Kiedy mówię diabeł, myślę o psychicznym epicentrum wszystkich złowieszczych, mrocznych, wrogich i złych sił, jakie istnieją we wszechświecie. Diabeł, jeśli pan chce, żebym przedstawił jego naturę, jest jak czarna dziura, tyle że jest jednocześnie dziurą moralną, duchową i fizyczną.
Jedna z moich ukochanych i jedna z najlepszych powieści grozy Mastertona.
Stara, dobra szkoła, stary dobry klimat grozy i...
... nawiedzony mebelek z piekła rodem!
Czyta się świetnie!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Biada ziemi i morzu,
Bo zstąpił do was diabeł,
Pałając wielkim gniewem,
Świadom, że mało ma czasu.
Apokalipsa św. Jana, 12:12
1. PRZECZUCIA
Nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało mu się tak podjechać
pod moje drzwi ogromną czarną półciężarówką, że go nie
zauważyłem. Kiedy ze szczotką w ręce wyszedłem zza ściany domu,
aby zmieść trochę opadłych liści eukaliptusa, już tam był,
wysoki i milczący, ubrany w jeden z tych długich, szarych
prochowców, które noszą czasami faceci od przeprowadzek oraz
szlifierze mebli. Twarz miał pociągłą i bladą jak perkalowa
torba, a oczy ukryte za ciemnymi okularami, najmniejszymi, jakie
widziałem kiedykolwiek w życiu. Ręce wepchnął do kieszeni. Za
nim, zgrabnie zaparkowana obok mojej impali kombi, stała
półciężarówka — bardzo stary model o kanciastych kształtach i
czarnej karoserii tak lśniącej, że zobaczyłem w niej odbity,
wykoślawiony obraz domu i drzew eukaliptusowych.
—
Pan Delatolla? — odezwał się, unosząc czapkę.
—
Kim pan jest, do cholery? — zapytałem. — To jest prywatna
posiadłość.
—
Nazywam się Grant — odparł łagodnie. — Przykro mi, że
nachodzę pana bez uprzedzenia, ale jeden z przyjaciół mówił mi,
że może pan być zainteresowany nabyciem pewnych niezwykłych
antyków.
Spojrzałem na ciężarówkę.
—
Doprawdy? No cóż, to zależy jak bardzo są niezwykłe. A co pan
ma?
Nieznacznie się uśmiechnął.
—
Nie mam zwyczaju marnować ludziom czasu, panie Delatolla. Handluję
używanymi meblami i mogę pana zapewnić, że wybieram tylko to, co
najlepsze.
—
To miejscowy towar? — spytałem. Skinął głową.
—
Przyjechałem specjalnie z Santa Barbara, aby go sprzedać. Słyszał
pan, oczywiście, o Jessopach?
—
Mówi pan o Jessopach, którzy sprzedają biżuterię w San Diego czy
o tych z Long Beach, którzy budują samoloty?
—
O tych od samolotów. Mają dom w Escondido.
—
Widziałem ten dom — stwierdziłem. — Moja żona twierdzi, że
jest to jedyny i zarazem najgorszy przykład baroku w całym stanie.
Ale chyba żaden z Jessopów nie umarł?
Grant zacisnął usta.
—
Nie, nie. Nic takiego. Po prostu… urządzają się na nowo. Chcieli
pozbyć się niektórych starych mebli.
—
Czy są bardzo stare? — zainteresowałem się. — Nie kupuję
gratów.
—
Znam pańskie preferencje — rzekł Grant. — Gdybym nie uważał,
że coś z tego pana zainteresuje, w ogóle bym tu nie przyjeżdżał.
Zechce pan rzucić okiem?
—
Nie mógłby pan przywieźć tego jutro rano do mojego sklepu? —
spytałem. — Za dziesięć minut mam wyjść z żoną i synem do
rezerwatu zwierząt.
Grant zapatrzył się w dal na szpaler drzew przy drodze.
—
Przykro mi, ale muszę jeszcze przed wieczorem wrócić do Santa
Barbara.
Powiedział to dziwnym, pełnym tęsknoty tonem. Jego głos brzmiał
jak wietrzyk w niedzielne popołudnie poruszający liśćmi w
pobliskim cytrusowym gaiku. Nie dodał nic więcej, aby przekonać
mnie, że powinienem obejrzeć rzeczy, które przywiózł w tym swoim
podróżnym karawanie. Decyzję pozostawił całkowicie w moich
rękach. A była to, jak się dowiedziałem później, jedna z zasad,
według których muszą być sprzedawane takie meble.
Sprawdziłem godzinę.
—
W porządku — powiedziałem oschle. — Proszę otworzyć
ciężarówkę, a ja pójdę uprzedzić żonę, że wyjdziemy pół
godziny później. Przypuszczam, że pół godziny wystarczy?
Kiwnął potakująco głową. To dziwne, ale gdy myślę o nim
dzisiaj, niezbyt dokładnie pamiętam, jak właściwie wyglądał.
