"Jeśli człowiek jest pogrążony w myślach, wtedy wabi Martwych, tak jak wysokie i ostre przedmioty ściągają siły z atmosfery."
No, wyobraźnię to kiedyś mieli pisarze, bez ograniczeń w niektórych przypadkach...
Świetny klimat poetyckiej grozy, czasami creepy grozy, parę pomysłów naprawdę z piekła rodem.
A wszystko to w tonie przypowieści.
Rewelacyjnie się to czytać będzie nocną porą!
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
JOSEF JIŘI KOLÁR
„Pod Czerwonym Smokiem”
Z zapisków biednego malarza (Według Chatriana) *
/* Alexandre Chatrian (1826-1890) — pisarz francuski/
I
Roku Pańskiego 1780, pod koniec listopada, gdy zmarła słynna cesarzowa Maria Teresa, a dowcipny i lud miłujący syn jej Józef bez obrzędu koronacji i ślubowania stanów na tronie czeskich królów właśnie zasiadł — przybyłem do Pragi, aby swemu malarskiemu pędzlowi lepszą dać okazję do artystycznego doskonalenia.
Biedny jak wyleniała niemiecka mysz kościelna, jakich wiele wtedy ściągnęło do Czech, aby tu się odkarmić, zmuszony byłem do wynajęcia taniej kwatery w starym domu przy ulicy Św. Aneżki, prowadzącej od Kościoła Św. Hasztala do klasztoru klarysek, panien pobożnych, których zakon założyła była jeszcze błogosławiona Aneżka, córka czeskiego króla Otakara Przemysława I. Była to bardzo interesująca część praskiego Starego Miasta, zamieszkana wprawdzie przez biedotę, ale urzekająca swą historyczną i romantyczną atmosferą, która rozbudzała poetycką wyobraźnię i usposabiała do pobożnych rozmyślań.
Zagnieździłem się w zaciszu wysokiego poddasza. Ściany mej skromnej izdebki tworzyły sklepienie z dachówek, a miast sufitu biegła tamtędy główna belka sklepienia, znacznie już przez robactwo naruszona. Przy dłuższym boku izdebki miałem swoje legowisko. Pod oknem — które było właściwie oszklonym otworem w dachu — umieściłem stolik z przyborami malarskimi i sztalugi, obok stała żółta „trumna”, czyli po prostu skrzynia z ubraniem, a szafka — do której schowałem składany kozik, dzban z wodą i kilka artystycznych książek napisanych przez sławnego czeskiego rzeźbiarza Kviryna Jahna — dopełniała wyposażenia mego królestwa. Z okna umieszczonego w dachu otwierał się wspaniały widok ponad Wełtawą na górę Letnią i Zamek z Katedrą Św. Wita.
Widywałem ze swego pałacu kotki i kocury przechadzające się z wielką powagą po krawędzi rynny, to znów bociany niosące małe żabki dla swych głodnych piskląt. Gołębie krążące nad przepaścią ulicy przypominały rozłożony wachlarz. Pod wieczór, gdy dzwony pobliskich kościołów lud pobożny do modlitwy zwoływały, z łokciami wspartymi o parapet wsłuchiwałem się w ten smutny dźwięk. Potem obserwowałem, jak w oknach domów z wolna rozbłyskują światła; jak poczciwe mieszczuchy siedząc na progach swych domostw i leniwie wypuszczając dym z fajek gwarzą o sprawach powszednich i wspominają dawne wojenne przygody; jak krzepkie panny w podkasanych, barwnych spódnicach śmieją się i plotkują przy studni i jak kawalerowie, zaczepiając je w drodze, wodę z dzbanków wylewają, a czasami i rozbili dzbanek. Wreszcie ciemność gęstniała, znikały cienie, nietoperze i wieczorne robactwo na żer wyruszało i milkła ulica, więc i ja zwykle wyciągałem się na łożu, by oddać się błogim marzeniom o lepszej przyszłości.
Stary handlarz Mojżesz Mendeles znał drogę do mojego przybytku równie dobrze jak ja i zawsze zręcznie wspinał się stromymi schodami do mego gniazdka. Przynajmniej raz w tygodniu, gdy skończyły się uroczystości szabasu, jego podłużna, capia głowa, przykryta wyleniałą i postrzępioną peruką, pojawiała się w otworze wiodącym do mej izby i rozlegał się jękliwy, syczący głos:
— Panie Florian, panie Florian! Czy masz pan coś nowego?
