"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Księgobójca Maja Wolny

Thriller literacki... Ktoś to pięknie i adekwatnie nazwał.

Super rewelacyjny, senny i powolny klimat jak u Zafona, w tle miłość wręcz obsesyjna do książek i nie tylko. Zamknięty własny świat vs... no właśnie, co? /bez spojlerów/ :)

Czytało się to magicznie! Zupełnie nie zwracałam uwagi na wątek kryminalny, tak pięknie cała historia była napisana:)

Polecam!

MOJA OCENA: 8/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Prolog

Śmierć postarza każdego człowieka, nawet takiego, który całe życie próbował młodo wyglądać. To rigor mortis, suma beznamiętnych procesów zachodzących w martwym organizmie: Bóg naciska na hamulec, ale włókna i mięśnie wciąż jeszcze tańczą przez niesubordynację adenozynotrójfosforanu i innych trudno wymawialnych związków chemicznych. A wszystko to bez uwzględnienia ostatniej woli zmarłego, w tym przypadku Jana Vissera, restauratora zabytkowych mebli, który od kilku lat farbował dyskretnie włosy, rozważał nawet przeszczep, żeby zatuszować powiększającą się łysinę, przykrywaną z braku lepszego rozwiązania nieco dłuższą grzywką. Nosił luźne swetry na nagie, wytrenowane, lekko opalone ciało. Wciąż podobał się kobietom, a przynajmniej tak mu się wydawało. Przychodziły do niego same: blondynki, brunetki, mężatki i studentki. Jego duże dłonie potrafiły bardzo wiele. W pracowni przy Prinsenstraat 4, w samym centrum Amsterdamu, gdzie właśnie leżał martwy, codziennie zdarzały się cuda. Życie wracało do umierających szaf i butwiejących drewnianych stołów. Visser dotykał tysięcy powyginanych łydek krzeseł, ludwików zdobionych nenufarami, muszlami, liśćmi akantu, usuwał narośle, operował kanaliki po kornikach, wstrzykiwał życiodajne soki w owalne oparcia, które inaczej rozpadłyby się na kawałki. Smarował ich szorstką skórę cennymi, sprowadzanymi z Włoch olejami. Wymieniał przetarte tkaniny siedzeń, na których w przeszłości spoczywały setki arystokratycznych pośladków. Dobierał kolory z wielkim znawstwem, ubierał swoje meble gustownie i w stylu epoki. Gdyby te wszystkie krzesła i sofy mogły przemówić, zaczęłyby w nienagannej siedemnastowiecznej francuszczyźnie wychwalać swojego mistrza i doktora. Dziękować mu za wszystkie operacje, zabiegi i rehabilitacje. Próbowałyby się mu może odwdzięczyć, coś obiecać i zabawić pałacowymi plotkami.
Jan Visser leżał na podłodze, tuż pod milczącą secesyjną sofą, na której kilka godzin temu dopijał ostatnią w życiu kawę. A teraz lekarz żółtodziób wypisywał jego akt zgonu, czekając na policję. Zatrzymanie akcji serca to pozornie żadna niespodzianka. Serce miał zawsze słabe. „Przez kobiety”, żartował doktor Metz, zalecając mu nowe diety i żółte tabletki, które Visser wyrzucał jednak do kosza. Uprawiał sport i ogólnie czuł się nieźle. Nie, na atak serca Jan był zupełnie nieprzygotowany. Nie umył głowy, nie obciął paznokci, prysznic miał wziąć dopiero wieczorem. Martwe oczy nie zachowały wspomnień, lekko otwarte usta nie mogły opowiedzieć niedouczonemu lekarzowi, co naprawdę wydarzyło się w jego pracowni.

 Wiktor

Przed spowiedzią należy oczyścić umysł i żołądek, pozbyć się natrętnych myśli o smacznej kolacji oraz zmówić krótką modlitwę. Wypijam szklankę zimnej wody, bo uczucie suchości w gardle nie sprzyja wylewnym zwierzeniom. Próbuję zatroszczyć się o świeżość oddechu, zwłaszcza gdy słuchaczem jest inny człowiek. Dla Boga sprawy zapachu są drugorzędne. Liczy się słowo: ważone na intencje, wyceniane na prawdziwość. Szczere, krytyczne, czasami bolesne dla ust, z których się wydobywa. Wieczorami próbuję czasem chwytać pędzące myśli i uwieczniać je na papierze. Moje rękopisy są niewiele warte, chowam je w zamykanej na klucz szufladzie biurka. Może kiedyś ujrzą światło dzienne.
Patrzę pod nogi, nie zadzieram głowy zbyt wysoko. Znam swoje miejsce, pogodziłem się z tym, że jestem wciąż tym samym człowiekiem i że nikt nie dzieli ze mną swojego życia. Trudno się dziwić, nie mam wiele do zaoferowania. Od ponad trzydziestu lat prowadzę księgarnię w sercu Amsterdamu. Oferuję tylko takie książki, które sam bym chciał przeczytać: klasyków oraz pisarzy z Europy Wschodniej. Wrosłem w to miejsce, w kurz nieczytanej literatury i niezmienny widok z okna. Przyjechałem tu wiele lat temu jako przybysz z Polski Ludowej, syn powstańca, obywatel świata, niczyj mąż ani ojciec. Zaskoczyło mnie, że na twarzach amsterdamczyków, mknących na rowerach wzdłuż kanałów, pijących wodę z kranu, a nawet z ulicznych studni, zupełnie nie widać lęku. Zdumiały mnie ich białe zęby, niezwykle głośny śmiech, imponujący wzrost, wynikający zapewne z wysokobiałkowej diety. W czasie darmowej wycieczki po mieście, którą zaproponowano nam, emigrantom, dowiedziałem się od przewodnika, że sam Kartezjusz zachwycał się duchem tego miasta i jego mieszkańców. „W jakimż to innym kraju znajduje się tyle pełnej wolności i gdzież indziej zasypia człowiek w mniejszym strachu?” – przewodnik recytował z zasłużoną dumą księgi mistrza. W Dienst Vreemdelingen, wydziale dla cudzoziemców, zapewniano mnie, że Amsterdam to prawdziwie demokratyczne miejsce, gdzie wszyscy są równi. Od czasów wielkiego wspólnego wysiłku, by wyrwać teren morzu, osuszyć bagna i wspólnie skonstruować potężną miejską strukturę, amsterdamczycy nauczyli się, że zgoda buduje równość, a równość – zgodę. Tolerancja zapanowała na ulicy, w porcie i na targu. Brzmiało to bardzo zachęcająco, byłem spragniony wolności, tak samo jak równości i oczywiście braterstwa. Na początku nie czułem się tutaj obco, to przyszło dopiero później i trwa w pewnym sensie do dziś. Myślałem, że przywyknę do nowej ojczyzny, nie było mi tu nigdy źle, ale z upływem lat moja tęsknota cały czas się powiększa. Zestarzałem się tutaj i moim nielicznym holenderskim znajomym trudno jest zrozumieć, że po tylu latach we wspaniałym Amsterdamie można wciąż wzdychać za stolicą z dalekiej Europy Wschodniej.
A więc to mętna, bagnista woda obdarzyła tutejszy lud mądrością. W Polsce niewiele nauczyliśmy się od naszych rzek. Choć śpiewamy piosenki o Wiśle, to patrzymy przede wszystkim na ląd. Tutaj prawie każdy ma swoją łajbę. Już w czasach Rembrandta funkcjonował nieźle rozwinięty wodny transport publiczny. Na płaskich barkach z ławeczkami przybywali do miasta chłopi i szukające lepszego losu wdowy. Wieści o bogactwie Amsterdamu rozchodziły się szybko. Rzesze życiowych rozbitków liczyły na pracę w porcie bądź sklepie kolonialnym. Nawet najgłupsi mogli się zaczepić przy osuszaniu bagien, wystarczyła dobra wola i trochę szczęścia. Miasto przyciągało również mędrców i filozofów: parę kroków ode mnie mieszkał kiedyś Spinoza.