Czasami odmalowuję go sobie jako tego francuskiego aktora
komediowego Fernandela, tylko bardziej ponurego. Innym razem pojawia
się w mojej pamięci jako Jason Robards albo Richard Nixon.
Obserwowałem go, jak szedł ku swojej ciężarówce, aby otworzyć
tylne drzwiczki. Miał dziwny, kaczkowaty sposób chodzenia — jakby
brnął przez przybrzeżne, morskie fale.
Obróciłem się i wszedłem do domu. Jonathan, mój sześcioletni
syn, siedział w korytarzu na podłodze wyłożonej hiszpańskimi
płytkami i z uporem usiłował zawiązać sznurowadła trampek. Sara
była w kuchni, sprzątała po przygotowaniu carnitas i tortillas na
kolację. Stanąłem za nią i pocałowałem ją w szyję.
—
Jesteś gotowy? — zapytała.
—
Nie uwierzysz, ale przed domem jest sprzedawca antyków — odparłem.
—
Dzisiaj? W niedzielę? Tutaj? — zasypała mnie pytaniami.
—
Przyjechał z Santa Barbara. Podobno musi wracać wieczorem, w
przeciwnym razie umówiłbym go do sklepu na jutro rano.
Sara
wytarła ręce w kwiecisty fartuszek, a potem go zdjęła.
Czy
to coś tak ważnego, że musisz poświęcać niedzielę?
—
Ten facet odkupił używane meble od Jessopów z Escondido. Mówi, że
przemeblowują dom czy coś w tym rodzaju i mieli parę specjalnych
przedmiotów, których chcieli się pozbyć.
—
Lepiej by specjalnie nie przerywał ci jedynego dnia odpoczynku —
warknęła Sara. Potrafiła być czasem właśnie taka kąśliwa jak
teraz. — Jak sądzisz, długo to potrwa?
—
Pół godziny. Nie dłużej.
—
Idziemy? — zapytał Jonathan. — Chcę do samochodu.
—
Jeszcze nie — powiedziałem, czochrając jego czuprynę w kolorze
słonecznego blondu. — Muszę porozmawiać przez kilka minut z tym
panem, który jest przed domem, a potem pojedziemy.
Jonathan niecierpliwie zaskrzypiał podeszwami trampek po podłodze.
Skarciłem go, wykrzykując jego imię, a on podniósł na mnie oczy
i obdarzył jednym ze swoich ulubionych, nadąsanych, głupiutkich
uśmieszków podobnych do uśmiechu Sary.
—
Powiem ci, co mógłbyś zrobić w tym czasie — zaproponowałem. —
Idź przywiąż Sheratona do budy i sprawdź, czy ma wodę w misce.
—
Robi się! — wykrzyknął Jonathan i wybiegł.
Na
zewnątrz, na asfaltowym podjeździe mężczyzna nazwiskiem Grant
rozłożył szeroki, ciemny, aksamitny dywanik z czarnymi, jedwabnymi
frędzlami. Ustawił już na nim cztery salonowe krzesła, dwa
wysokie kandelabry, okrągły, wiktoriański nocny stoliczek z
marmurowym blatem, parę steatytowych posążków przedstawiających
grube, nagie damy oraz inkrustowane biurko w stylu regencji.
Obszedłem dookoła meble i statuetki i obejrzałem je pobieżnie.
—
Panie Grant? — zacząłem.
—
Tak? — Mocował się, aby zestawić wojskową skrzynię z
mosiężnymi okuciami.
—
Panie Grant, nie chcę pana obrazić, ale jeżeli to ten towar chce
mi pan sprzedać, to radzę panu spakować wszystko z powrotem i
odjechać. Szczerze mówiąc, to jest szmelc.
Zestawił skrzynię i podszedł do mnie. Dyszał trochę z wysiłku,
a czoło miał zroszone potem.
—
Te rzeczy są tylko na dokładkę — powiedział. — Może pan mieć
je wszystkie za darmo, jeśli zdecyduje się pan kupić najlepszy
okaz z kolekcji.
—
I tak bym panu nic za nie nie zapłacił — skrzywiłem się. —
Niech pan da spokój, panie Grant, to wyposażenie sklepu z
rupieciami. Te wysokie kandelabry nawet nie są równe. A co
przydarzyło się lewemu pośladkowi tamtej grubej damy? Wygląda,
jakby ktoś przejechał po nim piłą tarczową.
Grant pokiwał głową. Wcale nie zaprzeczał, że jego oferta jest
kiepska. Ale wydawało się również, że nie ma najmniejszych
wątpliwości, iż wezmę wszystko. Stał z rękoma na biodrach,
próbując odzyskać oddech, a ja patrzyłem na niego tak znacząco,
jak tylko mogłem i czekałem, aż coś powie. Cokolwiek. Za domem na
podwórku usłyszałem szczekanie Sheratona.
—
Proszę posłuchać… — zacząłem, ale Grant podniósł palec,
chcąc mi przerwać.
—
Kiedy zobaczy pan perłę kolekcji — zauważył — zmieni pan
zdanie.
—
Niech będzie — zgodziłem się. — Proszę ją wynieść.
—
Jest ciężka. Może wejdzie pan ze mną do ciężarówki i rzuci
okiem?
—
A co to, u diabła, jest? Stara otomana? Naprawdę, panie Grant, nie
mogę…
Popatrzył na mnie, podniósł ręce i jego twarz ułożyła się w
minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, proszę się nie
denerwować!” Jeszcze raz spojrzałem na samochód i nagle doznałem
uczucia dotkliwego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie człowieka w
szkole przed trudnym egzaminem. Nie czułem się tak od poprzedniej
jesieni, kiedy w Los Angeles brałem udział w aukcji porcelanowej
kolekcji należącej kiedyś do George’a Charovsky’ego,
wielokrotnego mordercy, który mieszkał w La Jolla. Sara namówiła
mnie wtedy, żebym wziął udział w licytacji posążku tańczącej
pasterki i zapłaciłem za niego 875 dolarów. Trzy dni później
wyrzuciłem figurkę do kosza na śmieci, ponieważ nie mogłem
znieść jej widoku.
Mówiąc wprost, jestem uczulony na wszystkie paskudne rzeczy — na
paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskudnych ludzi,
czyli ludzi, którzy źle traktują swoje dzieci, nigdy nie zabierają
swoich psów na długie spacery i bez powodu krzyczą na własne
żony. Sam nie jestem wcale ideałem. Kiepsko prowadzę auto. Chrapię
podczas snu. Czasem daję klapsa Jonathanowi, nawet kiedy nie
powinienem. Jednak jestem entuzjastą życia i pozwalam żyć innym.
Nie wchodzicie na moje podwórko, ja nie będę wchodził na wasze.
—
I co? — spytał Grant i zamachał ręką ku otwartym drzwiom
ciężarówki.
Wydałem z siebie głośne, zniecierpliwione westchnienie.
—
W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rzeczywiście ma pan tam coś,
co warte jest obejrzenia. Jestem spóźniony już dziesięć minut.
—
Nie powie mi pan, że zawsze jest pan tak czuły na punkcie czasu —
uśmiechnął się.
—
Nie — zaprzeczyłem. — Nie zawsze. Ale jest niedziela i jak dotąd
niczym mnie pan nie zainteresował.
—
Nie miałem takiego zamiaru — handlarz znowu się uśmiechnął. —
Wszystko to tylko dodatek do mojej głównej oferty.
—
Mówi pan poważnie? — zdziwiłem się, chwytając się poręczy i
wciągając się na tył ciężarówki.
—
Nigdy nie mówiłem poważniej — odpowiedział.
Jego
głos był zupełnie pozbawiony emocji. Wyciągnął do mnie rękę,
więc pomogłem mu się wspiąć. Palce miał tak suche jak łuski
kukurydzy.’
—
Jest na samym przodzie — wyjaśnił Grant i już prowadził mnie
przez wąską, trudną do przejścia alejkę dziewiętnastowiecznych
krzeseł z wysokimi oparciami i pokręconych wiktoriańskich nóg
stołowych, aż nie przedarliśmy się do końca tej kolekcji nikomu
niepotrzebnych rupieci i nie znaleźliśmy się na przodzie
ciężarówki.
W
rogu stało coś przykryte workiem. Cokolwiek to było, było
wysokie, wąskie i wykonane z ciemnego kubańskiego mahoniu. Mogłem
dojrzeć jedynie jeden bok — błyszczący i rzeźbiony, a drewno
emanowało wspaniałą czerwonawą poświatą, jaką rzadko widzi się
w meblach zrobionych po 1860 roku.
—
Czy może pan zdjąć worek? — zwróciłem się do Granta.
—
Niech pan sam zdejmie, jeżeli chce pan obejrzeć —
odparł.
Zawahałem się.
—
A co to właściwie jest? — zapytałem.
Jedno szkiełko maleńkich okularów słonecznych Granta błysnęło
oślepiająco i jaskrawo jak ćwierćdolarówka. Na ciężarówce
było duszno i miałem pewność, że czuję zapach kwiatów.
Gardenii, a może lewkonii.
—
To jest krzesło — rzekł (...)
***
Pewnego niedzielnego popołudnia przed domem Ricky'ego Delatolli pojawia się handlarz antykami i wbrew woli Ricky'ego pozostawia mu cały swój towar. Wśród przeciętnej wartości i urody mebli jeden sprzęt jest wyjątkowy - przebogato rzeźbione mahoniowe krzesło. Mebel okazuje się rzeczywiście nieprzeciętny - za jego sprawą zaczynają się dziać niesamowite i przerażające rzeczy...