Odpowiadałem mu:
— Tam, do wszystkich diabłów! Wejdźże dalej, stary capie! Właśnie skończyłem piękny pejzaż i gotów jestem oddać go panu za tę samą co zwykle cenę.
Chude jego plecy prostowały się aż pod sam dach i uśmiech szczęścia pojawiał się na pomarszczonym obliczu.
Muszę przyznać, że Mendeles nigdy się ze mną o cenę nie targował: bez względu na to, czy obraz przedstawiał scenkę rodzajową, martwą naturę, czy krajobraz, płacił mi zawsze piętnaście reńskich, by później odsprzedać go za pięćdziesiąt. Był to więc Żyd wielkiej poczciwości.
Beztroski żywot bardzo mi przypadł do gustu i z każdym dniem rosły moje nadzieje na to, że z czasem uda mi się zgromadzić tyle pieniędzy, bym warunki swe mógł poprawić i talent wykorzystać do wyższych celów. A tymczasem dziwne zdarzenie nadzieje moje na pewien czas przygasiło; zdarzenie zagadkowe i tajemnicze, które w całej Pradze popłoch wielki wywołało.
Z lewej strony mej kwatery stał wielki zajazd, stara przydrożna karczma „Pod Czerwonym Smokiem”, tłumnie odwiedzana przez wieśniaków, na pobożne modlitwy do słynnych kościołów praskich Św. Aneżki i Św. Franciszka albo na targi ze swymi produktami przybywających.
Przed bramą owej karczmy zawsze stało kilka wozów załadowanych workami i beczkami, a wieśniacy — właściciele tych dóbr — nim wyruszyli na targi Starego czy Nowego Miasta, tu zazwyczaj pokrzepiali się kwartą piwa czy pucharem staroczeskiego wina.
Główny, środkowy, szczyt karczmy wyróżniał się szczególnym kształtem. Był potężnie sklepiony w trójgran o ostrych kątach, a obie strony listwy ozdobione były ząbkami niby na pile. Gotyckie ornamenty winnej latorośli upiększały okna obydwu pięter; nad środkowym oknem znajdował się wielki wykusz, a pod nim, między dwiema głowami rycerzy, przymocowano żelazną belkę, na której wisiał stary, drewniany szyld z wymalowanym na nim czerwonym smokiem.
Dziwnym zrządzeniem losu na wprost fasady tego zajazdu znajdował się stary dom, który w swym charakterze i konstrukcji — poczynając od progu dębowych wrót, a na najwyższym kominie kończąc — tak był podobny do budynku karczemnego, jak kopia w starym kancjonale do prawdziwego obrazu. Nawet najdrobniejsze szczegóły gotyckich ozdób zdawały się być tożsame, z tą tylko różnicą, że pod środkowym oknem na żelaznej belce wisiał drewniany szyld z wizerunkiem Czarnej Madonny.
Od tyłu „Czerwony Smok” otoczony był ceglanym murem; dom „Pod Czarną Madonną” podobne miał ogrodzenie. Jednak z podwórka karczmy wysuwał swe cieniste konary ogromny kasztanowiec, którego korona sięgała aż po dach, zasłaniając widok na dziedziniec, podczas gdy na zupełnie odkryte podwórze przeciwległego domu można było zajrzeć z góry.
W karczmie „Pod Czerwonym Smokiem” było gwarnie i wesoło, zaś w domu „Pod Czarną Madonną” panowała grobowa cisza. „Pod Czerwonym Smokiem” roił się tłum wszelkiej maści, niektórzy zataczali się przebrawszy miarę w piciu, inni zaś śpiewali, trzaskali z bicza bądź gwizdali na konie. „Pod Czarną Madonną” nie widać było żywej duszy. I tylko raz czy dwa w ciągu dnia furtka tego domu otwierała się z przeciągłym skrzypieniem i wypuszczała pokurczoną, garbatą staruchę z wielką brodawką na spiczastej brodzie; stara niosła na lewym ramieniu wielki kosz, a zaciśniętym kułakiem waliła się w piersi.
Twarz tej kobiety przykuwała moją uwagę wyrazem jakiejś jadowitej złości. Starucha miała małe, kłujące niby pokrzywa oczka, haczykowaty jak u sowy nos, policzki żółte, pomarszczone niczym pożółkły pergamin, czoło na wpół przykryte zwisającym koronkowym obszyciem szarego czepca z dwiema wstążkami na kształt oślich uszu. Z bioder spływały jej frędzle długiego, czerwonego szala, który zapewne przed stuleciem przywędrował z Turcji.
