Jeśli to jest opowieść na faktach, a na taką chce wyglądać, to jest dość intrygująca, choć wredna - niczego nie wyjaśnia i każe czekać na ciąg dalszy w kolejnej powieści, która nie wiadomo kiedy powstanie...
Jeśli to czysta fikcja - to jest bzdurna...
I jeszcze ta mega męcząca narracja, jak cegła /wizualnie/.
Najlepsza postać? Pan Profesor - jestem fanką:)
Intryguje. To zapewne.
Nie wiem, czy polecam.
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Oto historia Szymona K. Z kilkoma jej bohaterami udało się porozmawiać. Katarzyna K., siostra Szymona K., od razu wyraziła zgodę na spotkanie; doszło do niego w Perth, w Australii. Marek O., najdawniejszy przyjaciel Szymona K., początkowo odmawiał jakichkolwiek komentarzy, dopiero kiedy udało się pozyskać jego zaufanie, opowiedział wszystko, co zapamiętał z przeszłości. Najbardziej przystępnym, a równocześnie najtrudniejszym rozmówcą okazał się Robert W., z którym Szymon K. zaprzyjaźnił się na studiach. Przystał chętnie na rozmowę i bez żadnych warunków wstępnych, jednak szybko stało się oczywiste, że jego otwartość była pozorna – rozwlekłe dygresje i lawinowo narastające pustosłowie przez pewien czas skutecznie uniemożliwiały rozmówcom dotarcie do kluczowych dla nich informacji. Karol P., dawny przełożony Szymona K., obecnie człowiek wiekowy, starał się opowiedzieć wszystko, co wiedział – mimo że za sprawą niepohamowanego weredyzmu i wybuchów wściekłości poszczególne wątki jego relacji często ulegały zerwaniu. Opowieść Moniki B., dawnej kochanki Szymona K., rzuca światło na mało znaną stronę życia Szymona K. Z kolei wiedza pozyskana od inspektora Leszka Nowickiego, ostatniego rozmówcy, pozwala zrekonstruować najważniejsze etapy późniejszego życia Szymona K.Michał K., syn Szymona K., nie wyraził zgody na rozmowę.
Świadek widział Szymona K. tylko od tyłu. Był nim miejscowy wędkarz António Régio, zamieszkały nieopodal Sagres. Po pracy pojechał rowerem do starego fortu, gdzie zwykle zarzucał wędkę wprost do oceanu. W pewnej chwili minął człowieka stojącego nieruchomo na krawędzi klifu, około czterech metrów od głównej ścieżki. Człowiek ten miał na sobie jedynie spodenki i bawełnianą koszulkę, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę, że zbliżał się koniec września i że w tych okolicach z powodu chłodnych atlantyckich wiatrów nigdy nie bywa tak ciepło jak w innych rejonach południowej Portugalii. Wędkarz zwolnił, chcąc zapytać, trochę zaniepokojony, czy wszystko w porządku, gdy nagle spostrzegł, że nieznajomy w ułamku sekundy ugiął nogi, pochylił się do przodu, po czym mocno odbił się od podłoża. W powietrzu rozpostarł ramiona jak akrobata, by w następnej sekundzie gwałtownie skręcić tułowiem i zanurkować głową w dół. António Régio szybko zeskoczył z roweru i dopadł krawędzi klifu, lecz jedyne, co ujrzał pięćdziesiąt metrów niżej, to fale bijące o skały. Zadzwonił na policję, która od razu podjęła poszukiwania, mimo że wydawało się całkowicie niemożliwe, by ktokolwiek mógł przeżyć taki skok. Na dole nic nie znaleziono. Odczekano kilka dni, licząc, że ocean sam wyrzuci ciało na brzeg, na próżno. Równocześnie skrupulatnie sprawdzano dokumenty i notatniki znalezione w czarnej skórzanej torbie, którą pozostawiono na miejscu zdarzenia i która najprawdopodobniej była własnością zaginionego. Wynikało z nich, że należała do Mike’a Simona, obywatela Saint Vincent i Grenadyn, jednego z mikroskopijnych państewek na wschodnich Karaibach, od siedmiu lat zamieszkałego na wyspie Carriacou. Poprzedniego dnia widziano go w Sagres i okolicach. Ustalono, że tydzień wcześniej przybył do Ayamonte, hiszpańskiego miasteczka położonego w pobliżu granicy, skąd wynajętym autem codziennie robił wycieczki po południowej Hiszpanii i Portugalii. Nie ukrywał się. Odwiedził Sewillę, Lagos, formacje skalne Ponta de Piedada, Albufeirę. W przeddzień zaginięcia dotarł najdalej, do Przylądka Świętego Wincentego, gdzie z grupą przypadkowo napotkanych angielskich turystów obejrzał zachód słońca. Potem zawrócił do Sagres, gdzie w restauracji Vila Velha zjadł bardzo obfitą kolację (kelner wyrecytował z pamięci: cogumelos com pesto, medalhões de porco com molho de manga, na deser creme de maracujá, do tego dużo wody i kawy). Nie nocował w żadnym hotelu ani pensjonacie, nie ustalono też, co robił nazajutrz. Widziano go jedynie raz, na ławce, drzemiącego w cieniu palmy. Zapewne po południu udał się do fortu, tam zniknął. Fotografie i notatki znalezione w skórzanej torbie – jeżeli rzeczywiście należały do zaginionego – nie budziły żadnych wątpliwości, że mężczyzną, którego widział od tyłu António Régio, był rzeczywiście Szymon K., ścigany listem gończym morderca piętnastu osób, niedoszły zabójca kolejnej – z których prawie wszystkie należały do jego najbliższej rodziny. Wiadomość o jego domniemanej śmierci przyjęto z ogromną ulgą, choć tu i ówdzie powątpiewano, czy to aby na pewno koniec historii człowieka, który siedemnaście lat wcześniej już raz zdołał wszystkich przekonać, że zginął.
Jego pierwsze zniknięcie długo pozostawało niewyjaśnione. Właśnie wybierał się z rodziną na Bornholm, chcąc powtórzyć trasę podróży odbytej wspólnie z Agatą, obecnie jego żoną, zaraz po zaręczynach na początku lipca 19… roku. Lubił wracać po latach do miejsc, które dawniej odwiedzał, toteż Agata nie widziała nic osobliwego w planowanej wycieczce. Zawsze lubiła wspominać tamte dwa słoneczne tygodnie spędzone we dwoje na kempingu przy plaży w Dueodde, na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Było wtedy upalnie i niemal bezwietrznie, mieli niedużo pieniędzy, jadali tyle co nic. Głośno kochali się w namiocie, w końcu dyskretnie zwrócono im uwagę, że zakłócają ciszę nocną. Przywieźli stamtąd fotografię: dwie dłonie splecione na piasku, na palcu jednej z nich pierścionek zaręczynowy, bardzo skromny. Powtórną wycieczkę na Bornholm, tym razem już we troje, z synem Michałem, sześciolatkiem, Szymon zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Drugiego lipca o świcie cała rodzina wyruszyła samochodem do Sassnitz, skąd następnego dnia punktualnie w południe miał odpłynąć prom do Rønne. Podróż przebiegła spokojnie. Pięćset sześćdziesiąt dziewięć kilometrów, nieco ponad siedem godzin jazdy z jedną przerwą na odpoczynek. Na miejscu obiad, potem wizyta w parku narodowym, gdzie można było zobaczyć słynne klify kredowe, powrót do miasta, obfita kolacja, spacer po plaży, zakup pamiątek, nocleg w hotelu Meeresgruß położonym nieopodal Zatoki Binz i mola. Nazajutrz około wpół do jedenastej wszyscy troje pojechali do portu. Formalności trwały krótko. Zostawiwszy samochód pod pokładem, poszli szukać leżaków, bo mimo silnego wiatru było dość ciepło, świeciło ostre słońce. Gdy już znaleźli sobie miejsce, Szymon zaproponował, że przyniesie coś do picia, dla siebie i Agaty piwo, dla Michała colę. Wrócił po dziesięciu minutach, włożył swój telefon do torebki Agaty – zawsze tak robił, kiedy wybierali się gdzieś razem – po czym przez jakiś kwadrans bawił się z synem, łaskotał go, gonił po pokładzie, rzucał piłkę. W końcu jeden z członków załogi zwrócił mu uwagę, że to niebezpieczne, zwłaszcza dla dziecka, biegać tak blisko relingów. Szymon przeprosił i usiadł, wciąż w świetnym nastroju. Spocił się, długo wycierał twarz chustką. Kilkakrotnie w milczeniu gładził Michała po włosach, wydawał się szczęśliwy i podekscytowany podróżą. Chciał coś zapisać w notatniku, wtedy przypomniał sobie, że zostawił go w aucie. „Muszę wrócić” – powiedział. I wrócił. Tylko że nie pod pokład i nie do samochodu, lecz, nie mówiąc nikomu ani słowa, na ląd. Opuściwszy prom, od razu zaczął biec, nie oglądając się za siebie. Nikt go nie zatrzymywał, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, w porcie był tego dnia bardzo duży ruch. Tymczasem Agata nadal siedziała z synem na pokładzie. Drzemiąc, opalała się, podczas gdy Michał rysował. Spojrzała na zegarek raz, potem drugi i trzeci. Po dwudziestu minutach otworzyła oczy na dobre i zaczęła szukać wzrokiem Szymona. Odczekała jeszcze dziesięć minut, wreszcie wstała i zaczęła się przechadzać po górnym pokładzie, nie spuszczając Michała z oczu. Zegarek pokazywał jedenastą pięćdziesiąt. Potem jedenastą pięćdziesiąt pięć. Wreszcie przyszło południe, prom, zgodnie z planem, zaczął powoli odbijać od brzegu. Agata myślała najpierw, że Szymon po prostu zwiedza pokłady, co, biorąc pod uwagę rozmiary promu, mogło mu zająć sporo czasu. Gdy jednak w dalszym ciągu nie przychodził, wzięła syna za rękę i zaczęła go szukać. Sprawdzenie wszystkich pokładów, łącznie z restauracjami, bawialniami dla dzieci, korytarzami i toaletami, także męskimi, dokąd wysyłała Michała, zajęło jej około godziny. Po godzinie czternastej zawiadomiła załogę promu, prosząc, aby wezwano jej męża przez głośniki. Tak też zrobiono, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu. O czternastej trzydzieści dwie osoby z załogi rozpoczęły poszukiwania, jednak i to nic nie dało. Stwierdzono tylko, że od chwili zaparkowania samochodu nie otwierano go od zewnątrz. I że notatnik, po który miał się udać Szymon, nadal znajduje się w środku, leży na tylnym siedzeniu. Agata straciła głowę, Michał płakał, wołając co chwila „Ja chcę do tatusia!”. Ktoś z załogi przyniósł herbatę i soki, w końcu zaproponowano im miejsce w kajucie kapitana, do czasu wyjaśnienia sprawy. Kiedy o piętnastej trzydzieści prom przybił do portu w Rønne, natychmiast zawiadomiono policję. Po złożeniu pierwszych zeznań w obecności tłumacza Agatę i Michała odtransportowano helikopterem do Kołobrzegu, skąd zabrała ich rodzina. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Ani policja duńska, ani niemiecka, ani tym bardziej polska nie wpadły na żaden trop. Jeden ze śledczych, Duńczyk, zasugerował, że w grę wchodzi być może zwykła ucieczka – takie rzeczy wbrew pozorom zdarzają się dość często – jednak ludzie, którzy znali Szymona, uznali tę wersję wydarzeń za całkowicie nieprawdopodobną. Szymon, powtarzali zgodnie, nie był człowiekiem, który zniknąłby z czyjegoś życia ot tak sobie. Mimo pewnych niekonwencjonalnych zachowań był przewidywalny. Czyjkolwiek brak zaufania odczułby natychmiast, czemu niejednokrotnie w przeszłości dawał wyraz, jako skazę na własnym wizerunku, do którego był bardzo przywiązany i który od lat wytrwale pielęgnował. Znano tę jego cechę, w towarzystwie czasami nawet stawała się ona przedmiotem delikatnych żartów, jednak w gruncie rzeczy, a już z pewnością w tej sytuacji, świadczyła na jego korzyść. Hipoteza ucieczki szybko więc upadła. W grę wchodziły jeszcze trzy wersje wydarzeń: po pierwsze, morderstwo – na to jednak brakło dowodów, gdyż przy najlepszych chęciach trudno było znaleźć kogoś, kto żywiłby wobec Szymona wrogość tak wielką, że chciałby go pozbawić życia. Ale być może – takiej możliwości też nie wykluczano przez pewien czas – Szymon przypadkowo stał się świadkiem niewygodnej dla kogoś sytuacji i musiał zostać natychmiast zlikwidowany; niestety nie znaleziono na to żadnych dowodów. Po drugie, w grę wchodziło porwanie – ale jakie mogłyby być jego motywy, skoro rodzina Szymona nie należała ani do zamożnych, ani wpływowych? Trzecią możliwością był nieszczęśliwy wypadek. Szymon mógł wypaść z pokładu – być może zbyt mocno wychylił się na zewnątrz, stracił równowagę, a przecież wypił przedtem trochę piwa, i runął w dół. Gdzie jednak podziało się ciało? Morskie fale powinny je przecież wyrzucić na brzeg. Toteż sprawa stanęła w martwym punkcie. Od czasu do czasu policja podejmowała jeszcze jakieś działania, które nie przyniosły absolutnie żadnych rezultatów. Sięgnięto nawet po prywatne zapiski Szymona, często bardzo intymne, bywało, że wręcz szokujące dla najbliższych i przyjaciół, lecz i tam nie znaleziono żadnych pomocnych wskazówek. Czy to możliwe, pytano się nawzajem, by po człowieku została po prostu czarna dziura?
(...)
***
Przed szesnastu laty zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Zostawił
żonę, syna i szczęśliwy dom. Teraz nieoczekiwanie wraca. Bez litości morduje kolejnych członków najbliższej rodziny. Z nikim się nie kontaktuje, niczego nie tłumaczy. Czego chce Szymon K.? Kim jest? Czy zrealizuje swój plan do końca? Są ludzie, po których zostaje tylko czarna dziura.
Czarna dziura – obiekt znajdujący się wewnątrz własnego horyzontu zdarzeń. Nie można jej zobaczyć, jej rozmiary i masę da się oszacować jedynie na podstawie widocznych dookoła zniszczeń.
Jest to część pierwsza.
Nie wiadomo, kiedy będziemy mogli przeczytać część drugą...
Klub 76 – troje przyjaciół, których łączy rok urodzenia i fascynacja Islandią. Informatyk (Mariusz Górczyński), wykładowca literatury (Łukasz Musiał), tłumaczka (Agnieszka Kamińska). Każde z nich publikowało dotąd krótkie formy prozatorskie. Teraz wspólnie napisali powieść. Na trzy ręce. Mieszkają w Warszawie, Poznaniu i Lublinie. Marzą, by na stałe osiąść w Reykjaviku.
ZGARNIJ EBOOKA Z