Rachela...
Femme fatale...
Czyżby?
Jakże niepowtarzalny mroczny, duszny i tajemniczy klimat buduje ta pisarka!
Powieść ta, podobnie jak Rebeka - dłuuugo zostaje w pamięci. Pozostawia po sobie uczucie niepokoju, dwuznaczności, obietnicy i nienasycenia!
Wszystkie powieści, jakie czytałam do tej pory są jak z filmów pana H., co ja piszę - są lepsze! To jest klasa klasyka! I ten przepiękny język, budujący nastrój...
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział I
Dawnymi czasy wieszali ludzi przy Czterech Zakrętach.
Teraz już nie wieszają. Dziś, jeśli mordercę spotka zasłużona kara, dzieje się to w
Bodmin, po uczciwym procesie na sesji wyjazdowej sądu. O ile naturalnie wcześniej nie
zabije go własne sumienie. Lepsza jest jednak śmierć z wyroku prawa - przypomina bowiem
operację chirurgiczną. No i oczywiście skazaniec ma godziwy pochówek, choć bezimienną
mogiłę. Za moich dziecięcych czasów było inaczej. Pamiętam, że jako mały chłopiec
widziałem takiego człowieka wiszącego w łańcuchach u zbiegu czterech dróg. Twarz i całe
ciało miał posmarowane smołą dla zakonserwowania. Wisiał tak przez pięć tygodni, zanim go
odcięli, a ja go widziałem w czwartym tygodniu.
Huśtał się pomiędzy niebem a ziemią na szubienicy albo, jak to mówił mój kuzyn
Ambroży, między niebem a piekłem. Nieba nie miał nigdy zakosztować, a piekło, którego
zaznał, było już poza nim. Ambroży trącił ciało laską. Widzę je jak dziś - tańczące na wietrze
niby chorągiewka na dachu - nieszczęsny, przypominający stracha na wróble ludzki szczątek.
Spodnie zbutwiały na deszczu i strzępy wełnianej tkaniny zwisały ze wzdętych członków jak
rozmoczony papier.
Była zima i jakiś żartowniś dla zabawy zatknął mu w rozdartą kurtkę gałązkę
ostrokrzewu. Nawet mnie, wówczas siedmiolatkowi, wydało się to oburzające, ale nie
odezwałem się słowem. Ambroży musiał mnie tam zabrać celowo - żeby poddać próbie moją
zimną krew: chciał zobaczyć, czy ucieknę, czy będę się śmiał, czy płakał. Jako mój opiekun,
ojciec, brat i mentor, jako w gruncie rzeczy cały mój świat, poddawał mnie nieustannym
próbom. Pamiętam, że obeszliśmy szubienicę dokoła i Ambroży od czasu do czasu trącał
ciało laską, aż w pewnym momencie zatrzymał się, zapalił fajkę i położył mi rękę na
ramieniu.
- Widzisz, Filipie - powiedział - co nas wszystkich w końcu czeka. Jednych spotka to
na polu bitwy, innych w łóżku, jeszcze innych wedle sądzonego im przeznaczenia. Od tego
nie ma ucieczki. Człowiek nie może być za młody na taką lekcję. Popatrz, jak umiera
zbrodniarz. To ostrzeżenie dla ciebie i dla mnie, byśmy wiedli uczciwe życie.
Staliśmy tak ramię w ramię, patrząc na kołyszące się ciało, jakbyśmy byli na jarmarku
w Bodmin, a trup był starą Sally, do której się strzelało za koronę.
- Popatrz, do czego może doprowadzić chwila słabości - ciągnął Ambroży. - Oto Tom
Jenkyn, głupi i poczciwy, dopóki nie wypił za dużo. Prawda, że jego żona była wiedźmą, ale
to jeszcze nie powód, żeby ją zabić. Gdybyśmy zabijali kobiety za ich języki, wszyscy
mężczyźni staliby się mordercami.
Żałowałem, że wymienił nazwisko tego człowieka. Do tej pory bowiem ciało było dla
mnie przedmiotem, bez żadnej tożsamości. Od chwili, kiedy po raz pierwszy moje oczy
spoczęły na szubienicy, ponad wszelką wątpliwość wiedziałem, że będzie do mnie wracało w
snach, martwe i potworne. Teraz nabrało związku z rzeczywistością, z człowiekiem o
wodnistych oczach, który w mieście na molo sprzedawał homary. W lecie stał zazwyczaj przy
schodach, z koszykiem u nóg, i puszczał żywe homary, urządzając im - ku uciesze dziatwy -
fantastyczne wyścigi. Jeszcze nie tak dawno widziałem go po raz ostatni.
- No, i co powiesz? - zapytał Ambroży, nie spuszczając oczu z mojej twarzy.
Wzruszyłem ramionami i kopnąłem podstawę szubienicy. Ambroży nigdy się nie
dowie, jak bardzo mnie to obeszło: na ów widok dosłownie zamarło mi serce i byłem
przerażony. Pogardzałby mną. W wieku lat dwudziestu siedmiu Ambroży jawił mi się panem
wszelkiego stworzenia, a już z pewnością bogiem mojego skromnego świata i jedynym celem
mojego życia było mu dorównać.
- Kiedy widziałem Toma po raz ostatni, miał świeżą cerę - odrzekłem. - Teraz nie jest
nawet na tyle świeży, żeby być przynętą dla swoich homarów.
Ambroży roześmiał się i wytargał mnie za ucho.
- Wspaniały z ciebie chłopak - oświadczył. - Mówisz jak prawdziwy filozof. -1 po
chwili, jakby coś do niego dotarło, dodał: - Jeśli ci jest niedobrze, idź tam za krzaki i sobie
ulżyj, i pamiętaj: ja cię nie widziałem.
Z tymi słowy odwrócił się tyłem do szubienicy i do czterech dróg i ruszył wolno nową
aleją, którą w tym czasie właśnie brukował, a która przecinając las, służyła jako droga
dojazdowa do domu. Ucieszyłem się, widząc, że odchodzi, nie zdążyłem bowiem nawet
dobiec do krzaków. Potem poczułem się jednak lepiej, chociaż jeszcze mną trzęsło i zęby mi
szczękały. Tom Jenkyn znów stracił tożsamość i stał się dla mnie czymś w rodzaju starego
worka - martwym przedmiotem. A nawet celem dla kamienia, którym w niego cisnąłem. Z
duszą na ramieniu czekałem, aż ciało się poruszy. Nic się jednak nie stało. Kamień z miękkim
pacnięciem trafił w rozmiękłe szmaty i upadł na ziemię. Wstydząc się własnego postępku,
pobiegłem nową aleją, żeby dogonić Ambrożego.
No cóż, wszystko to zdarzyło się przed osiemnastu laty i o ile pamiętam, nie myślałem
o tym aż do owego momentu kilka dni temu. To dziwne, że w chwilach kryzysu człowiek
wraca pamięcią do dzieciństwa. Ostatnio stale myślę o biednym Tomie i o tym, jak wisiał w
swoich łańcuchach. Nigdy nie słyszałem jego historii i sądzę, że mało kto dziś ją zna. Zabił
żonę, jak powiedział Ambroży. 1 to wszystko. Była wiedźmą, lecz to nie powód, żeby ją
mordować. Pewnie nadmiernie lubiąc alkohol, zabił ją w pijanym widzie. Ale jak? Jakim
narzędziem? Nożem czy gołymi rękami? Być może tej zimowej nocy wytoczył się z gospody
przy molo, cały rozpalony miłością i gorączką. Wysoka fala omywała stopnie, a na wodzie
lśnił srebrzyście księżyc w pełni. Kto wie, jakie to śmiałe marzenia ożywiały niespokojnego
ducha Toma, jaki nagły wybuch fantazji?
Może dobrnął do domu za kościołem, blady, z załzawionymi oczyma, cuchnący
homarami, a gdy tylko przestąpił próg, żona zburzyła jego marzenia, robiąc mu awanturę, że
wchodzi z brudnymi butami, i wtedy ją zabił. To bardzo prawdopodobne. Z powodzeniem tak
właśnie mogło być. Jeśli - zgodnie z tym, czego nas uczą - istnieje życie po śmierci, to kiedyś
odszukam biednego Toma i go zapytam. Razem będziemy marzyć o czyśćcu. Ale Tom był
starym człowiekiem, po sześćdziesiątce, a ja mam dwadzieścia pięć lat. Nasze marzenia nie
byłyby jednakowe. Wracaj więc, Tomie, w swoje mroki i zostaw mnie w spokoju. Szubienica
już dawno przepadła i ty przepadnij wraz z nią. W swojej głupocie rzuciłem w ciebie
kamieniem. Wybacz mi, proszę.
Chodzi o to, że życie trzeba wytrzymać i przeżyć. Tylko jak przeżyć? - oto jest
problem. Codzienna praca, obowiązki - to nic trudnego. Zostanę sędzią pokoju jak Ambroży,
a z czasem członkiem parlamentu. Jak wszyscy w rodzinie, będę szacownym i poważanym
obywatelem, godnie uprawiającym ziemię i dbającym o swoich ludzi. I nikt nie odgadnie, jak
wielki przygniata mnie ciężar i każdego dnia, nękany wątpliwościami, zadaję sobie pytanie,
na które nie znajduję odpowiedzi. Czy Rachela była niewinna czy winna? Może i tego
dowiem się w czyśćcu.
Jakże słodko i pięknie brzmi jej imię, kiedy wymawiam je szeptem. Pozostaje na
języku, zdradliwe i powolne w działaniu jak naprawdę skuteczna trucizna. Z języka
przechodzi na spieczone wargi, z warg zaś do serca. A serce rządzi ciałem i umysłem. Czy
kiedykolwiek pozbędę się z myśli tego imienia? Za lat czterdzieści, pięćdziesiąt? Czy
pozostawi na zawsze w mózgu ślad chorej tkanki? Maleńką komórkę w krwiobiegu,
niezdolną do tego, by wraz z innymi podążać do zdroju, jakim jest serce? Może kiedy już
wszystko zostanie powiedziane i zrobione, sam nie będę chciał się od niego uwolnić? Trudno
na razie to stwierdzić.
Mam dom, o który zgodnie z wolą Ambrożego powinienem dbać. Mógłbym na nowo
otynkować ściany, tam gdzie wchodzi na nie wilgoć, i utrzymywać wszystko w dobrym
stanie. Dalej sadzić drzewa i krzewy, by osłonić nagie wzgórza przed srogimi wschodnimi
wiatrami. I pozostawić po sobie, kiedy odejdę - jeśli już nie co innego - to przynajmniej legat
piękna. Ale człowiek samotny to coś niezgodnego z naturą, wkrótce więc nawiedza go
niepokój. Od niepokoju już tylko krok do urojeń. A od urojeń do szaleństwa. I tak wracam
pamięcią do dyndającego na łańcuchach Toma Jenkyna. Może i on tak cierpiał.
Wracam pamięcią do tej chwili sprzed osiemnastu lat, kiedy Ambroży oddalał się
aleją, a ja biegłem za nim. Być może nawet miał wtedy na sobie kurtkę, którą teraz noszę.
Starą, zieloną myśliwską kurtkę z łatami ze skóry na łokciach. Tak się do niego upodobniłem,
że z powodzeniem mógłbym być jego duchem. Moje oczy są jego oczyma, moje rysy jego
rysami. Człowiek, który wtedy zagwizdał na psy i odwrócił się tyłem do czterech dróg i do
szubienicy, z powodzeniem mógł być mną. No cóż, tego przecież zawsze pragnąłem
najbardziej: stać się do niego podobnym. Mieć jego wzrost, jego ramiona, przygarbione plecy,
nawet jego długie ręce i dość niezdarnie wyglądające dłonie, jego nagły uśmiech, nieśmiałość
przy pierwszym spotkaniu z nieznajomym, niechęć do wszelkiego zamieszania, do ceremonii.
Oraz swobodę w kontaktach z tymi, którzy go kochali i mu służyli. Ci, co mówią, że mam to i
ja, pochlebiają mi bardzo.
I siłę, która okazała się złudą, w wyniku czego obaj popadliśmy w te same tarapaty.
Zastanawiałem się ostatnio, czy kiedy zmarł, miotany wątpliwościami i dręczony strachem,
samotny i opuszczony w tej przeklętej willi, gdzie mnie przy nim nie było - czyjego duch
opuścił ciało, by wrócić do domu i żyć dalej we mnie, powtarzając te same błędy. I by
również zapaść na tę samą chorobę, i zginąć po dwakroć. Być może. Wiem jedno: że to moje
podobieństwo do niego, z którego byłem tak dumny, stało się przyczyną mojej klęski.
Gdybym był innym człowiekiem, szybkim i energicznym, wygadanym i z głową na karku,
ubiegły rok okazałby się tylko kolejnymi dwunastoma miesiącami, co przyszły i minęły.
Miałbym przed sobą szczęśliwą, udaną przyszłość. Z małżeństwem w perspektywie i być
może gromadką dzieci.
Ale ja nie miałem żadnej z tych cech, jak zresztą i Ambroży. Obaj byliśmy
marzycielami, nieżyciowymi i zamkniętymi w sobie, pełnymi wielkich teorii, które nie miały
się gdzie sprawdzić, i jak wszyscy marzyciele, pozostawaliśmy głusi na głosy świata. Nie
lubiąc innych ludzi, sami pragnęliśmy miłości, nieśmiali jednak z natury, trwaliśmy w
uczuciowej śpiączce, dopóki nasze serca nie zostały przebudzone. A gdy to nastąpiło,
otwierały się przed nami niebiosa i byliśmy skłonni oddać dosłownie wszystko. Obaj byśmy
to przeżyli, gdybyśmy byli innymi ludźmi. Rachela przyjechałaby tak samo, ale spędziwszy
noc czy dwie na farmie, poszłaby swoją drogą. Omówilibyśmy interesy, dokonali pewnych
ustaleń, testament zostałby otwarty formalnie wobec siedzących wokół stołu prawników, a ja
- oceniając sytuację na pierwszy rzut oka - zapewniłbym jej dożywocie i w ten sposób bym
się jej pozbył.
Stało się jednak inaczej, bo byłem podobny do Ambrożego.
Stało się inaczej, bo
czułem jak Ambroży. Kiedy do niej szedłem, wtedy pierwszego dnia po przyjeździe, i
zapukawszy, przystanąłem pod drzwiami jej pokoju z lekko pochyloną głową z powodu
niskiej futryny, a Rachela wstała z krzesła przy oknie i na mnie spojrzała - już wtedy, po
błysku w jej oczach, powinienem był się domyślić, że widzi nie mnie, tylko Ambrożego. Nie
Filipa, tylko ducha. I już wtedy powinna była wyjechać. Spakować manatki i wyjechać.
Wrócić tam, gdzie jej miejsce, do willi z żaluzjami, zatęchłej od wspomnień, do sztucznego
ogrodu tarasowego, do fontanny tryskającej pośrodku małego dziedzińca. Wyjechać do
swojego kraju, prażonego letnim słońcem, zasnutego mgiełką upału, a zimą surowego pod
roziskrzonym chłodnym niebem. Jakiś instynkt powinien był ją ostrzec, że pozostanie ze mną
oznacza katastrofę nie tylko dla cienia, który spotkała, ale również w końcu i dla niej.
Zastanawiałem się, czy widząc mnie wtedy, jak stoję nieśmiały, niezręczny, chmurny i
pełen urazy, a jednak dojmująco świadom swojej pozycji gospodarza i pana domu, świadom
boleśnie swoich dużych stóp, ramion i nóg niezdarnego, kanciastego, nieujeżdżonego źrebaka
- czy ona wtedy - dumałem - pomyślała szybko: tak musiał wyglądać Ambroży w młodości.
Zanim się zjawił w moim życiu. Nie znałam go takim. I dlatego została?
Może również właśnie dlatego ów Włoch Rainaldi podczas naszego krótkiego
spotkania spojrzał na mnie, jakby doznając nagłej iluminacji, którą jednak szybko pokrył
zadumą, i bawiąc się piórem, zapytał łagodnie: „Pan przyjechał dopiero dzisiaj? To znaczy, że
pańska kuzynka Rachela jeszcze pana nie widziała?”. Jego też ostrzegł jakiś instynkt.
Niestety, za późno.
Życie się nie cofa. W życiu nie ma powrotów. Nie ma drugiej szansy. Tak samo nie
mogę odwołać wypowiedzianego słowa czy dokonanego czynu jak biedny, dyndający w
swoich łańcuchach, Tom Jenkyn.
A przecież mój ojciec chrzestny, Nick Kendall, w swój bezpośredni, obcesowy sposób
zaledwie kilka miesięcy temu - ale - o Boże! - jakżeż dawno - powiedział mi w przeddzień
moich dwudziestych piątych urodzin: „Są kobiety, Filipie, w zasadzie dobre, które nie z
własnej winy sprowadzają na innych ludzi nieszczęście. Czegokolwiek się tkną, zamieniają to
w tragedię. Nie wiem, dlaczego ci o tym mówię, ale czuję, że muszę”. A następnie
poświadczył mój podpis na tamtym dokumencie.
Nie, nie ma powrotów - chłopca, który stał po jej oknem w przeddzień swoich
urodzin, chłopca, który stał pod drzwiami w dniu jej przyjazdu, już nie ma, tak jak nie ma
dziecka, które dla dodania sobie fałszywej odwagi rzuciło kamieniem w wisielca. Tomie
Jenkyn, ty nieszczęsny obrazie doli człowieczej, nierozpoznawalny i nieopłakiwany - czy
owego dnia przed laty, kiedy biegłem przez las na spotkanie przyszłości, patrzyłeś na mnie z
politowaniem?
Gdybym się wtedy obejrzał przez ramię, zamiast ciebie, dyndającego w łańcuchach,
powinienem był zobaczyć własny cień (...)
***
Filip Ashley od dzieciństwa mieszka z wujem, zatwardziałym starym kawalerem, w cichej posiadłości ziemskiej w Kornwalii. Pewnej zimy Ambroży Ashley postanawia wyjechać dla poratowania zdrowia do słonecznej, ciepłej Italii. Tam poznaje tajemniczą Rachelę Coryn i wkrótce decyduje się ją poślubić. Filip dowiaduje się o całej sprawie z listów wuja - dziwnych, pełnych niedomówień, a w końcu nawet alarmujących. Nieznana Rachela jawi się młodemu człowiekowi jako demon zła, przebiegłości i występku. Kiedy więc Ambroży Ashley umiera we florenckiej willi żony, Filip nie wierzy, że była to śmierć z przyczyn naturalnych i postanawia napiętnować zabójczynię. Wkrótce po powrocie do Kornwalii dostaje od niej list...
I ZAPOWIADAJĄCA SIĘ REWELACYJNIE EKRANIZACJA /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
WCZEŚNIEJSZE EKRANIZACJE /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
1952
TRAILER
1983
TRAILER