Nic dziwnego, że nakreśliłem tę straszną postać w swym podręcznym szkicowniku i, wiedziony ciekawością, pragnąłem poznać jej życie prywatne: dowiedzieć się, czego szuka sama w starym, nie zamieszkanym domu „Pod Czarną Madonną”.
Z początku myślałem, że to jakaś pobożna staruszka, zajmująca się spełnianiem dobrych uczynków i liczeniem zdrowasiek na różańcu. Jakże się myliłem!
Pewnego dnia spotkałem ją pod wieczór na naszej ulicy. Zatrzymałem się i przyglądałem się jej z ciekawością. Wtedy ona odwróciła się nagle i przeszyła mnie takim wzrokiem, że nie umiem znaleźć słów na jego opisanie, potem, wywaliwszy język, zrobiła szkaradny grymas, a wreszcie schyliwszy głowę, ciągnąc po ziemi długie końce swego szala, zniknęła w furtce domu „Pod Czarną Madonną”.
— Co za okropna jędza! — powiedziałem do siebie. — Zła, pomylona starucha. Taka nikomu dobrze nie życzy. Zaiste, skoro już się nią zainteresowałem, powinienem ją przynajmniej namalować, a Żyd Mendeles zapłaci mi za obraz piętnaście reńskich.
Żartobliwy ten pomysł nie poprawił mi jednak zbytnio humoru. Groźne spojrzenie wciąż jeszcze mnie prześladowało. Później wiele razy, gdy wstępując stromymi schodami do swego pokoiku zawadzałem nogą o jakiś stopień, mróz mnie przeszywał, bo miałem wrażenie, że to starucha uwiesiła się na połach mego płaszcza, aby ściągnąć mnie na dół.
Mendelesowi, któremu opowiedziałem o tym spotkaniu, daleko było do śmiechu; bardzo poważnie rzekł:
— Mistrzu Florian miej się pan na baczności, żeby to przeklęte babsko biedy panu nie napytało. Ona ma małe, ale bardzo ostre zęby, a takie białe, że to aż nieprzyzwoite w jej wieku. Kiedy tylko pojawia się na ulicy, dzieciaki uciekają od niej jak najdalej, a mieszkańcy naszych okolic nazywają ją „nietoperzycą”!
Zdziwiły mnie te słowa, lecz przestrogi Żyda wziąłem sobie do serca i długo się nad nimi zastanawiałem. Minęło kilka tygodni, a ponieważ nie widziałem nietoperzycy i żadna zła przygoda mnie nie spotkała, moje obawy stopniowo się rozwiały. Znów odzyskałem dawną wesołość i zapomniałem o dziwnej staruszce.
Jednak pewnego wieczora z głębokiego snu wyrwał mnie szczególny dźwięk. Było to delikatne drganie miłego dla ucha, melodyjnego tonu, który można by przyrównać do szelestu liści w gaju, poruszanych przez chłodny wieczorny wietrzyk. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwałem z oczami szeroko rozwartymi ze zdumienia, wstrzymując oddech, aby nie zakłócać wrażenia. Wreszcie spojrzałem w okno i dostrzegłem dwa rozłożone skrzydła, uderzające lekko o taflę szkła. W pierwszej chwili pomyślałem, że to młody nietoperz zbłądził do mej izby, ale w jasnym świetle księżyca, który właśnie pojawił się nad przeciwległym dachem, zobaczyłem skrzydła dużej ćmy, które — jak namalowane — rozpięte były na szybie niczym przezroczysta koronka. Ich trzepotanie było chwilami tak szybkie, że wzrok nie mógł nadążyć, to znów ustawało zupełnie i wtedy widziałem ćmę w całej jej krasie, z siateczką drobniutkich żyłek na skrzydełkach.
Cudowne to zjawisko w ciszy nocnej wywołało w mym sercu przypływ rozrzewnienia. Wyobraziłem sobie, że jakaś eteryczna sylfida, rozczulona moją samotnością, przyleciała tu z wizytą i myśl ta wzruszyła mnie do łez.
— Uspokój się — szeptałem. — Uspokój się, moja miła więźniarko! Możesz mi zaufać. Nie będę cię tu trzymał wbrew twej woli. Wracaj do nieba, na wolność! — Z tymi słowami otwarłem okno i ćma wyfrunęła.
Noc była cicha. Miliardy gwiazd lśniły na niebie. Przez długą chwilę stałem urzeczony tym wzniosłym widokiem i gorąca modlitwa cisnęła mi się na usta. Kiedy jednak opuściłem wzrok — ku swemu przerażeniu ujrzałem człowieka wiszącego na żelaznym drągu, tuż pod szyldem „Czerwonego Smoka”. Człowiek ten miał zjeżone włosy, ramiona zwieszone i sztywno wyprostowane nogi, a jego ogromny cień kładł się na środku ulicy.
Nieruchomość tej postaci w bladej poświacie księżyca miała w sobie coś upiornego. Czułem, że język mi zesztywniał, a zęby dzwonią jak w ataku febry. Chciałem krzyczeć, gdy wtem — wiedziony przeczuciem — zwróciłem oczy ku przeciwległej ścianie i jak przez mgłę dostrzegłem złą staruchę siedzącą w objęciach jakiegoś wielkiego cienia w otwartym oknie swego domu „Pod Czarną Madonną” i wpatrującą się w wisielca z uśmiechem szatańskiego zadowolenia. Trwoga moja wzrosła jeszcze bardziej, opuściły mnie siły i mąciło mi się w głowie, więc dowlókłszy się na powrót do łoża, padłem na nie bez przytomności.
Nie wiem, jak długo pogrążony byłem we śnie, podobnym do śmierci. Kiedy się zbudziłem i doszedłem do siebie, był już jasny dzień. Wilgotna mgła nocnego powietrza, które wdarło się do mego przybytku, skropiła mi głowę świeżością porannej rosy. Z ulicy dobiegał gwar podnieconych głosów, zbliżyłem się więc do okna, by zobaczyć, co się dzieje.
Burmistrz Starego Miasta Pragi i kilku urzędników miejskich starostwa wchodzili właśnie we wrota karczmy. Ludzie z sąsiednich ulic przybiegali, wpatrywali się w szyld i żelazny drąg, a potem odchodzili kręcąc ze zdumieniem głowami. Kobiety i służące z okolicznych domów, zamiatające ulice, przypatrywały się temu z daleka i głośno plotkowały. Wreszcie urzędnicy pojawili się znowu przed wejściem do karczmy, a za nimi pachołkowie niosący na marach ciało wisielca, przykryte czarną kapą. Skręcili w lewo, w ulicę wiodącą do Szpitala Braci Miłosierdzia. Gromada dzieci biegła za nimi.
Gwar uliczny przycichł. Okno na pierwszym piętrze „Czerwonego Smoka” było nadal otwarte i koniec sznura, uwiązanego do żelaznej belki, kołysał się na wietrze. A więc to, co widziałem w nocy, nie było snem! Widziałem naprawdę wielką ćmę, potem wisielca, a potem złą staruchę!
Tego ranka znów przyszedł do mnie Mendeles. Wsadził na poddasze swój wielki galaretowaty nos.
— Panie Florian! — zawołał ochryple. — Nie masz pan czego na handel?
Siedziałem zamyślony na jedynym krześle, jakie miałem, obejmując rękami skrzyżowane kolana, i nic nie odpowiedziałem.
Mendeles, niemile zaskoczony brakiem mej reakcji, zawołał głośniej:
— Mistrzu Florian! Mistrzu Florian!
Potem podszedł i poklepał mnie po plecach:
— Do licha! Co się z panem dzieje?
— Ach! To pan, panie Mendeles?
— A-jaj, do wszystkich diabłów! Pewnie, że to ja! Czy pan jesteś chory?
— Ależ skąd, po prostu zamyśliłem się.
— O, mój ty Abrahamie! A o czym to pan myślisz?
— O wisielcu.
— O-joj-joj! — lamentował stary handlarz. — Więc widziałeś pan tego biednego młodzieńca! Co za dziwna, niezrozumiała sprawa! To już trzeci w tym samym miejscu!
— Jak to: trzeci?
— A właśnie, właśnie. Miałem już wcześniej o tym powiedzieć i ostrzec pana. Na szczęście jeszcze czas, inaczej przyjdzie kolej i na czwartego, co będzie chciał iść śladem trzech poprzedników. Jeden, jedyny krok w przepaść i już...
To powiedziawszy Mendeles przysiadł na wieku kufra, a potem nabiwszy sobie fajkę, zapalił ją i wypuścił kółeczko dymu w moją stronę.
— Powiadam ci, mistrzu — zaczął swoją opowieść — nie jestem bojaźliwy, ale gdyby mi przyszło zamieszkać w tamtym pokoju „Pod Czerwonym Smokiem”, nawet za wielki pieniądz, to wolałbym już się powiesić na innym miejscu. Proszę, sami osądźcie, mistrzu Florian. Będzie to już z dziewięć miesięcy, jak przyjechał tu pewien bogaty handlarz zbożem z Hradec Kralove i zamieszkał w karczmie „Pod Czerwonym Smokiem”. Był to poważny, słusznej tuszy człowiek. Zamówił sobie dobrą kolację, jadł i pił całą gębą, a potem kazał się zaprowadzić do izby. Była to izba numer trzy, którą nazywają zieloną komnatą. I co się dzieje? Następnego dnia z rana znaleźli go wiszącego na żelaznej belce obok szyldu.
No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Staromiejski starosta rzecz całą zbadał, a ponieważ samobójcy nie można było chować w poświęconej ziemi, więc pogrzebano nieszczęśnika gdzieś pod cmentarzem. I co dalej? Dziw nad dziwy! Chyba z sześć tygodni później przybył tu oficer z Austrii. Miał w kieszeni dokument zwalniający z armii i bardzo się radował, że znów zobaczy swoje rodzinne strony. W czasie wieczerzy był wesół, wypił kilka pucharów wina, opowiadał o wojnie z Turkami i o tym, że teraz wraca do Panenskiej Tynicy, by tam osiąść i wspomóc finansowo swą bratanicę, która się za mąż wybiera. Po wieczerzy odprowadzono go do tej samej izby, w której poprzednio mieszkał tęgi handlarz z Hradec Kralove. I co? Dziw nad dziwy! Tej samej nocy strażnik, który właśnie po raz trzeci przechodził koło „Czerwonego Smoka”, podnosząc trąbkę do ust spojrzał w górę i dostrzegł pod żelaznym ramieniem szyldu jakiś ciemny kształt. Dźwignąwszy wyżej latarnię, dojrzał wisielca: oficera, z wyprostowanymi rękami, z wojskową torbą u szyi, jakby stał na baczność. I znów samobójcę pochowano w podobny sposób, a świadectwo zgonu wysłano do wojskowej kancelarii.
Ten drugi nieszczęśliwy wypadek wywołał popłoch w całej Pradze. Urzędy szukały przyczyn, stwierdziły wszak tylko grzech samobójstwa. Wielu ludzi nazywało „Czerwonego Smoka” ludożercą i nalegało, żeby zdjąć żelazną belkę z szyldem. Ale właściciel karczmy — stary Mikulasz Bouda — rozsierdził się niezwykle i nawet o tym słyszeć nie chciał. „To żelazne ramię — prawił Bouda — umieścił mój dziad. Wiszący na nim szyld z czerwonym smokiem od stu pięćdziesięciu lat przechodzi z ojca na syna. To ramię nikomu nie zawadza, nikomu nie przeszkadza, nawet wozom obładowanym sianem, bo wisi na wysokości trzydziestu stóp. Komu się ono nie podoba, kto nie chce go oglądać, niechaj odwróci się tyłem, a wtedy go nie ujrzy”.
Po jakimś czasie wszelkie gadanie ustało, o zdarzeniu zapomniano i przez kilka miesięcy panował spokój.
Na nieszczęście przedwczoraj przybył dyliżansem do „Czerwonego Smoka” student z Chrudimia, który chciał wstąpić do klasztoru cystersów przy Placu Św. Jana, no i też umieszczono go w tym pokoju. Kto by pomyślał, że pobożny młody człowiek, który ma zostać księdzem i zakonnikiem, zapragnie powiesić się na żelaznej belce z szyldem, na której powiesił się już gruby wieśniak i wysłużony oficer? Mistrzu Florian, mnie się te trzy samobójstwa wydają bardzo podejrzane. Nikt nie doszedł prawdziwych przyczyn, ale wygląda na to, że ci trzej biedacy zmuszeni jakąś koniecznością sięgali po sznur...
— Dosyć! Dosyć! — zawołałem. — Cóż to za straszne wypadki! Wietrzę w tym podstęp jakiegoś złego człowieka. To nie jest sprawa żelaznej belki ani „zielonej komnaty”.
— Chyba nie podejrzewasz pan biednego karczmarza, człowieka poczciwego, którego zna cała okolica i cała Praga?
— Broń mnie Panie Boże — odparłem — przed takim niesprawiedliwym posądzeniem! Są jednak, panie Mendeles, przepaści, do których bez ryzyka nie można zaglądać.
— Oj, racja, racja — przytaknął Mendeles, zdziwiony moją irytacją. — Lepiej pomówmy o innych rzeczach. Jak tam, mistrzu, z moim pejzażem świętojańskim, który mi pan obiecałeś?
Pokazałem mu obraz, nad którego dokończeniem zamierzałem właśnie pracować. Prędko dobiliśmy targu. Mendeles, bardzo zadowolony, wkrótce się pożegnał, a schodząc na dół napomniał mnie jeszcze, abym już nie myślał więcej o biednym wisielcu. Chętnie bym skorzystał z tej rady, lecz kiedy diabeł wmiesza się w nasze sprawy, łatwo może się zdarzyć, że wskoczy nam na kark i nie można go już potem strącić (...)
***
SPIS TREŚCI
Wprowadzenie
I. „...POD NAPOREM MROKU”
Josef Jiři Kolár — „Pod Czerwonym Smokiem”, tłum. A.S. Jagodziński
Jakub Arbes — Tęczowy punkcik nad głową, tłum. J. Bukowski
Joe Hloucha — Głowa bonzy, tłum. A.S. Jagodziński
Josef Müldner — Piotr, tłum. J. Bukowski
Ladislav Klíma — Historia prawdziwa zdarzona w Postmortalii, tłum. A.S. Jagodziński
II. „...NA PRZEKÓR ODWIECZNEMU PORZĄDKOWI ŻYWIOŁOW”
Václav Rodomil Kramerius — Żelazna koszula, tłum. J. Illg
Alois Jirásek — Dom Fausta, tłum. J. Bukowski
Jan Opolský — Przedstawienie o zmierzchu, tłum. J. Illg
Emanuel z Lešehradu — Skamieniali ludzie, tłum. J. Stachowski
III. „...PRZEKROCZYWSZY GRANICE CZASU...”
Ladislav Klíma — Czas i Śmierć, tłum. J. Baluch
Karel Babánek — W poprzednim życiu, tłum. A.S. Jagodziński
Emanuel z Lešehradu — Bransoleta królowej, tłum. J. Stachowski
Jan Weiss — Apostoł, tłum. A. Czcibor-Piotrowski
IV. „...GDYBYM BYŁ TYLKO TWOIM SNEM...”
Karel Hynek Mácha — Sen, tłum. A.S. Jagodziński
Jiří Mahen — Z perspektywy wieczności, tłum. A.S. Jagodziński
Jakub Deml — Światłość wiekuista, tłum. A.S. Jagodziński
Jakub Deml — Metamorfoza, tłum. A.S. Jagodziński
Jakub Deml — Noc, tłum. A.S. Jagodziński
Ladislav Klíma — Sen, tłum. A. Czcibor-Piotrowski
Ladislav Klíma — Jak będzie po śmierci, tłum. J. Stachowski
V. „...ZAJRZAWSZY Z BLISKA W TWARZ ŚMIERCI...”
Josef Karel Šlejhar — Skąpiec, tłum. A.S. Jagodziński
Josef Müldner — Anioł Śmierci, tłum. J. Bukowski
Arthur Breiský — Wiersz prozą, tłum. A.S. Jagodziński
Richard Weiner — Wóz, tłum. A. Czcibor-Piotrowski
VI. „...I NIE ULECZY SIĘ BOLEŚĆ SERCA MEGO...”
Václav Rodomil Kramerius — Kościotrup pod podłogą, tłum. J. Illg
Karel Švanda z Semčic — Pusty fotel, tłum. A.S. Jagodziński
Jan Neruda — Wampir, tłum. A.S. Jagodziński
Jiří Karásek ze Lvovic — Śmierć Salome, tłum. A.S. Jagodziński
Ladislav Klíma — Helena Marna, tłum. C. Dmochowska
Arthur Breiský — Spowiedź grafomana, tłum. A.S. Jagodziński
Josef Váchal — Próba stworzenia typu idealnej powieści krwi, tłum. J. Baluch