Często zastanawiam się, co by było, gdybym nie zobaczył wtedy jej samochodu.
Gdybym miał zielone światło, a nie czerwone.
Gdyby mój syn spał albo się zamyślił, albo patrzył w inną stronę.
Gdyby jazda zatłoczonymi londyńskimi ulicami zajęła mi o pięć sekund mniej albo o pięć sekund więcej.
Gdyby, gdyby, gdyby.
Ale zobaczyłem jej samochód.
A wszystko inne wypłynęło z tej jednej chwili, pociągnięte przez grawitację, z narastającym pędem, aż stało się nieodparte, niepowstrzymane. Nieuniknione.
Czy gdybym po prostu pojechał do domu, wszystko ułożyłoby się inaczej?
Może.
A może nie.
Może tak chciało przeznaczenie.
1
Pierwszymi słowami, jakie wypowiedział mój syn, nie były „tata” ani „mama”. Jego pierwsze słowo brzmiało „audi”. To trochę dziwne, skoro nigdy nie miałem samochodu marki Audi, a z moją pensją raczej nie było szans, żebym kiedykolwiek mógł go mieć. William jednak bawił się autkami, kiedy jeszcze nie umiał chodzić, a znaki firmowe rozpoznawał, zanim nauczył się czytać nazwy. W wieku nieco ponad czterech lat był już kimś w rodzaju eksperta i zajmował się odgadywaniem marek samochodowych, których emblematy zdołał dostrzec ze swego zamontowanego z tyłu fotelika, podczas gdy przebijaliśmy się przez korki w północnym Londynie.
– Audi.
– Renault.
– Beemka.
Już prawie byliśmy w domu. Światła przed nami zaczęły się zmieniać i musiałem stanąć jako trzeci w kolejce, kiedy zapaliło się czerwone. W lusterku widziałem, że William ściska w obu dłoniach swój pierwszy dyplom superucznia, jakby bał się, że porwie go wiatr. Z głośników niósł się dźwięk piosenek odtwarzanych cicho z płyty CD. I am the music man, I come from down your way…
William nadal wymieniał marki samochodów.
– Ford.
– Znowu ford.
– Samochód mamy.
Uśmiechnąłem się. Moja żona, mama Williama, jeździła golfem. Jeżeli jakiegoś zobaczył, tak go nazywał – nie „volkswagen”, ale „samochód mamy”.
– To samochód mamy. Patrz, tato.
Telefon w uchwycie zaczął wibrować: powiadomienie z Facebooka.
– O co chodzi, Wills?
– Tam, zobacz.
Na przeciwległej jezdni, po drugiej stronie skrzyżowania rząd aut przesuwał się w stronę zjazdu przy zewnętrznym pasie. Godzina szczytu – wszyscy wracali do domu. Zniżające się słońce świeciło mi w oczy, ale dostrzegłem volkswagena golfa. Faktycznie wyglądał jak jej samochód. Bladoniebieski, pięciodrzwiowy, z taką samą zasłonką z wizerunkiem SpongeBoba Kanciastoportego, przyssaną do tylnej bocznej szyby.
– Sokole oko, brachu. Rzeczywiście wygląda jak wóz mamy.
Opuściłem szybę i poczułem na twarzy podmuch chłodnego miejskiego powietrza. Golf ruszył szybciej w zjazd, tworząc za sobą lukę w strumieniu samochodów. Na tablicy dostrzegłem liczbę 59. Tę samą miał samochód mojej żony. Zmrużyłem oczy, by odczytać litery.
KK59 DWD.
To ten sam numer. Ten pojazd nie przypominał jej wozu, to był jej wóz. Poczułem znajome wibracje, ognik wciąż płonący mi w piersi, ilekroć ona pojawiała się w pobliżu. Volkswagen włączył lewy migacz, opuścił zjazd i wjechał na parking przy hotelu Premier Inn. Skierował się w stronę ciemnego wjazdu do garażu podziemnego i zniknął z pola widzenia.
Pewnie rozmawia z klientem. Sprawy zawodowe. Lepiej jej nie przeszkadzać. Ostatnio długo zostawała w pracy.
– Możemy się spotkać z mamą? – spytał William pełnym nadziei głosem. – Możemy, możemy, możemy?
– Na pewno jest zajęta, Wills. Ma pracę.
– Mogę jej pokazać mój superdyplom.
Usłyszałem trąbienie auta stojącego z tyłu. Światło zdążyło zmienić się na zielone.
– No…
– Proszę, tatusiu! – Podskakiwał w swoim foteliku. – Zrobilibyśmy jej niespodziankę.
Znów się uśmiechnąłem. Przecież był już prawie piątek.
– Pewnie tak.
Wrzuciłem bieg. Pod wpływem chwili podjąłem decyzję, która miała zmienić moje życie.
– Jedziemy zrobić mamie niespodziankę (...)