Zapach wody jest równie kojący, jak zapach papieru, którego mam pod dostatkiem dzięki moim książkom. Otwieram drzwi księgarni, staję w progu i zaciągam się wiecznie wilgotnym powietrzem tego zbudowanego na bagnach miasta, triumfu ludzkiej myśli. Kiedy przybył tu car Piotr I, był tak zachwycony wydobytym z mokradeł Amsterdamem, że postanowił skopiować go w Rosji. Mieszkał tutaj incognito, podpatrywał utalentowanych rzemieślników, zakasywał rękawy i sam brał się do roboty. W ten sposób nauczył się zegarmistrzostwa, szkutnictwa, a nawet tkania jedwabiu. Botanik i anatom Frederik Ruysch wyszkolił go w sztuce bezbolesnego wyrywania spróchniałych zębów. To miasto było dla despoty wzorem nowocześnie zorganizowanego społeczeństwa i zainspirowało go do przemian w Rosji.
Amsterdam, miasto racjonalnej równości, wolności, wiary w możliwości człowieka, miasto wilgoci i wiecznie brzydkiej pogody. Statystycznie deszcz pada w Amsterdamie co drugi dzień, sto osiemdziesiąt pięć dni w roku, o blisko dwadzieścia procent częściej niż w Londynie. Brytyjczycy narzekają jednak głośniej, kupują nowe parasole, podczas gdy Amsterdamczycy zakładają kaptur i pędzą przez kałuże na rowerach. Moje stawy kolanowe podpowiadają mi, kiedy będzie deszcz, wyczuwam najmniejszą zmianę pogody również w palcach, wsłuchuję się w szelest papieru, bo od wilgoci zawijają się rogi okładek moich cennych książek. Muszę o nie bardzo dbać w tym trudnym dla nich klimacie. Czasami miewam koszmarny sen o powodzi: woda zalewa ulice, wpada do sklepów. Próbuję bronić mojej kolekcji, ale żywioł wdziera się wszędzie, porywa i zatapia książki.
Obserwuję Singel, moją ulicę wzdłuż starego kanału, jak zwykle pociemniałą od deszczu. Wiem, że dziś znowu niczego nie sprzedam, bo nieliczni przechodnie wpadną tylko po to, by osuszyć się w cieple żółknących powieści, blaknących ilustracji, tanich okładek, które kurczą się pod wpływem przelotnych promieni listopadowego słońca.
Przestałem zamawiać nowe tytuły. Nie mogę przecież im tego zrobić – moim drogim, wiernym książkom. Nie śmiałbym postawić w ich sąsiedztwie lśniących grzbietów bestsellerów, wyszykowanych jak na galę, z tandetną, złotą biżuterią liter. Wyrazisty kolor ich druku obok wypłowiałych starych sukien raziłby mnie, wytrącał z równowagi. Pogodziłem się z tym, że to ja będę utrzymywał moje książki, a nie one mnie; będę je karmił, chronił przed pleśnią i nadmiarem dotyku. Najchętniej oprawiłbym je w delikatny celofan, odgrodził przezroczystą błoną od obcych odcisków palców, od grymasów pogody i tępawego wzroku młodzieży z pobliskiego liceum. Ciągle sobie obiecuję, że w tym miesiącu na pewno to zrobię, obłożę je wreszcie, ale boję się je zostawić na tych kilka godzin. Zanim wsiadłbym w tramwaj, pojechał na obrzeża miasta, wszedł do gigantycznej hali wypełnionej surowym towarem w cenach hurtowych, minęłoby południe. Nie wiem, czy znalazłbym wystarczająco grubą belę celofanu. Zbyt ciężką, żeby donieść ją samodzielnie do kasy. Musiałbym zapewne przewieźć ją jak opasłą królową na specjalnym wózku i zamówić taksówkę, która pędziłaby przez zatłoczone ulice na ratunek moim książkom. Nie wiedziałbym zupełnie, od której mam zacząć i w jakiej kolejności okładać następne. No i oczywiście musiałbym pracować nocą. Nikt nie powinien widzieć, jak ubieram moje książki. To sprawa między nimi a mną: dyskretna, intymna, bez świadków. Ile ich właściwie mam? Trzy, cztery tysiące? Nie prowadzę poprawnego inwentarza, zapisuję ich imiona w starym zeszycie. Atrament na pierwszych stronach już wypłowiał, a część książek trafiła do wyrobionych klientów, którzy mi się czasem trafiają.
Prawdziwy czytelnik jest na wagę złota. Kiedy oddaję w ręce takiej osoby jeden z moich tytułów, nie czuję smutku związanego z rozstaniem, ale raczej nadzieję, że uda mi się podzielić tajemnicą z innym człowiekiem. Samotność znika na tę krótką chwilę, obdarzam kupującego uśmiechem, staram się zachowywać uprzejmie i uroczyście. Chowam pieniądze do kasy, wydaję resztę i mówię:
– Życzę przyjemnej lektury. Na pewno się pan nie zawiedzie.
– Bardzo dziękuję – odpowiada klient, lekko zaskoczony pewnością siebie, której się po mnie nie spodziewał, i szybko wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
Ktoś taki wraca czasem po kilku tygodniach, żeby ze mną porozmawiać. Zaczynamy zwykle od tamtej książki. Sprawia mu przyjemność, że pamiętam, co u mnie kupił. A potem wymieniamy się uwagami o ludziach, o podróżach, o pisarzach, czasem nawet o programach telewizyjnych. Nie wyglądam na kogoś, kto lubi rozmawiać, ale uwielbiam ciekawe historie. Pewnie dlatego zostałem księgarzem, mam zawsze pod ręką najciekawsze opowieści świata.
Mniej więcej raz w miesiącu wpada do księgarni kobieta o wąskich ustach i cieniutkich paseczkach siwizny ukrytych wśród mądrych, ciemnych włosów. Czyta przede wszystkim książki historyczne, eseje, trochę filozofii – w kilku językach. Ma na imię Marianna. Sprowadzam dla niej czasem coś z zagranicy. Czekam cierpliwie na paczkę, żeby wreszcie drżącą ręką wykręcić numer jej telefonu. Znam go na pamięć, choć nigdy nie odważyłbym się zadzwonić bez ważnego powodu.
– Halo – odpowiada Marianna dość smutnym głosem, którego ton wprawia mnie we wzruszenie.
– Dzień dobry. Kłania się Wiktor Krzesim. Z księgarni Scripta. Przyszła dla pani książka z Paryża. Zapraszam po odbiór.
Dzwonię do niej celowo po południu, ponieważ wtedy najczęściej udaje mi się ją tutaj zwabić tuż przed zamknięciem. Przychodzi zdyszana, składa parasol i rzuca mi promienne spojrzenie. Na dworze zapada zmrok, rozpraszany mlecznym światłem odbijających się w kałużach latarni. Jesteśmy sami, te minuty są dla mnie bezcenne. Kiedy przekazuję jej nowiutką, lśniącą książkę, zamówioną specjalnie dla niej, zdarza się, że przez chwilę nasze dłonie się dotykają. Wyczuwam delikatną różnicę temperatur: jej palce są długie, chłodnawe. Moje dłonie często się pocą, co wprawia mnie w zakłopotanie.
Wąskie usta Marianny rozchylają się w uśmiechu.
– Poproszę o moją książkę.
– A tak, oczywiście – spuszczam głowę, znowu się zagapiłem, zapatrzony na delikatną siateczkę zmarszczek pod dyskretnie umalowanym okiem. Moje palce zacisnęły się na grzbiecie książki, jej lewa dłoń (Marianna jest leworęczna, jak wszyscy inteligentni ludzie) nie wywiera najmniejszej presji. Uśmiech znika z jej pięknej twarzy. Książka przechodzi z rąk do rąk, wiem, że tam, po drugiej stronie, będzie absolutnie bezpieczna. Wyobrażam sobie, że trafi na pięknie oświetloną półkę, na nocny stolik z lampką o miłym, różowawym kloszu. Będzie miała elegancką zakładkę i cudowne towarzystwo.
Musiałem się zaczerwienić, zrobiło mi się gorąco, chrząkam z zakłopotaniem, wystukując kilka cyfr na kasie.
– Dwadzieścia osiem. Bardzo proszę. Czy coś jeszcze?
– Nie, dziękuję. Na razie mam co czytać. Wpadnę pod koniec miesiąca. Jeszcze raz dziękuję za pomoc w znalezieniu tej monografii. To rzadka pozycja.
– Nie ma za co, służę. Do usług, chciałem powiedzieć. Czego się nie robi dla starych, to znaczy stałych klientów – mówię szybko, jąkam się jak idiota, chcę zabrzmieć lekko, przedsiębiorczo, chcę jej dać pewność, że zawsze może na mnie liczyć. Ale ona zerka z bolesną wyrozumiałością, zna mnie na wylot i wie, że jestem tylko sługą książek, jej nadwornym dostawcą, ćmą, podstarzałym paziem królowej o wątłych, niezdolnych do lotu skrzydłach.
Patrzy na mnie wciąż rozbawiona, po czym sięga do kieszeni. Kręci zakłopotana głową, chyba nie może znaleźć pieniędzy. Uśmiecha się przepraszająco i wyciąga na ladę rozmaite przedmioty: telefon komórkowy, małą srebrną kosmetyczkę, grzebień, notes, jakieś dokumenty w plastikowej teczce. Trochę zdenerwowana potrząsa odwróconą torbą, mając nadzieję, że zagubiony przedmiot utkwił gdzieś w środku.
– Bardzo pana przepraszam. Nie wiem, jak to możliwe, ale nie mogę teraz zapłacić. Musiałam przez telefon przedyktować numer mojej karty kredytowej i chyba po prostu zapomniałam włożyć portmonetkę z powrotem do torby. Przyjdę po książkę w poniedziałek.
– Ależ nie ma sprawy, proszę zabrać książkę już dzisiaj. Pieniądze poczekają, to znaczy ja… ja sobie poczekam na pieniądze.
– Jest pan pewien? – Marianna unosi słodko delikatnie zarysowane brwi. Chciałbym ich dotknąć, sprawdzić, czy są tak miękkie, jak to sobie wyobrażam, ale wiem, że nigdy tego nie zrobię. – W takim razie bardzo dziękuję i przepraszam za kłopot. Do widzenia!
Marianna porządkuje torebkę, rozgląda się jeszcze chwilę po księgarni, jakby sprawdzając, czy niczego nie zapomniała. Pomagam jej w tym, ogarniając wzrokiem wszystkie półki. Bardzo bym chciał, żeby gdzieś pod regałem leżała maleńka skórzana rękawiczka, którą mógłbym jej podać i otrzymać w zamian jeden z jej uśmiechów. Niestety nic takiego się nie zdarza. Marianna rozkłada kolorowy parasol i wychodzi, postukując pantoflami na niezbyt wysokich obcasach. Bardzo dobrze znam rytm jej kroków. Leciutko utyka. Myśli, że nikt tego nie zauważa, ale ja wiem, że to oznacza ból, który w odległej przeszłości naznaczył jej chód. Kiedy była młodą kobietą, poruszała się inaczej, pamiętam doskonale. Wtedy różnica wieku między nami wydawała się przerażająca. Nie mogłem sobie wyobrazić, że to się zmieni. Później straciłem ją z oczu na wiele lat i odzyskałem już utykającą. Notuję pospiesznie godzinę: siedemnasta pięćdziesiąt jeden.
Zamykam oczy. Wdech i wydech. Słabnący zapach dobrze mi znanych perfum. Dzień się kończy, pora zamknąć księgarnię, zgasić światło, przeliczyć pieniądze w kasie, zamknąć zeszyt, uporządkować długopisy i ołówki, włączyć na chwilę odkurzacz. Specjalną miotełką ogarniam ułożone równiutko na półkach grzbiety. Staram się utrzymywać tu porządek: usuwam kurz, który męczy moje drogie książki, podrażnia ich delikatne drogi oddechowe, poszarza ich pergaminową skórę.
Wspinam się na górę po krętych schodkach, prowadzących do sypialni i mikroskopijnej kuchni. Więcej do szczęścia mi nie potrzeba, mieszkam skromnie, moje wielkie królestwo rozciąga się pod podłogą (...)

***

“Miłość do książek staje się obsesją, miłość do kobiety zbrodnią”
Thriller literacki o Wiktorze Krzesimie, amsterdamskim księgarzu polskiego pochodzenia, zawodowym podglądaczu, zakochanym w skrywającej liczne tajemnice kobiecie, który zza szyby księgarni prowadzi prywatne śledztwo w sprawie śmierci znanego restauratora mebli.
Szyba księgarni, tak jak lustro weneckie, zaciera ślad między tym, kto jest podejrzanym, a kto ofiarą. Jednak jeśli czytelnik będzie wystarczająco uważny, odkryje zaszyfrowany w powieści klucz, który ujawnia imię sprawcy.
Wątek kryminalny jest pretekstem do opowieści o starości i sensie osobistych wyborów z perspektywy schyłku życia: grupa podglądanych przez Wiktora przyjaciół, niebanalnych sześćdziesięciolatków, osiedla się wspólnie w wyremontowanej kamienicy naprzeciwko księgarni i zamienia ją w dom „wesołej starości”. Czy w czterech ścianach wąskiego amsterdamskiego domu można ukryć prawdę o zbrodni? A może sprawca znajduje się po drugiej stronie lustra?




ZGARNIJ EBOOKA Z



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger