Marzenia zawsze są przygnębiające, jeśli się nie spełniają. Ale to własnie proste marzenia bywają często najbardziej bolesne, ponieważ wydają się takie osobiste, takie sensowne, takie osiągalne. Zbliżasz się na wystarczającą odległość, by ich dotknąć, lecz nigdy dość blisko, by je schwytać i zatrzymać, a to wystarczy, żeby złamać serce.
Lektura dla wszystkich, którzy Sparksa kochają.
Ja go tylko lubię, więc ta opowieść trochę mi się dłużyła, czasami bardziej, czasami mniej...
Smaczku dodaje autentyzm i dawka inteligentnego humoru, ale to bardzo osobista opowieść i chyba najbardziej podoba się rodzinie i zainteresowanym:)
Nie, no przeczytać można - jest długa i chwilami piękna:)
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Przyczyną powstania tej książki był prospekt turystyczny, który otrzymałem pocztą wiosną dwa tysiące drugiego roku.
W domu Sparksów był to zwykły dzień. Lwią część poranka i wczesnego popołudnia spędziłem, pracując nad powieścią Noce w Rodanthe, ale pisanie nie szło mi dobrze i próbowałem jakoś przebrnąć przez ten dzień. Nie udało mi się napisać tyle, ile zaplanowałem, i nie miałem pojęcia, co napiszę jutro, nie byłem więc w najlepszym nastroju, gdy w końcu wyłączyłem komputer, mówiąc sobie, że na dziś dosyć.
Życie z pisarzem nie jest łatwe. Zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ żona niejednokrotnie mnie o tym informowała i uczyniła to po raz kolejny tamtego dnia. Szczerze mówiąc, wysłuchiwanie takich rzeczy nie należy do przyjemności i choć łatwo byłoby mi przejść do defensywy, wiedziałem, że kłótnia z żoną nigdy niczego nie rozwiązywała. Toteż zamiast się z nią spierać, nauczyłem się brać ją za ręce, zaglądać głęboko w oczy, i wypowiadać te trzy magiczne słowa, które każda kobieta pragnie usłyszeć:
– Masz rację, kochanie.
*
Niektórzy ludzie uważają, że skoro odniosłem względny sukces jako autor powieści, pisanie musi przychodzić mi bez najmniejszego wysiłku. Wiele osób wyobraża sobie, że codziennie przez kilka godzin „zapisuję pomysły, które wpadają mi do głowy”, a następnie spędzam resztę dnia, bycząc się przy basenie z żoną i planując kolejne egzotyczne wakacje.
W rzeczywistości nasze życie niewiele różni się od życia przeciętnej rodziny klasy średniej. Nie zatrudniamy służących, nie podróżujemy wiele i chociaż w naszym ogrodzie jest basen, otoczony ogrodowymi krzesłami, nie pamiętam, kiedy na nich odpoczywaliśmy z tej prostej przyczyny, że ani moja żona, ani ja nie mamy czasu, by usiąść w ciągu dnia i oddawać się słodkiemu lenistwu. Mnie nie pozwala na to moja praca. Mojej żonie – rodzina. A ściślej mówiąc, dzieci.
A mamy ich pięcioro. Nie byłoby to dużo, gdybyśmy byli pionierami, ale w dzisiejszych czasach to dość, by niektórzy unosili ze zdziwieniem brwi. W zeszłym roku, kiedy byliśmy z żoną w podróży, wdaliśmy się w rozmowę z innym młodym małżeństwem. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, aż wreszcie wypłynął temat dzieci. Owa para miała dwójkę, wymienili ich imiona. Moja żona wytrajkotała ciurkiem imiona naszych.
Na chwilę zapadło milczenie. Tamta kobieta próbowała się połapać, czy dobrze nas zrozumiała.
– Macie pięcioro dzieci? – spytała w końcu.
– Tak.
Kobieta położyła ze współczuciem dłoń na ramieniu mojej żony.
– Zwariowałaś?
Nasi synowie mają dwanaście, dziesięć i cztery lata, nasze córki bliźniaczki niedługo skończą trzy, i choć jest wiele rzeczy, których jeszcze nie wiem o świecie, jedno wiem z całą pewnością, a mianowicie to, że dzieci w osobliwy sposób pomagają człowiekowi patrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Starsze dzieciaki już się orientują, że zarabiam na utrzymanie pisaniem powieści, mimo że czasami mam wątpliwości, czy którekolwiek z nich rozumie, co oznacza tworzenie literatury. Kiedy spytano mojego dziesięcioletniego syna podczas prezentacji w klasie, w jaki sposób ojciec zarabia na życie, wypiął dumnie pierś i oznajmił: „Mój tatuś gra na komputerze przez cały dzień!”. Natomiast mój najstarszy syn często mówi mi z absolutną powagą: „Pisanie książek jest łatwe. Trudne jest tylko stukanie w klawiaturę”.
