Spektrum. Leonidy Nanna Foss
I wtedy to zobaczyłam.Cienie wokół nas są żywe. Wiją się w świetle wydobywającym się z naszych rąk, choć stoimy spokojnie.Stają się coraz większe i coraz ciemniejsze, są jak czarne plamy, zlewają się na podłodze, suficie i ścianach. I zaczynają wsysać proste linie auli, jak do bezgłośnej wyżymaczki (...)Czarne postaci, ciemniejsze od cieni w bezgwiezdną noc, wślizgują się przez drzwi. Ciągną za sobą nicość.Dopadł mnie koszmar ze snu, najgorszy z wszystkich.
Młodzieżówka, czasami bardzo młodzieżowa.
Chwilami dość dłużąca się.
Ale...
Mniej więcej od połowy zaczyna prawdziwe mystery action, które lubię! Jest tajemnica, jest groza, jest sci-fi i podróże w czasie!
Z pewnością przeczytam kolejną część;)
MOJA OCENA: 7/10
ROZDZIAŁ 1
– No, Emi, i jak wyglądam? – Alban odciąga na bok zasłonę w kabinie przebieralni i rozkłada ramiona. Ma na sobie niebieski T-shirt w odcieniu gołębim, który dla niego wybrałam.
– Miałam rację co do koloru. Podkreśla twoje oczy.
– Korzystnie, mam nadzieję. – Alban lekko się uśmiecha. – Dobrze leży? – Obraca się, żebym mogła zobaczyć całość. Materiał przylega do jego wytrenowanego ciała, ale nie na tyle ściśle, żeby nadawał mu wygląd półmózgowca, który wyrwał się z najbliższej siłowni.
– Idealnie. Wycięcie w literę V jest dla ciebie super. – Z czasem nabrałam wprawy w tych „shoppingach”, chociaż rzadko kupuję coś dla siebie. Odwiedziny kilka razy w roku w tym samym co zawsze ciuchlandzie właściwie się nie liczą.
Alban wyprostowuje ramiona, żeby sprawdzić elastyczność materiału.
– Jest przyjemny, dobrze się w nim czuję. Sto procent bawełny?
– Tak mi się wydaje.
– Wydaje ci się? – Przesuwa palcem wskazującym wzdłuż szwu na rękawie i między brwiami pojawia się mała zmarszczka. – Dziewięćdziesiąt pięć bawełny i pięć elastanu. Kto przegra, stawia lody.
– Lody? W listopadzie? Odmrożenie mózgu ci się marzy!
– Boisz się przegranej? – Alban unosi jedną brew.
– Co?! Już możesz zacząć odliczać kasę. Obróć się!
Alban obraca się posłusznie, a ja wywijam wszywkę z przepisem prania z lewej strony niebieskiego T-shirtu. Przez chwilę zastanawiam się, czy od czasu, gdy ostatni raz bawiliśmy się w tę zabawę, nauczyłam się lepiej kłamać.
– No? – pyta Alban.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent bawełny, pięć elastanu i pięćdziesiąt kryptonitu. Maniak składu tkanin!
– Coś mi się zdaje, że maniak składu tkanin ma dzisiaj ochotę na lody czekoladowe. – Alban cofa się do kabiny i zaciąga zasłonę. – Gdzie powiesiłaś ten szary T-shirt?
– Wieszak po lewej. Lody czekoladowe jedzą tylko starzy ludzie!
Dochodzi mnie odgłos skrobania wieszakiem o ścianę.
– Mojej małoletniej przyjaciółce nie smakuje przegrana, co?
– Też coś! Ty, koleś, masz siedemnaście lat i nie jesteś pełnoletni! Jeszcze przez rok nie wolno ci kupować papierosów i prowadzić samochodu!
– No to chyba najwyższy czas, żebym zaczął palić! I przekonał matkę, żeby pozwoliła mi zrobić to prawko. Kiedyś wreszcie musi się poddać.
