Błędem byłoby twierdzić, że nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Istniało rzecz jasna wielu świadków, którzy tamtej nocy słyszeli rozbrzmiewające echem wystrzały i widzieli, jak ktoś wybiegł z budynku do czekającego na zewnątrz samochodu.
Być może owi świadkowie powrócili potem do swoich spraw. Albo śledzili przebieg wypadków, gdy już przyjechała policja i gdy wynoszono ciała. Mimo to milczeli. Chowali się po krzakach, przesiadywali na drzewach albo unosili się ponad ziemią. Zwykle niezauważani przez ludzi, tworzyli jedność z naturą. Możliwe, że wszyscy oni zaliczali się do świata zwierząt; małych i dużych, szybkich lub powolnych, o bystrym wzroku i na wpół oślepłych.
W każdym razie wkrótce prawda o tym, co tu się naprawdę wydarzyło, zaczęła zanikać, aż w końcu rozmyła się na zawsze.
Tak to już często w życiu bywa.
PROLOG
Pod wieczór zerwał się wiatr. Najpierw delikatnie tarmosił korony drzew, po czym na dobre się rozszalał. W końcu szarpał wszystkim, co mu się napatoczyło. Do zapadnięcia zmroku pozostało jeszcze jakieś pół godziny.
Na parkingu przed dworem Johannes zeskoczył z roweru, po czym oparł go o latarnię. Ciemne włosy związał w kucyk. Pogoda była naprawdę paskudna. W takich warunkach nikt normalny nie wybrałby się biegać.
Więc on chyba nie był normalny.
Gdy przypinał rower, spojrzał w stronę domku Nathalie. W jednym z okien migotało światło lampki naftowej. Widział poruszającą się w środku dziewczynę, cienie na ścianach, nieprędkie i nieuchwytne.
Jak ona.
Minionej nocy spała u niego. Kiedy obudził się rano, już wyszła. Łóżko było puste.
Wprawdzie wspominała, że nazajutrz musi wcześnie wstać. Jednak był zawiedziony. Przecież tak miło spędzili wieczór – a ona wyszła bez słowa. Nie zostawiła nawet liściku.
Pewnie to typowy lęk przed bliskością – rozmyślał podczas rozgrzewki. Boi się zranienia i woli zachować dystans. To całkiem prawdopodobne wyjaśnienie, jeśli już chciał się zabawić w psychologa.
Rozpadało się na dobre. Może lepiej odpuścić sobie bieganie. Nie ubrał się odpowiednio, z drugiej strony rzadko mu się to zdarzało. Nie zaliczał się do ludzi, którzy regularnie sprawdzają prognozę. Była w tym pewnie jakaś przekora – w tej akurat sferze matka stanowiła jego dokładne przeciwieństwo. Inny ubiór przy każdej zmianie temperatury, specjalne stroje na wszelkie okazje. Dzieciństwo kojarzyło mu się z ciągłym zmienianiem ubrania, tak aby nawet jedna kropelka deszczu czy mroźny podmuch wiatru nie przedostały się przez kolejne warstwy odzieży.
Już jako dorosły człowiek czuł niekiedy dreszcz ekscytacji, kiedy przypadkiem zmókł albo zmarzł.
Zaczął zbiegać w stronę ścieżki i odbił w prawo od domku Nathalie. Po jednej stronie roztaczał się las, po drugiej trzęsawisko, którego widok z czasem stał mu się tak bliski: to bezkresne pustkowie, sękata szara roślinność, teraz, w zacinającym deszczu i na wietrze, sprawiająca wrażenie jeszcze bardziej wytrzymałej i osobliwej.
Przypomniał sobie szron pokrywający zimą tutejszy torfowiec. Było w tym coś nierzeczywistego, jakaś kruchość, jakaś uwodzicielska siła. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.
Kiedyś ni stąd, ni zowąd pojawił się tu wielki łoś. Przedostał się przez zamarznięte bajorka. Coś dzwoniło, skrzypiało, szczękało niczym w smętnych kurantach. Teraz jego własne kroki brzmiały mu w uszach jak mocne uderzenia, jakby się przebijał do przodu, uparcie i mechanicznie.
Ścieżka, najpierw kręta, po jakimś czasie przechodziła w długi prosty trakt prowadzący do starej kopalni torfu. Tu i ówdzie dało się dostrzec biegnącą obok żwirową drogę. Po chwili jego oczom ukazał się niewielki parking. Dziś był pusty. Rzadko kogoś tu widywał. Jednak dziś wieczorem, kiedy deszcz smagał jego twarz, to miejsce wydało mu się jeszcze bardziej odludne.
W niektórych miejscach wąska drewniana konstrukcja wcinała się w mokradła. Przez moment zastanawiał się, czy nie skrócić trasy, ale deski były zbyt śliskie. Nie chciał ryzykować. Wystarczyło na chwilę stracić równowagę, żeby...
– Au!
Koślawo stąpnął na kamień, mimo że biegał tu już tyle razy i doskonale znał każdy korzonek, każdą nierówność terenu. Poczuł wibrujący w nodze ból, który po chwili zelżał, by zaraz zaatakować z całą siłą.
Niech to szlag!
Skakał na jednej nodze, szukając czegoś, czego mógłby się przytrzymać, ale w końcu runął jak długi na ścieżkę.
Ból był okropny. Wiatr i deszcz szarpały jego ubraniem, gdy usiłował wstać. Jednak stopa zupełnie odmawiała mu posłuszeństwa.
Poczekał chwilę, licząc, że ból odpuści. Przeklinał sam siebie, że zostawił w domu telefon komórkowy. Ma dotrzeć do dworu, kuśtykając na jednej nodze?
Wzdłuż ścieżki rosły gęste zarośla. Postanowił użyć mocniejszych gałęzi jako prowizorycznych kul. Pomysł był niezły, ale musiał z niego zrezygnować – patyki okazały się zbyt kruche.
W drodze powrotnej na przemian to skakał, to powłóczył nogą. Spoglądał na mokradła. I wtedy to do niego dotarło. Przestało padać, wiatr zresztą też ustał. Wokół panowały zupełna cisza i spokój.
Dziwne.
Księżyc sunął za chmurami po ciemnym niebie. Podświetlone jego blaskiem smugi mgły unosiły się leniwie ponad wilgotną ziemią.
Zdawało mu się, że usłyszał jakiś odgłos. Wiatr? A może zwierzę? Zabrzmiało to niemal jak jęk. Ciche nawoływanie.
Wtem w oddali na ścieżce dostrzegł łunę.
Światło latarki. Ktoś nadchodzi!
– Halo! – zawołał.
Żadnej reakcji.
– Potrzebuję pomocy. Miałem mały wypadek...
Światło było coraz bliżej i bliżej. W końcu go oślepiło, aż musiał przysłonić oczy dłonią.
– Halo?
Lampę skierowano w innym kierunku, znowu widział.
Co tu się dzieje? – zdążył pomyśleć.
Po czym wszystko okryła czerń (...)