Podobnie jak wielu autorów pracuję w domu, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa. Mój gabinet nie jest ustronnym sanktuarium gdzieś wysoko na piętrze, sąsiaduje z salonem. Kiedy czytam, że niektórzy pisarze muszą mieć absolutny spokój, żeby móc się skoncentrować, cieszę się, że nigdy nie potrzebowałem ciszy do pracy. Całe szczęście, w przeciwnym razie nie napisałbym chyba ani słowa. Musicie zrozumieć, że w naszym domu panuje nieustanny rejwach, od chwili gdy rano wstajemy, aż do momentu kiedy wieczorem padamy na nie do cna wykończeni. Jeden dzień w naszym domu dałby się we znaki niemal każdemu. Po pierwsze, nasze dzieci rozpiera energia. Ogromna energia. Wręcz niesamowita energia. Pomnożona przez pięć, wystarczyłaby do oświetlenia Clevelandu. I dzieciaki jakimś cudownym sposobem karmią się nawzajem swoją energią, każde z nich pochłania i odbija energię drugiego. Nasze trzy psy też ją wykorzystują, chyba żywi się nią cały dom. Na zwykły dzień składają się: przynajmniej jedno chore dziecko, poniewierające się po kątach salonu zabawki, które w tajemniczy sposób pojawiają się z powrotem, choć przed chwilą zostały odłożone na miejsce, szczekanie psów, śmiech dzieci, dzwoniący raz po raz telefon, przesyłki dostarczane oraz wysyłane za pośrednictwem FedExu i UPS, dziecięce marudzenie, nieodrobione zadania, zepsuty sprzęt gospodarstwa domowego, szkolne wypracowania na jutro, o których dzieci przypomniały sobie w ostatniej chwili, trening baseballu, trening piłkarski, trening gimnastyczny, trening taekwondo, przychodzący i wychodzący mechanicy dokonujący napraw, trzaskanie drzwiami, dzieci ganiające się po korytarzu, dzieci gubiące rzeczy, dzieci dokuczające sobie nawzajem, dzieci proszące o coś do jedzenia, dzieci mazgające się, ponieważ upadły i się potłukły, dzieci zwinięte w kłębek na twoich kolanach albo dzieci płaczące, bo potrzebują cię DOKŁADNIE W TEJ CHWILI! Kiedy moi teściowie wyjeżdżają po tygodniowej wizycie, nigdy nie udaje im się zdążyć na samolot. Mają podkrążone oczy i oszołomione miny cierpiących na nerwicę frontową weteranów, którzy wyszli cało z lądowania na plaży w Omaha. Zamiast pożegnania mój teść kręci głową i mówi szeptem:
– Powodzenia. Będzie wam potrzebne.
Moja żona traktuje całą tę krzątaninę jako coś absolutnie normalnego. Jest cierpliwa i rzadko się denerwuje. Prawdę mówiąc, najczęściej wygląda tak, jak gdyby znajdowała w tym przyjemność. Moja żona, pozwolę sobie dodać, jest święta.
Albo też faktycznie jest niespełna rozumu (...)
***
Pewnego dnia słynny autor romantycznych bestsellerów, Nicholas Sparks, otrzymuje pocztą prospekt wycieczki dookoła świata. Wraz ze swoim bratem Micahem wyrusza w podróż, która zawsze była jego marzeniem. Wspólnie zwiedzają ruiny Majów w Gwatemali, Inków w Peru, kamienne giganty na Wyspie Wielkanocnej, wyspy Cooka w Polinezji, świątynie Angkor Wat w Kambodży, Tadż Mahal w Indiach i wiele innych miejsc, Jednocześnie odbywają sentymentalną podróż w przeszłość. Z łezką i humorem wspominają dzieciństwo i młodość, sukcesy i niepowodzenia, rodziców i własne rodziny swoje różne drogi życiowe. Zacieśniają więzy braterskie. Wspólna podróż staje się dla nich wielką afirmacją życia.