę jak ze snu. Janek wiedział, że Mack śpiewa po angielsku, ale jednocześnie słyszał polskie słowa. Słowa niepasujące do ruchu ciemnych, mięsistych warg.

Przyszedł czas, grają bębny,
Moje voodoo zżera mnie.

Wrażenie było dziwaczne. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie kwestia jakiegoś spieprzonego playbacku, ale nie. Miał świadomość, że Mack wyśpiewuje angielskie słowa, one nawet tak jakby docierały do jego uszu. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie rozumie. Jednak pomiędzy mózgiem a uszami zachodziło jakieś krótkie spięcie i słowa się przekształcały.

Przyszedł czas, grają bębny,
Moje voodoo zżera mnie.

Zakręciło mu się w głowie. Ktoś na niego wpadł. Zatoczyli się razem. Odbił się ponownie, tym razem od kogoś innego.
Dysonans poznawczy i whisky, zdążył jeszcze pomyśleć.
Później wokół wybuchł istny szał.
I ktoś go ugryzł. Zwyczajnie, wpadł na niego i dziabnął w szyję.
— Co jest, kurwa?! — wrzasnął Janek, podnosząc ręce w obronnym geście. W odpowiedzi został popchnięty.
Stracił równowagę i runął na ziemię. W locie zarobił jeszcze kilka niezamierzonych kopniaków.
Zasłonił głowę dłońmi. Uniósł się lekko. Wtedy zauważył, że pomiędzy nogami podskakujących ludzi ktoś pełznie w jego stronę.
Z krzykiem poderwał się na nogi i znów znalazł w kotle.

Przyszedł czas, grają bębny,
Moje voodoo zżera mnie.

Oni wszyscy są najebani i naćpani, pomyślał. A ja jestem, kurwa, całkiem trzeźwy.
Nie było to do końca kłamstwo. Ze strachu przeczyściło mu się w głowie, mimo iż po wypitej niemal duszkiem whisky jego ruchy nadal cechowała kleista płynność.
Spróbował cofnąć się do wyjścia, jednak napór spoconych ciał skutecznie mu to utrudniał. Ludzie popychali go, wpadali na niego, parę razy znów ktoś próbował go ugryźć.
Udało mu się oddalić od sceny o parę metrów, lecz wtem wpadł pomiędzy trzech brodatych byczków w motocyklowych kurtkach. Ci nie skakali, tylko kiwali się w rytm. Mieli przymknięte oczy. Janek naparł na jednego z nich, ale sto kilo mięśni i tłuszczu jakoś nie chciało ustąpić. Facet wydał niezrozumiały odgłos. Odrobina spienionej śliny pociekła mu z kącika ust. Janek spostrzegł, że oczy motocyklisty są wywrócone białkami do góry.
W przypływie desperacji i strachu rąbnął byczka łokciem w brzuch. Gdy tamten się zgiął, szybko przemknął koło niego i dał nura w tłum. Minął jeszcze kilka osób.
— O, kurwa… — jęknął.
Znów znalazł się pod sceną.

Przyszedł czas, grają bębny,
Moje voodoo zżera mnie.

Kilka par ramion chwyciło go naraz i uniosło do góry. Wyrywał się, ale bez skutku. Płynął, niesiony ludzką falą.
Nim się obejrzał, trafił prosto na scenę. O mało nie krzyknął, gdy tuż przy nim wyrósł potężny czarny bluesman.
— D’you like ma’ blues, boy? — zawołał Desmond Mack, przykładając mięsiste wargi do ucha Janka.
Następnie podetknął mu pod nos mikrofon.
Janek ochłonął szybko. Okej, towarzystwo przyczadowało odrobinkę za dużo, ale teraz był już na scenie, bezpieczny. Wzięli go na falę, normalka. Wokalista go zagaduje, normalka. Trzeba coś powiedzieć.
Chwycił mikrofon i, posiłkując się swoją rozległą znajomością angielskiego, ryknął:
— YEAH!
Z publiki podniósł się bliźniaczy okrzyk.
— YEAH!
Mack poklepał Janka po plecach i wskazał mu boczne zejście ze sceny.
Janek skwapliwie z tego skorzystał. Był pewien, że pod ścianą będzie nieco luźniej i uda mu się przepchnąć do wyjścia.
Czas spierdalać, pomyślał, schodząc po schodkach.
Przejście wcale nie okazało się takie łatwe. Ludzie pchali się do sceny i jak fale przyboju rozlewali na boki. Co chwila ktoś wpadał na Janka albo łapał go, by wciągnąć w tłum, jednak jakoś, tuląc się do ściany, udało mu się przebić do baru. Okrążył półokrągłą ladę i skierował się prosto do ciężkich, metalowych drzwi.
Dało radę, ucieszył się na ułamek sekundy przed tym, jak facet z tramwaju zagrodził mu drogę. W obu rękach ściskał szklaneczki whisky.
— Chodź! — zawołał, z trudem przekrzykując ryk muzyki. — Stawiam drugą kolejkę!
Janek poczuł, że ogarnia go rozpacz. Cóż było robić? Wyrwał szklankę z dłoni tamtego i jednym haustem ją opróżnił. Zakrztusił się. Zapiekło jak diabli. Dla zachowania równowagi oparł się o ramię swojego towarzysza. Pijacki wyczyn spotkał się z gwałtowną aprobatą, wyrażoną śmiechem (prawie niesłyszalnym) i poklepywaniem po plecach.
— Spoko impra — wykrztusił Janek. — Ale muszę spierdalać.
— Co?!
— Muszę… Czas na mnie!
Machnął w stronę drzwi.
Facet z tramwaju odsunął się i zmierzył Janka dziwnym spojrzeniem. Stanął dokładnie na drodze do wyjścia.
Przez krótką chwilę Janek był pewien, że nie zostanie wypuszczony. Lecz tamten wzruszył tylko ramionami, poklepał go na pożegnanie po ramieniu, a w końcu – wrócił do baru.
Janek wyszedł z klubu i ruszył szybkim krokiem w dół ciemnego korytarza. Był zmęczony, trochę wstrząśnięty. Serio chciał już wracać do domu. Po kilkudziesięciu krokach coś go jednak tknęło. Zatrzymał się. Odwrócił.
Siedzący przy drzwiach klubu wykidajło właśnie zamykał książkę. Odłożył ją na ziemię. Wstał.
Janka ogarnął strach, lecz coś nie pozwalało mu się ruszyć. Patrzył na wykidajłę i czekał.
A wykidajło… Cóż, przeciągnął się tylko, siadł z powrotem i wrócił do lektury.
Janek odetchnął. Ruszył dalej korytarzem.
Z nerwów dopiero po jakichś dziesięciu minutach zorientował się, że dawno już powinien był dotrzeć do prowadzącego na klatkę schodową rozwidlenia. Podrapał się po głowie, zawrócił. Szedł, aż w oddali dojrzał czerwony poblask lampy wiszącej nad drzwiami klubu.
Co jest, kurwa?, pomyślał. Przegapiłem?
Ponownie obrócił się na pięcie. Tym razem szedł dłużej, przekonany, że trasa musiała mu się po prostu wydawać krótsza niż w rzeczywistości.
Piętnaście minut, dwadzieścia. Migotliwy półmrok i echo kroków. Huczą przejeżdżające samochody, blisko, tuż nad głową.
Po dwudziestu pięciu minutach zaczął panikować. Wracać? Iść dalej? Gdzie te, kurwa, schody?
Iść dalej. Muszą gdzieś być.
I były.
Pojawiły się przed nim nagle: prostokątna poświata, wycięta ze złotego blasku latarń, szare, przybrudzone stopnie.
Uffa, kurwa. Uffa–uffa.
Ruszył w górę. Wsiąść w tramwaj, w autobus, w cokolwiek i wracać do domu.
Mniej więcej, kiedy dotarł do połowy schodów, u ich szczytu pojawiła się czarna sylwetka jakiegoś człowieka. Janek się zatrzymał. Gdyby nieznajomy zaczął schodzić, nie byłoby w tym może nic dziwnego. Ale on tylko stał.
Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Janka. Krzyknął. Obrócił się gwałtownie.
Tuż za nim wyrósł facet z tramwaju.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
Janek obejrzał się przez ramię. Człowiek ze szczytu schodów ruszył w dół. Ot, jakiś gość w garniturze.
— Ta-a — mruknął Janek.
— Na pewno?
— Tak. Idę na tramwaj…
— W porządku. Ja też.
Właściwie nie uśmiechała mu się kolejna wspólna podróż. Poprzednia przyniosła zbyt wiele dziwnych zdarzeń. Mimo to pokiwał głową i odwrócił się, by iść dalej w górę.
— Witam. Tak szybko uciekłeś z mojego koncertu?
Przed nim, obramowany blaskiem latarń, stał Desmond Mack. Na widok tytanicznego hebanowego oblicza Janek o mało nie podskoczył.
Już skończył grać?, pomyślał.
Wiedział jednak, że nie. Mack cały czas był w klubie. Wiedział to tak samo dobrze, jak to, że bluesman mówi po angielsku, a on przecież wyraźnie słyszy polski. Znowu. Świat się rozdwoił.
Jankowi zakręciło się w głowie. Bez słowa spróbował wyminąć potężnego czarnoskórego muzyka. 
Nie udało się. Facet z tramwaju złapał go od tyłu za ramiona. Janek zaczął się wyrywać, lecz tamten okazał się nadspodziewanie silny.
Mack spokojnym ruchem wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną piersiówkę. Podszedł do Janka. Złapał go za twarz i, ściskając mocno żuchwę, otworzył mu usta. Potem przytknął do nich szyjkę piersiówki i zaczął wylewać whisky.
Janek wypluwał, póki mógł, duża część trunku spłynęła mu jednak do gardła. Piekło jak diabli. Poczuł znajomy smak: lekką nutkę mięty i to coś cierpkiego, metalicznego.
Krew, smakuje jak krew, uświadomił sobie, osuwając się w ciemność.
Obudził go ból. Czuł się tak, jakby rozciągano go na jakiejś średniowiecznej maszynie tortur i zaraz miał pęknąć na dwoje. Coś dziwnego działo się z jego brzuchem. Coś tam się chyba urywało.
Wrzasnął. Otworzył oczy.
Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał przed śmiercią, była zachlapana krwią twarz Desmonda Macka, który właśnie rozrywał zębami śliskie, różowo-szare sploty jelit.
[...]

***
Do pewnego offowego klubu w Warszawie przyjeżdża tajemniczy, otoczony niemalże kultową czcią bluesman – Desmond Mack znany również jako Shaman. A blues, jak wiadomo, budzi duchy. Duchy Powstania Warszawskiego, a także inne, jeszcze starsze i mroczniejsze. Bo historia – o czym przekona się trójka młodych, pozornie niczym się nie wyróżniających mieszkańców stolicy – lubi się powtarzać.
Przybycie Macka stanowi początek cyklicznego rytuału, w którym odbijają się echa tragicznego życia i śmierci jednego z najważniejszych poetów pokolenia Kolumbów. Nasza rzeczywistość nie jest bowiem tak bardzo zrównoważona, jakbyśmy chcieli, a zaświaty wcale nie tak dalekie, jak nam się wydaje. Boski porządek na pajęczynie życia próbują utrzymywać tak zwani witchdoctorzy, ale nawet oni mogą się okazać zbyt słabi, aby stawić czoła temu, co nadchodzi.
Najnowsza powieść Grzegorza Gajka to mocny thriller z elementami dark fantasy, osadzony zarówno we współczesnej jak i ogarniętej pożogą wojny Warszawie. Nie brakuje w nim nawiązań do klasyki literatury wojennej jak i współczesnej literatury grozy, m.in. Stephena Kinga czy Clive’a Barkera. Szkatułkowa kompozycja książki przeprowadza czytelnika przez kilka misternie ze sobą połączonych poziomów fabularnych, potęgując wydźwięk ciążącego nad bohaterami fatum. Z kolei niezwykle barwna wizja przenikających się ze sobą rzeczywistości intensywnie oddziałuje na wyobraźnię czytelnika ceniącego sobie tajemniczy, a jednocześnie melancholijny urok mrocznej fantastyki.
To opowieść o nas, o Warszawie, o Polsce. W długim cieniu Powstania Warszawskiego.

KUP TANIEJ!

AUTOR

Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger