"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Rozmowy pod drzewem zapomnienia Alexandra Fuller

Druga część wspomnień już nie małej Bo. Tym razem książkę poświęciła wspomnieniom rodziców, chyba w rekompensacie matce, która była strasznie obrażona na nią, kiedy wydana została pierwsza część wspomnień - nazywała ją Tą Okropną Książką:)

Niepowtarzalna matka, niepowtarzalny ojciec - tym razem przyglądamy się tej niezwykłej parze. Nie brakuje tu humoru i smutku. Generalnie konwencja tej części jest prawie identyczna, jak poprzedniej, też są zdjęcia, ale jest ona może troszkę bardziej refleksyjna. Rodzice spotykają się z Bo pod Drzewem Zapomnienia, rosnącym przy ich hacjendzie i wspominają... Głównie matka:)


"Powstrzymałam się od przypomnienia, że moja babcia, mama i ciocia Glug trafiły do ośrodków dla psychicznie chorych. Mama i tak zaprzeczyłaby diagnozie, mówiąc: - Dla psychicznie niestabilnych, o to ci chyba chodzi. Nic w tym złego, że czasem się świruje. I nie ma to nic wspólnego z brakiem przytulania, za to wiele z faktem, iż mieliśmy doskonałe pochodzenie, które wiąże się z zaburzeniami równowagi chemicznej organizmu. Jesteśmy jak trudne konie albo szczekliwe psy, to nie nasza wina. Mamy to we krwi."

XD

Polecam - czyta się świetnie!

Teksty matki i jej podejście do życia urzekło mnie już w pierwszej części, chociaż, gdyby ktoś mnie zapytał, czy chciałabym takie życie... :/

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

CZĘŚĆ PIERWSZA


Nicola Fuller z Afryki Środkowej uczy się latać

Mkushi, Zambia, około 1986
Nasza mama – Nicola Fuller z Afryki Środkowej, jak od czasu do czasu woli się przedstawiać – chyba od zawsze pragnęła mieć w rodzinie pisarza, nie tylko dlatego, że kocha książki i bardzo chciałaby się w nich pojawiać (lubi także pojawiać się w dużych, drogich kapeluszach), ale również dlatego, że zawsze marzyła o pięknym, romantycznym życiu, a do jego opisu potrzebowała stosunkowo wiarygodnego świadka i kronikarza.
– Przynajmniej nie czytywała ci Szekspira, gdy była z tobą w ciąży – mówi moja siostra. – Mnie to chyba uszkodziło mózg.
– Nie masz uszkodzonego mózgu – odpowiadam.
– Tak twierdzi mama.
– To jej nie słuchaj. Wiesz, jaka jest – dodaję.
– Wiem – mówi Vanessa.
– Na przykład ostatnio opowiada, że z pewnością podmieniono mnie po urodzeniu.
– Poważnie? – Vanessa przechyla głowę tak, jakby chciała się lepiej przyjrzeć moim rysom. – Pokaż mi drugi profil.
– Przestań. – Zakrywam nos.
– No co? Sama zaczęłaś. – Vanessa zapala papierosa. – Nie powinnaś była pisać o mamie tej Okropnej Książki.
Liczę, w ilu kwestiach Vanessa nie ma racji.
– Mówię ci po raz tysięczny: nie jest okropna i nie jest o mamie.
Vanessa spokojnie wydmuchuje dym w niebo.
– Ona twierdzi inaczej. A zresztą, co ja tam wiem. Nie czytałam przecież. I nie zamierzam. Nie potrafię. Mam uszko­­dzony mózg. Zapytaj mamę.
Mama w przedstawieniu teatru w Eldoret. Kenia, około 1963
Siedzimy przed kamiennym domem Vanessy niedaleko miasta Kafue. Moja siostra postanowiła zostać tak zwaną „nieodgadnioną artystką” (bardzo sprytnie). Tworzy tkaniny, grafikę i bogate, tropikalne płótna, na których dominuje chaos, więc trudno krytykować ją za coś konkretnego. Zresztą bez względu na to, co się dzieje, Vanessa wierzy, że wszystko rozwiąże się samo, trzeba tylko czasu i cierpliwości. Na przykład w jej łazience rośnie drzewo, przebijając się przez kryty strzechą dach. Widok to bardzo romantyczny i malowniczy, ale jednocześnie kiepska ochrona przed deszczem i gadami. Vanessa spokojnie tłumaczy:
– Po prostu nie zdejmuj butów, uważnie się rozejrzyj, zanim gdziekolwiek usiądziesz, i nic nie powinno ci się stać.
Reszta domu przylegająca do absurdalnie niepraktycznej łazienki mieści łącznie trzy maleńkie pokoje dla Va­nessy, jej męża i dzieci, ale zbudowano go na czubku kopje[1], daje więc różne możliwości, a wygląda jak szafa z katedralnym sklepieniem. Siedzimy na zewnątrz, gdzie powietrze pachnie liściastym lasem miombo[2], palimy papierosy i przyglądamy się ciepłym światłom dymiących palenisk w kuchniach w otaczającej nas wiosce. Od czasu do czasu słychać psa szczekającego gdzieś przy gospodach na Kafue Road i żołnierzy w pobliskim obozie – krzyczą do siebie, czasem ktoś wystrzeli zbłąkaną kulę. Jest bardzo spokojnie.
– Napij się jeszcze wina – rzuca nagle Vanessa, próbując mnie pocieszyć. – Nigdy nic nie wiadomo, może mama kiedyś ci wybaczy.
Na swoją obronę mam to, że Okropna Książka, której tytułu nie można wymawiać w towarzystwie członków naszej rodziny, nie powstała wyłącznie z mojej inicjatywy. Czułam się zachęcana, a wręcz namawiana do jej napisania przez samą Nicolę Fuller z Afryki Środkowej. Kiedy mama zrozumiała, że moja starsza siostra Vanessa nie zostanie pisarką (ponieważ uparcie odmawiała nauki czytania i pisania), literackie ambicje przeniosła na mnie. Miałam pięć lat, gdy odłożyła na bok matematyczną część paczki, która co tydzień przychodziła z Rodezyjskiej Szkoły Korespon­dencyjnej.
– Posłuchaj, Bobo – tłumaczyła – liczby są nudne. Zawsze możesz komuś zapłacić, by policzył coś za ciebie, ale nie możesz nikomu zapłacić, by za ciebie pisał. A teraz… – Mama urwała i posłała mi jeden z tych swoich nieco przerażających uśmiechów. – O czym więc napiszesz? – Następnie upiła duży łyk herbaty, zrzuciła psy z kolan i zaczęła żyć „życiem wartym wspaniałej literatury”.
Dwanaście lat później przemyślała swoje życie i porównała je do biografii, na których chciała się wzorować, między innymi książek West with the Night [Na zachód z nocą], The Flame Trees of Thika [Ogniste drzewa Thiki] czy Pożegnanie z Afryką. Ogólnie rzecz biorąc, była zadowolona. Rozważając fakty, uznała, że w niektórych dziedzinach przeżyła nawet zbyt wiele (na przykład gdy chodziło o tragedie, wojnę i biedę). W jej portfolio brakowało jednak jednego ważnego elementu: samolotów, które odegrały ważną rolę w życiu literackich wzorów mamy.
– I wtedy zdarzył się cud – opowiada mama – i z nieba spadł mój Czarujący Mały Lankijczyk.
Czarujący Mały Lankijczyk tak naprawdę nie należał do mamy (choć w ich relacji zdarzały się momenty, w których można by tak pomyśleć) i w rodzinie rozgorzała debata, chwilami bardzo ożywiona, czy tak naprawdę był czarujący. Wszyscy zgadzaliśmy się za to, że z pewnością był mały. Nazywał się Vaas i podobno przyjechał do Zambii, by uciec przed cierpieniem i przemocą panującymi w jego ojczyźnie.
– W takim razie u nas poczujesz się jak w domu – oznajmił tata, wywołując tym nerwowe spojrzenie pana Vaasa. Nie dodał już nic więcej i wrócił spokojnie do lektury „­Tygod­nika Farmera”. Ja stanęłam po stronie ojca.
– Jak zawsze – stwierdziła mama.
– Czy ostatni pilot, który u nas mieszkał, nie wleciał przypadkiem w słup energetyczny? – spytałam, nalewając sobie kolejną filiżankę herbaty.
Nie podnosząc wzroku znad gazety, ojciec odpowiedział:
– Obawiam się, że tak.
Pan Vaas wyraźnie przygasł.
– Nie słuchaj ich – wtrąciła mama, energicznie prowadząc pana Vaasa z daleka od werandy, a potem przez swój ogród, gąszcz splątanych bugenwilli i pnączy marakui, rabatek lilii i strelicji, rzędów wrzosów i kaladium rosnących ponad niecierpkami. Sfora psów podążała za nimi krok w krok. – Moja rodzina się nade mną znęca – dodała.
Pan Vaas taktownie poklepał ją po ramieniu, za co został obdarzony szerokim uśmiechem.
– Ty i ja – przewidywała mama – pokażemy im wszystkim, co to prawdziwa odwaga. Będziemy zambijskimi Karen Blixen i Finchem Hattonem.
Pan Vaas z daleka wysyłał mnie i tacie sygnał SOS, mrugając energicznie.
– Jak herbata, Bobo? – spytał tata. – Jeszcze gorąca?
– Diabelnie – odparłam.
Najpierw pan Vaas, a potem mama zniknęli na domowym padoku, na który właśnie wyszły mleczne krowy, chroniąc się przed wieczornymi komarami.
Słyszałam, jak mama śpiewa Sinatrę:
– „Chodź, poleć ze mną, odlećmy, odlećmy stąd. Jeśli chcesz skosztować egzotycznej gorzałki, to jest taki bar w dalekim Bombaju. Chodź, poleć ze mną, odlecimy, odlecimy daleko”.
Tata jest przygłuchy, ponieważ słyszał z bliska zbyt wiele wystrzałów (nie wszystkie z ręki mamy), tym razem nie dotarł więc do niego głos Nicoli Fuller z Afryki Środkowej, ale uznałam, że muszę go ostrzec, iż na horyzoncie pojawił się Sinatra. Tata odłożył gazetę.
– Cóż, powodzenia, panie Hindus – powiedział.
– Lankijczyk – poprawiłam.
Tata zapalił papierosa.
– „Chodź, poleć ze mną – zawodziła mama, a jej głos zdawał się teraz dochodzić od strony stodoły, w której trzymaliśmy tytoń – wylądujemy w Peru”.
Zachęcony nieco zbyt agresywnym entuzjazmem mamy pan Vaas zaparkował swoją wiekową i kiepsko wyposażoną cessnę na pasie startowym przy country clubie w Mkushi (gdzie na korcie tenisowym rosły małe drzewka, a w barze mieszkały nietoperze) i ogłosił, że zamierza zarabiać jako instruktor latania. Jako że w tej opowieści nikt nie umiera, a to śmierć wyostrza pamięć, nie potrafię teraz przypomnieć sobie, kto jeszcze zapisał się na kurs, ale na pewno byli to jeden czy dwóch farmerów i chyba kilka ich żon. Jak w każdej opowieści dotyczącej mamy, postacie drugoplanowe nie są tu istotne.
Mama zabrała się do nauki pilotażu niczym „ptak do latania”, podśpiewywała, choć miała pewne problemy z dokumentami koniecznymi do odbycia w miarę spokojnej podróży.
– Cyfry – wyznała ponuro. – Chyba powinnam była bardziej uważać, kiedy te cholerne zakonnice próbowały nauczyć mnie liczyć.
Nawigacja i określenie ilości paliwa okazały się „­bardzo zagmatwane”. Jednak tak drobny szczegół jak zupełna nie­­umiejętność liczenia dalej niż do dziesięciu na palcach dwóch rąk nie powstrzymał ani mamy, ani pana Vaasa przed spełnieniem marzenia o wzniesieniu się w powietrze w trakcie mglistej, przydymionej zimy i pierwszych kwitnących dni wiosny.
Pewne późne październikowe popołudnie, na które mama zaplanowała pierwsze próby startu i lądowania, zbiegło się z pełnią księżyca. Razem z panem Vaasem zaprowadzili skrzypiącą cessnę na koniec pasa startowego, a skrzydła wibrowały w słabnącym upale długiego dnia. Mama obróciła samolot pod wiatr, stając twarzą w twarz z pełnym, krwisto­czerwonym księżycem na poplamionym dymem niebie. Pan Vaas pomógł jej sprawdzić przyrządy i przez malutkie, brudne okno kokpitu mama spojrzała za siebie, na niewielką blaszaną chatkę, w której czekali pozostali kursanci, podnosząc kciuki i życząc powodzenia.
Samolot potoczył się po pasie, podskakując na starych norach mrówkolwów i wzbudzając kłęby czerwonego kurzu. Podskoczył raz i drugi, po czym wzniósł się w powietrze, najpierw nieco nierówno, a potem już nad czubki drzew ­msasa, których świeże wiosenne liście miały jas­krawo­poma­rań­czowe, czerwone i żółte barwy. Pan Vaas spojrzał na mamę.
– Jak nam idzie, pani Fuller?
Czekający w blaszanej chatce kursanci usłyszeli w radiu najpierw trzaski, a potem głos Nicoli Fuller z Afryki Środkowej, nieco drżący od niezwykłej, szalonej odwagi, dzięki której potrafiła szukać przygody i możliwości tam, gdzie inni widzieli tylko katastrofę i tragedię.
– „Poleć ze mną na księżyc – słychać było jej głos, nie całkiem spokojny, ale wyraźny. – Pozwól mi się bawić między gwiazdami”.
Na moment zapadła cisza. Mama spojrzała na pana Vaasa i uśmiechnęła się niepokojąco. Na czoło mężczyzny wystąpiły kropelki potu.
„A przecież nie tak łatwo wywołać stres u Lankijczyka”, opowiadała później.
– Tylko spokojnie – powiedział pan Vaas.
Przez radio znów dobiegł głos mamy, już donośniejszy:
– „Pozwól mi zobaczyć, jak wygląda wiosna na Marsie i Jowiszu”.
Mały samolot wspinał się coraz wyżej i wyżej, w stronę zachodzącego słońca – wyraźnej, ciemnofioletowej kropki na intensywnie czerwonym niebie. Pan Vaas zaczął gwałtownie gestykulować.
– Wracaj na ziemię, wracamy na ziemię!
Mama chciała przelecieć nad działkiem przeciwlotniczym ustawionym na moście nad Mkushi. Rodezyjczycy wysadzili ten most podczas tak zwanej wojny w buszu (Drugiej Chimurengi), co nawet z perspektywy czasu wydaje się niepotrzebne, ponieważ most był oddalony przynajmniej dzień lub dwa od rodezyjskiej linii frontu, a drogi były, jakie były. Po zakończeniu wojny, podczas spóźnionego i chaotycznego odwetu zambijska armia na stałe ustawiła po północnej stronie mostu artylerię przeciwko siłom obronnym RPA. Biorąc pod uwagę, że RPA jest oddalona o ćwierć kontynentu, a prawdziwe walki (jak zawsze) toczyły się zupełnie gdzie indziej, zambijscy artylerzyści niespecjalnie mieli do czego strzelać. Dlatego też ze zwykłej nudy zdarzało im się po paru piwach celować do wszystkiego, co znalazło się w zasięgu: do krów, drzew eukaliptusa, kurczaków. Wiadomo było, co zrobią, jeśli pojawi się nad nimi niezapowiedziany samolocik.
Pan Vaas stał się nagle bardzo zdecydowany.
– Nie mam pozwolenia na lot nad mostem. Sprowadź samolot na ziemię.
– „Innymi słowy – śpiewała mama – weź mnie za rękę”.
Pan Vaas oznajmił, wpatrując się w mamę:
– Lądujemy. Startujemy. Lądujemy. Startujemy. Trochę potrzęsie. Ale żadnych mostów i żadnego śpiewania, na miłość boską.
Mama spojrzała na Małego Lankijczyka ze smutkiem i wyrzutem.
– Moglibyśmy polecieć do Zairu – zaproponowała. – Jest zaraz za tymi pagórkami.
Pan Vaas wpatrywał się w nią coraz intensywniej.
– Czas wrócić na ziemię – powiedział.
Oczy mamy zaszły mgłą, ale kiwnęła głową.
– Zrozumiałam – odparła.
Później opowiadała, że w tamtej chwili miała już pewność, że nigdy nie poleci samotnie (o czym kiedyś marzyła) nad zambijskim płaskowyżem, nad zboczami i w górę rzeki Luangwy, oglądając uciekające przed samolotem słonie, w świetle rozrzedzonym wysokością i adrenaliną, prosto w idealny blask, jaki pamiętała ze swojego dzieciństwa. „Sprowadziłam samolocik na ziemię, wylądowałam i pożegnałam się z kolejnym marzeniem” – mówiła.
W hołdzie porzuconemu marzeniu mama postawiła na łazienkowej półce trzy tomy Podręcznika pilota, tuż obok Niemieckiego krok po kroku i Podstaw żeglowania.
– Cóż, nie można mieć wszystkiego – mawia.
I znów, okazując typową dla siebie (choć niekonsekwent­ną) wielkoduszność, wybaczyła Małemu Lankijczykowi, nawet kiedy stało się jasne (przynajmniej dla niej), że nie był specjalnie dobrym instruktorem pilotażu.
– Z tego, co wiem, ani jedno z nas nie zdało nawet pisemnej części egzaminu – tłumaczy mama, ale szybko unosi głowę. – Ale przecież leciałam, prawda? Leciałam.
I rzeczywiście, nikt nie może odebrać mamie tego dnia, kiedy poleciała nad czubkami drzew msasa, nad terenem country clubu i z powrotem na pas startowy, mając zachód słońca na ogonie, a potem niespokojnie wylądowała, stając twarzą w twarz z ogromnym, groźnym pełnym księżycem. Śmigło się zatrzymało. Drzwi kokpitu otworzyły. Opadł kurz. Na moment cały świat wstrzymał oddech. A potem, kiedy pan Vaas w fotelu drugiego pilota ocierał brew, Beryl Markham i Karen Blixen zbledli, a uśmiechnięta mama wyłoniła się z kokpitu, układając palce w zwycięską literę V i pokazując się swoim wielbicielom, prawdziwym i wyimaginowanym (...)

***
Ona – dwustuprocentowa Szkotka, przekonana o swych nadprzyrodzonych zdolnościach odziedziczonych po gorącokrwistych Macdonaldach z Highlands. Kochająca zwierzęta, duchy i Afrykę.

On – Anglik do szpiku kości, kierujący się zasadą: „Jeśli nie masz do powiedzenia nic miłego, lepiej w ogóle się nie odzywaj”, niewybaczający braku poczucia humoru i nigdy nieproszący nikogo o pomoc. Afryka była jego religią i bezlitośnie odebrała część duszy.

Spotkali się na lotnisku. Od tego momentu zaczęła się ich wielka wspólna wędrówka naznaczona niemal samobójczym uwielbieniem dla tej ziemi.
Kolejna po "Dziś wieczorem nie schodźmy na psy" książka Alexandry Fuller to pozbawiona sentymentalizmu, szczera i skrząca się czarnym humorem próba zrozumienia rodziców, którzy wybrali tak niezrozumiały dla innych los.








Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger