"„Czego się boję, to nie strasznej figury za moim krzesłem, lecz jej głosu; i nawet nie słów, lecz straszliwie nieartykułowanego i nieludzkiego tonu tej figury. Gdybyż mówiła chociaż jak mówią ludzie!”
Czytałam dawno temu. Nic nie pamiętałam, więc postanowiłam sobie przypomnieć.
Pierwsza cześć tej powieści grozy jest świetna. Opowieści dzieciństwa zawsze mają swój urok, a jeśli do tego dochodzą sprawy nie z tego świata - pochłaniam wszystko:)
Druga część, świat dorosłych, już mnie tak nie ujęła - za dużo klimatów Dardowskiego Rancho tu było, a za takowymi nie przepadam.
Jednakże polecam czytnąć - jest klimat, narracja troszkę rozgadana i rozwlekła nieco, ale i tak warto;)
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rok zero
1990
„Napisać książkę o dzieciństwie jest najłatwiej, bo każdy miał dzieciństwo”.
Wojciech Smarzowski, Małżowina
Wejście (I)
Jezioro pod moim oknem. Ciemna tafla napierała na szybę. Cholernie duża, bo mieszkam na dziewiątym piętrze. Kilkadziesiąt metrów wody pode mną, może i więcej. Spałem z głową na stole i bolał mnie kark.
Postawiłem kubek z kawą na parapecie i gapiłem się w wodę jeziora. Z tafli, ciągnącej się po horyzont, sterczały wierzchołki bloków. Pod wodą frunął ptak. Ot, życie – wróciły. Zawsze wiedziałem, że wrócą. Konrad sądził podobnie.
Gdybym otworzył okno, jeziora zatrzymałyby się jak nożem ucięte. Ani kropla nie wlałaby się do pokoju. Chcąc się w nich zanurzyć, musiałbym skoczyć z parapetu. Idę o zakład, że część samobójców wcale nie chciała ze sobą skończyć, tylko popływać.
Dobra, jeziora wróciły i co powinienem zrobić? Pewno coś się szykuje, a jeśli nie – tyle czasu minęło, może chcą sprawdzić, czy jeszcze pamiętam. Początek tego wszystkiego i co zdarzyło się potem. Czy pamiętam.
Jak mógłbym zapomnieć?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzień szpanu
Jak mógłbym zapomnieć?
Osunąłem się, uderzając goleniem o stopień. Plecak spadł na parter. Wysypały się szkolne drobiazgi – książki, zeszyty, długopisy, ołówki. Ołówki połamane, z długopisów wyciekał tusz. Rozpaczliwie zbierałem ten majdan. Banda wyłoniła się zza rogu, gdy chowałem kanapki, owinięte starannie białym papierem i folią – jakby matka tak naprawdę nie chciała, żebym się do nich dobrał.
Tupot ucichł, znak, że stanęli na szczycie schodów. Nie podnosiłem głowy, jakby w ogóle ich nie było. Zbierałem rzeczy, gryzłem wargi i próbowałem myśleć o czymś przyjemnym. Ubrudziłem dłonie tuszem. Prawie uwierzyłem, że rzeczy myślą, kierując się prymitywną wolą dokuczenia najsłabszemu, bo nikomu długopisy nie rozlewały się tak często jak mnie.
Z góry dobiegł śmiech. Podniosłem głowę. Najbardziej bałem się Greli, potężnego chłopaka z ciemnej jamy Kazimierza. Powtarzał dwie klasy, nie mieścił się w chałat, mankiety opinały mu przedramiona wysoko nad nadgarstkiem, a zszarzały kołnierz z trudem obejmował szyję. Grela miał najgrubsze kości, jakie widziałem, ramiona niczym moje uda i dłonie drwala, pokryte czarną siateczką pęknięć i strupów. Do jego ponurej sylwetki nie pasowały włosy, półdługie i niemal dziewczęce. Otaczały zaciętą twarz o przygaszonym spojrzeniu. Grela uczył się w ósmej b i czasem zaglądał do naszej klasy poszukać wrażeń.
Za Grelą stał Jarek Stawowy. Miał martensy z czubami. Nosił niebieskie dżinsy i niesamowite ciemne okulary. Wisiały na guziku chałata i wyglądały jak gadżet z innej planety, zresztą słusznie, bo ojciec przysłał mu je z Niemiec. Stawowy golił głowę do skóry i był jedynym człowiekiem, który być może dałby radę Greli. Niski i krępy, z wysuniętą szczęką, przypominał futurystyczną maszynę do burzenia murów. Wyrwał mi plecak.
Konrad stanął z boku, ręce skrzyżował na piersi. Najwyższy w klasie. Szczupły i sprężysty, sprawiał wrażenie ukręconego z żył i mięśni. Pod rudą czupryną płonęły jasnoniebieskie oczy. Zbiegł po schodach, chałat rozchylił się, ukazując czarną koszulkę SLAYER. Konrad zbierał na nią prawie miesiąc i prał ręcznie, żeby się mniej niszczyła. Konrada bałem się prawie jak Greli. Nie był tak brutalny, ale widywałem go na każdej przerwie – Grela wpadał do nas okazyjnie, jeśli pofatygował się do szkoły. Konrad nigdy nie odpuszczał. Przed końcem siódmej klasy na zajęciach technicznych przyłożył mi prądnicę do łokcia. Ogień wszedł pod skórę, skoczyłem pod sufit.
Po schodach zbiegał Kajtek, niski chłopak o twarzy złodziejaszka i długich rękach; dłonie dyndały mu przy kolanach. Gdyby Kajtek pisał scenariusze do komedii, pełno byłoby w nich nieszczęśników obrywających tortem i nóg połamanych na skórce banana. Miał bladą cerę i popielate usta, najłatwiej było go spotkać za szkołą, z klubowym albo kapitańskim w pysku. Palił jak stary marynarz, zaciskał zęby na filtrze i odginał wargi, ukazując pożółkłe zęby, rozrzucone po szczęce w fantazyjnych kępach. Wsadził nos do mojego plecaka. Bałem się, żeby nie zabrał książek. Raz tak zrobił. Była to powieść Andre Norton i Kajtek zadał sobie trud opatrzenia sentencją „to jest chujowe” prawie każdej strony.
Paweł Gulak nigdy nie zrobił mi nic złego. Lubił patrzeć. Kiedy Grela i Stawowy zamknęli mnie w kantorku Hadały i pluli przez dziurkę od klucza, Gulak stał przy szatniach i obserwował zajście. Został, gdy tamci poszli. Widział, jak wychodzę, zapłakany i zaśliniony. Przy akcji z prądnicą krztusił się od śmiechu. Bał się włączyć do zabawy. Myślę, że nie chciał spoufalić się z Grela i innymi z Kazimierza. Pochodził z dobrego domu. Rodzice mówili, żebym się z nim kolegował. Ale kiedy tak opierał się o ścianę i wąskie usta błyszczały mu od śliny, wydał mi się najbardziej nieludzki z całej bandy.
Spróbowałem wyrwać Greli plecak. Bezskutecznie. Konrad przytrzymał mnie przy ziemi. Razem z Jarkiem Stawowym pociągnęli za ręce w dół. Podkurczyłem nogi, żeby im utrudnić. Nie krzyczałem.
Zaciągnęli mnie na półpiętro. Po schodach spadał mój majdan. Trzaskały pudełka kaset, ołówki potoczyły się pod drzwi wyjściowe. Mógłbym jednym zaatakować Grelę: na przykład podrywam się i precyzyjnie umieszczam ołówek w mętnym oku. Słyszę trzask jak przy pękaniu jajka. Grela stoi oszołomiony. Wyciąga ołówek szybkim ruchem i patrzy na własne oko. Wybucha płaczem, uświadomiwszy sobie nieodwracalność straty.
Nic takiego się nie stało. Nie próbowałbym zmierzyć się z Grelą. Poddałem się jego woli, gdy obrócił mnie na plecy i docisnął do podłogi. Wszyscy się śmiali. Głosy wokoło brzmiały jak obcy język, tylko jedno słowo znajome: chałwa, chałwa.
Konrad zabrał Stawowemu mój plecak i wydobył kanapki. Rozdarł folię i papier. Ugryzł jedną, resztę podał dalej. Grela pochłonął pół kanapki jednym kłapnięciem. Kajtek też napchał sobie usta, kiwnął na Gulaka. Gulak odmówił. Usiadł na ostatnim stopniu, jakby zajście go nie obchodziło, ale nie mógł oderwać wzroku.
Chłopcy żuli. Błogość rozjaśniła piegowatą twarz Konrada. Grela mechanicznie ruszał szczęką i nie zdejmował ze mnie buta. Stawowy kiwał głową przy każdym kęsie. Kajtek napakował do ust najwięcej. Przypominał chomika i w innej sytuacji wydałby mi się zabawny. Pierwszy też nachylił się i wypluł, co przeżuł. Wyszczerzył się, resztki chleba na zębach ozdobiła ślina. Zrobiło mi się niedobrze i wtedy Konrad wypluł swoją część. Wolno i metodycznie, każdy kawałek spadał dokładnie tam, gdzie chciał – na moje oczy, nos i usta. Otarłem twarz. Przeżuty chleb wygląda jak chałwa.
Grela znudził się zabawą – wypluł wszystko od razu. Tylko część trafiła. Cofnął się o krok, językiem czyścił zęby. Nie spojrzał na mnie. Jarek Stawowy splunął na dwa razy. Dostałem w środek czoła gładkim i obłym kształtem podobnym do robaka. Gwałtownie ruszyłem głową i jedzenie zsunęło się na ziemię. Wtedy Grela mnie uwolnił. Otarł usta. Podniosłem się na łokciach. Chłopcy odwrócili się, przestałem być dla nich atrakcyjny. Nie zeszczałem się ani nie poryczałem. Rozczarowali się. Pewno zostawiliby mnie bez słowa, ale z szatni wychynął tercjan Hadała. Zobaczył, co się dzieje, i nie wyglądał na zadowolonego.
Kiedy byłem w pierwszej klasie, Hadała już wydawał się stary. W ósmej myślałem, że tak długo się nie żyje. Naprawdę Hadała miał koło pięćdziesiątki, ale picie dodało mu wieku. Z perspektywy podłogi wydawał się idealnie kwadratowy – miał kanciaste nogi, ramiona i twarz, którą zachwyciłaby się pani od geometrii. Nosił niebieski chałat, podobny do mojego, ale o wiele większy. Poruszał się z trudem, jakby buty miał z ołowiu. Nawet na mnie nie spojrzał.
– Coście tutaj za gnój zrobili? – zapytał. – Kto to ma posprzątać?
Hadała mówił szybko i niewyraźnie. Kilka słów zlało się w jedno. Nikt nie odpowiedział.
Podniosłem się, strząsnąłem z siebie resztki kanapki. Musiałem wyglądać jak nieszczęście, bo Hadała nie robił mi wymówek. Kątem oka zauważyłem, że Paweł Gulak zniknął ze schodów. Tylko plecy mignęły. Hadała stanął w rozkroku, zmrużył oczy i patrzył wyniośle.
– Coście, gnojki, narobili?
Nikt mu nie odpowiedział. Hadała już otwierał usta, gdy obok wyrósł Grela. Był wyższy o głowę. Pchnął Hadałę w pierś. Stary zachybotał się, cofnął o krok. Grela strącił mu czapkę.
– Nie rządź się, dziadek, bo ci tu kolana przestrzelą – powiedział powoli i odszedł, nie czekając na reakcję Hadały.
Za nim podążyli inni. Konrad niedbale rzucił mi plecak pod nogi. Odwróciłem się do starego Hadały, przez moment widząc w nim towarzysza niedoli. Hadała podniósł czapkę, naciągnął na czoło.
– Spieprzaj i pozbieraj swoje dziadostwo – powiedział.
Tak zrobiłem. Poszedłem do łazienki, umyłem twarz i przetarłem chałat. Spieszyłem się, było po dzwonku. Dochodziłem do siebie. W końcu nic się nie stało. Nie zrobili krzywdy. Za trzy miesiące opuszczę szkołę i prędzej diabły pobudują w piekle lodowiska, niż tu wrócę.
W drodze do klasy widziałem, jak Hadała mozolnie wyciera podłogę.
* * *
Po historii i polskim lekcje biologii lubiłem najbardziej. Nie dlatego, że przedmiot wydawał się interesujący. Świat drobnoustrojów jest nudny jak podwójny album Eltona Johna, można oszaleć od słuchania. Ale sala biologiczna wyróżniała się – ściany pokrywały tablice niemające nic wspólnego z tematyką lekcji. Najbardziej lubiłem pożółkłą kartę, na której przedstawiono łańcuch pokarmowy na przykładzie lasu: kuropatwa jadła ziarno, jastrząb zjadał kuropatwę, wilk zabijał jastrzębia i nie wiedzieć czemu, człowiek spożywał wilka. Nigdy w Krakowie wilczyny nie spotkałem. Przez pięć lat nauki każdy inny szczegół w tej sali zdołał mi się opatrzyć, nawet tasiemiec uzbrojony w formalinie. Pani Barbara wysławiała się jak na próbie generalnej przed mową pogrzebową.
Lubiłem lekcje biologii też ze względu na ławki. Były najstarsze w szkole i gdy siedziałem, sięgały mi do klatki piersiowej. Kiedyś pod blatem musiały być szuflady – zostały po nich wnęki, upstrzone napisami i gumą do żucia. Można było czytać książkę i nauczyciel nic nie zauważył. Pani Barbara nie miała zwyczaju wstawać z krzesła, więc schowany za szerokimi plecami Jarka Stawowego, oddawałem się lekturze.
W ostatniej klasie podstawówki czytałem trzy książki tygodniowo. Lektury na cały rok miałem z głowy już w październiku, więc mogłem wejść w świat magii. Tolkiena znałem na wyrywki. Uwielbiałem Michaela Moorcocka, Izaaka Asimowa, Franka Herberta, a najbardziej opowiadania Karla Wagnera o Kanie, rudowłosym barbarzyńcy naznaczonym piętnem nieśmiertelności. Zaglądałem do powieści Stephena Kinga i Grahama Mastertona. Czytałem o świecie czarownic Andre Norton i do dziś pamiętam moje zdziwienie, gdy się dowiedziałem, że autor jest kobietą.
* * *
Szkoła jak gułag, ostatni dzwonek wyznaczał wolność. Najgorzej było w poniedziałek – raz, że za jego plecami czaiły się jeszcze cztery ponure dni, i dwa, że lekcje kończyły się o trzeciej trzydzieści, bite dziewięć godzin. Wtorek był niezły (sześć godzin), w środę i czwartek mogłem odetchnąć (pięć, cztery, za to wychowanie fizyczne o świcie), ale piątek był straszny – znów dziewięć godzin, dwie matematyki z rzędu. Byłem pewien, że taki plan ułożono ze złośliwości, żeby wydrapać jak najwięcej z weekendu.
Nigdy nie uczyłem się w domu. Zadania z matematyki, fizyki i chemii odpisywałem w czasie przerw, te z polskiego i historii powstawały na pierwszych lekcjach. Nie jestem leniem, ale nie mogłem pozwolić, żeby szkoła kradła mi choć minutę z krótkiego popołudnia. Przed ostatnią lekcją miałem przy sobie rzeczy z szatni. Zaraz po dzwonku w zmienionych butach wybiegałem na ulicę.
Szło się wzdłuż ceglanego budynku szkoły. W czasie wojny Niemcy zrobili tu obóz przejściowy. Strach więźniów udzielił się budowli. Stała na ulicy jak na brzegu urwiska, wrośnięta w ziemię i zarazem gotowa oderwać się, uskoczyć przed zagrożeniem. Łuk bramy przypominał usta stęsknione za powietrzem, okna odbijały brud ulicy. Nic nie mogło dodać życia temu miejscu, ani tupot nóg, ani śmiech pierwszaków. Dla mnie było zimne, czerwień kojarzyła się z krwią, sędziowską togą. Pewnie nauczyciele myśleli podobnie, każdy się cieszył, że idzie do domu.
Byłem umówiony na placu Wolnica. Nie musiałem się spieszyć, ale chciałem opuścić Wąską. Przed szkołą wpadłem na wstawionego Hadałę – dzielił się mądrością życiową z synem, na którego wołaliśmy Pelucia. Nie wiem, skąd to przezwisko, bo Pelucia nigdy nie grał w piłkę, a o Brazylijczyku Pelem dowiedzieliśmy się później. Pelucia stał oparty o ścianę i nawet nie udawał zainteresowania. Hadała perorował, jakby chciał powetować sobie wcześniejsze upokorzenie. Jedną ręką podparł bok, drugą wywijał, wystawiwszy do góry palec wskazujący. Głowa Peluci kiwała się jak u lalki, ale nie chciało mi się czekać, aż Hadała spostrzeże, że własny syn go nie słucha.
Z Pelucią miałem dobry kontakt. Mieszkał naprzeciwko szkoły, w zdewastowanej, śmierdzącej kamienicy. Ludzie srali tam po kątach, ściany miały kolor ziemi, ziemia kolor gówna, ale wystarczyło opuścić zapluty korytarz, by znaleźć się w dwupokojowym mieszkaniu, gdzie dywan był czysty, a na półkach stały książki i mnóstwo zabawek. Matka Peluci od lat mieszkała w Kanadzie i przysyłała cudeńka, za które mógłbym odciąć sobie palec, a bliźniemu nawet trzy – były tam ludziki G.I. Joe, z sześć figurek He-Mana i jego przyjaciół, dżip na baterie oraz samochód, który zmieniał się w robota. Bardzo chciałem mieć to wszystko, ale pamiętałem, że do kanadyjskich skarbów doczepiony jest stary Hadała.
Zapytałem kiedyś Pelucię, jak żyje mu się z ojcem. Swoim zwyczajem siedział na podłodze i jadł snickersa. Ciotka prawie codziennie dawała mu na jednego, czego też mu zazdrościłem. Czasem ofiarował gryza, a raz cały batonik, mówiąc, że już mdli go od słodyczy.
– Tato jest taki i tyle – oświadczył. – Nie ma się czym przejmować.
Potem zdradził jeszcze, że stary Hadała rzadko bywa w domu, a większość czasu, także noce, spędza w kanciapie przy szatni. Zaniósł tam materac i stary telewizor. Pelucia mieszkał sam – i to dopiero był powód do zazdrości. Kilka razy w tygodniu odwiedzała go ciotka z jedzeniem i garstką pieniędzy. Pelucia, syn ciecia, stanowił dla mnie symbol wolności.
Zostawiłem ich i skręciłem w prawo – Hadała odprowadzał mnie tym samym spojrzeniem, którym wodził za czapką toczącą się po stopniach. Dotarłem do ulicy Wawrzyńca. Na rogu stali chłopcy z klasy b, w tym Grela, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Uznali, że mam dosyć (...)
***
Kuba i Konrad, koledzy z krakowskiego Kazimierza, postanawiają rozwikłać zagadkę śmierci szkolnego woźnego. Wkrótce wokół nich zaczynają się pojawiać duchy zmarłych, tajemnicze postaci, a z czasem pewna dziwaczna sekta i jej guru ze swoim aniołem stróżem. Cała rzeczywistość wydaje się polem walki między krainą jezior a złowrogim królestwem powietrza, a życie obu przyjaciół przypomina absurdalny i przerażający ciąg osobliwych zdarzeń.
Łukasz Orbitowski prowadzi nas przez niezwykłą, wielowątkową historię, w której jedyną stałą jest przyjaźń Kuby i Konrada poddawana nieustannym próbom. Tracę ciepło to także powieść o dorastaniu w Polsce „roku zero”, która była wówczas zupełnie innym miejscem.