Alban odsuwa zasłonę. Stoi przede mną w fioletowym T-shircie, kurtce i szalu, w objęciach trzyma stos ciuchów. Fiolet dobrze pasuje do jego ciemnokasztanowych włosów i stalowoniebieskich oczu. Za sprawą szerokich ramion jest na tyle męski, że może sobie pozwolić na ten kolor. Nie chodzi o to, że jestem ekspertką od mody, ale trochę się znam na zestawianiu kolorów. To przychodzi samo, jeśli człowiek codziennie rysuje. Między innymi dzięki temu stałam się drugim pilotem wypraw na ciuchowe zakupy Albana, bo choć zna się na materiałach, to kolory nie są jego mocną stroną.
Chwytam jego wyciągniętą rękę.
– Może ci pomogę? – Spoglądam na stos ciuchów piętrzący się na drugiej.
– Miałożby pospolite odzienie plebejusza zbrukać te śliczne rączki? – Alban udaje oburzenie.
– Ciii! Ludzie pomyślą, że jesteś moim ojcem! – syczę i wyciągam go z przebieralni. – Albo jakimś reliktem minionej epoki!
– Plebejusz to w języku duńskim słowo zapomniane – mówi Alban.
– Podobnie jak wałkoń, warchoł, nędznik i trzpiot – dodaję. – Dawniej dużo fajniej można było zwymyślać ludzi.
– Przypomnij mi, żebyśmy skombinowali dla ciebie maszynę czasu, będziesz mogła odreagowywać w odpowiedniej epoce.
– Spoko, już jest na liście życzeń.
Dochodzimy do kasy. Ekspedientka o tlenionych włosach uśmiecha się do nas porozumiewawczo. Na pewno z powodu rąk. Gdy trzymamy się za ręce, ludzie zazwyczaj myślą, że ze sobą chodzimy. Kilka razy wzięli też Albana za mojego przyjaciela-geja.
– Te wszystkie poproszę. – Alban wyciąga ramię, a ja zsuwam ubrania na ladę.
Oczy sprzedawczyni w mocnym makijażu próbują pochwycić jego spojrzenie skierowane w punkt na lewo od niej. Dziewczyna przenosi wzrok na mnie i jej uśmiech gaśnie.
– Ach... tak, oczywiście. – Kąciki ust znów się podnoszą, niepewnie. Patrzy teraz na mnie. – Czy to prezenty? – pyta.
Wzruszam ramionami, choć doskonale znam odpowiedź, i wymownie spoglądam na Albana.
– Nie mam pojęcia. To nie ja kupuję.
Sprzedawczyni głęboko wciąga powietrze i pochyla się lekko nad ladą, a potem powtarza pytanie.
– Czy to pre–zen–ty? – mówi powoli, wyraźnie i na tyle głośno, że kilka osób obraca się w naszą stronę.
Podnoszę oczy do nieba. Zawsze się wkurzam, gdy mamy do czynienia z kimś takim jak ona.
– Nie, są dla mnie – mówi Alban spokojnie.
Ekspedientka męczy się z klipsem zabezpieczającym ubrania przed kradzieżą. Jej paznokcie z francuskim manicurem połyskują w ostrym, błękitnobiałym oświetleniu sklepu. Skanuje kody i znowu spogląda na Albana.
A on już wsunął do terminala kartę i położył opuszki palców na pierwszych cyfrach swojego pinu.
– Pobrać na kwotę zakupu? – Sprzedawczyni niemal krzyczy.
– Tak, proszę. – Palce Albana poruszają się po małej klawiaturze. – A przy okazji, nie mam problemów ze słuchem – dodaje z uśmiechem.
Dziewczyna gapi się na niego z rozdziawionymi ustami.
Mam ochotę wyrwać jej torbę z ręki i spadać, ale opanowuję się i pozwalam jej przez kilka sekund trawić ripostę Albana. Wreszcie, zamrugawszy oczami, dziewczyna podaje mu torbę.
– Dziękuję – mówi Alban – miłego dnia.
– Www... wzajemnie – wyjąkuje sprzedawczyni.
Prycham i biorę Albana za rękę.
– Cholera, co za młotek! – wybucham na chodniku.
– Nie przesadzaj, była miła – mówi Alban. – Nie miałem przecież ze sobą Frostmourne’a. To zwykle ludzi ostrzega.
Frostmourne, wierny giermek Albana, dostał to imię po gigantycznym mieczu z gry komputerowej World of War Craft. Brzmi bardziej kozacko niż „laska niewidomego”. A nawiasem mówiąc, kto wpadł na ten kretyński pomysł, żeby nazwać to „laską”? Jak gdyby niewidomi przy okazji kuleli albo byli zniedołężniałymi staruszkami.
– No nie, naprawdę! Jacy głupi mogą być ludzie? – pytam. – To tak, jakby wszyscy oczekiwali, że ktoś z fizyczną niepełnosprawnością automatycznie jest też lekko opóźniony w rozwoju. Jak tylko zobaczą wózek albo aparat słuchowy, odzywają się jak do trzylatka! Co oni sobie, do cholery, wyobrażają? Że skoro masz ze sobą tego swojego przyjaciela, to to oznacza: „Hej, jestem idiotą”, czy co? – Stukam palcem w mały kwadrat przymocowany z przodu kurtki Albana. Jest miękki, przedstawia białego człowieka z białą laską. W sklepie pewnie zasłonił go szal.
– Widzę, że masz dzisiaj Dzień Rycerza. Pełna gotowość do obrony mojego honoru. – Alban ściska mi rękę.
– No bo to wciąż w kółko się powtarza! Nie pojmuję, że się z tym godzisz!
– Nie da się wiele na to poradzić. Ludzie nie wiedzą, jak się zachować. Uśmiechnij się do świata, a świat uśmiechnie się do ciebie.
– Łatwo powiedzieć! Nie tak wielu się uśmiecha, jak myślisz. Większość to ponure zgredy!
– Całe szczęście, że ty potrafisz przeganiać te chmury ponuractwa swoim zaraźliwym dobrym nastrojem. – Alban przybiera poważną minę.
Klepię go lekko po ramieniu.
– Hej! Zachowuj się! Bo cię zaparkuję przy najbliższej latarni. I sobie postoisz, aż wróci Linus!
Rozglądam się po wypełnionym ludźmi deptaku. Jest sam środek popołudnia, ale zmierzch już zaczyna pogłębiać cienie między domami. Ludzie kulą się na lodowatym listopadowym wietrze i spieszą przed siebie z opuszczonymi oczami i czerwonymi nosami. Para z ust płynie za nimi falami jak małe, białe chorągwie.
– Czuć, że sypnie śniegiem – mówi Alban.
Spoglądam na szare jak kamień niebo.
– Możesz mieć rację. Jest przecież paskudnie zimno! – zacieram dłonie w rękawicach i jeszcze raz ogarniam wzrokiem tłum.
– Gdzie też się podziewa...
Jeszcze nie skończyłam zdania, a moje oczy już znalazły odpowiedź. Ludzkie morze przed nami rozdziela się na dwoje i pośród mrowia zimowych botków pojawia się czubek białej laski zakończony gumową kulką. Laska huśta się rytmicznie na boki niczym metronom, rysując na bruku niewidoczne półkola.
Wielu ludzi idzie dalej, demonstracyjnie wbijając wzrok w swoje stopy, jakby nie życzyli sobie, aby im przeszkadzano. Spojrzenia innych pną się po cienkim kiju, prześlizgują po czerwonych oznakowaniach i czarnej taśmie na nadgarstek, by na koniec wbić się w osobę trzymającą laskę (...)