Niesamowita książka, niesamowity klimat dworu Rose Red, niesamowita i nietypowa narracja i pole do popisu dla wyobraźni czytelnika! Polecam!
Jedna z najbardziej klimatycznych gotycko-wiktoriańskich opowieści z mega dreszczem, snuta przez /nawiedzoną?/ jedenastoletnią dziewczynkę...
Groza, tajemnica, domysły i ciarki na plecach!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
ŁABĘDZICA
To był kwiecień, lecz pamiętam,
Że mój nastrój był grudniowy,
Gdy z jeziora mrocznej toni
Ptak zraniony się wyłonił.
Błysnął w słońcu białym piórem
Z czarnych pereł w dziobie sznurem,
A wewnętrzny głos mój krzykiem
Niemal rozpękł serca dzwon.
Zapatrzona w umieranie
Śmierci wieczne dryfowanie,
Czekałam, by jej duszę zabrał Bóg,
Czując, że i ja przekroczę śmierci próg
Historia, którą mam do opowiedzenia jest osobliwa oraz niełatwa do przyswojenia
i zrozumienia, dlatego bardzo dobrze się składa, że mam do tego zadania odpowiedni zasób
słów. Jeśli wolno mi pokusić się o takie stwierdzenie, choć pewnie nie powinnam, uważam
się za dziewczynkę bardzo elokwentną jak na swój wiek. Niezwykle elokwentną, mówiąc
wprost. Jednakże z powodu surowych poglądów mego wuja na temat edukacji kobiet,
ukryłam moją elokwencję, podłóżkowałam ją, trzymając wszelkie formy wysławiania,
poza najprostszymi, zakratowione wewnątrz umysłu. Ta skrytość weszła mi w nawyk pod
wpływem dręczącego mnie lęku, mojej wielkiej obawy, iż mówiąc to, co myślę, wyda się,
że do czynienia miałam z książkami i biblioteka zostanie zakazana. A, jak wyjaśniłam
biednej pannie Whitaker (na krótko zanim utragiczniła się na jeziorze), nie byłabym
w stanie tego znieść.
Blithe House jest jak wielka stodoła, to wielopokojowa, nieprzystępna, kamienna
rezydencja, tak rozległa, że mój młodszy brat, Giles – prędki w biegach miast w myśleniu –
potrzebuje ponad trzech minut, by przebiec z jednego końca na drugi. To dom
uniewygodniony i sfatygowany przez ostrożność i zaciskanie kiesy (odkąd nieobecny wuj
stracił nim zainteresowanie). Ucieleśnienie zaniedbania, na wskroś przecieknięte,
przegniłe, zaowadzone i przerdzewiałe, zimnoprzeciągowione, marnie oświetlone
i oblezione mrocznymi kątami do tego stopnia, że choć mieszkam tu odkąd sięgnę pamięcią,
czasem, szczególnie zimowym wieczorem, podczas znikliwości zmierzchu, przyprawia
mnie o nieliche dreszcze.
Blithe ma dwa serca, jedno ciepłe, jedno zimne; jedno jasne, drugie zaś zacienione
nawet w najsłoneczniejszy dzień. Kuchnia, z zawsze oparzająco gorącym piecem, jest
weselona przez grubą Meg, naszą kucharkę, całą w uśmiechach i ułokciowaną w mące,
często adorowaną przez Johna, służącego, który liczy na całusa, ale cieszy go także mączne
pacnięcie. Obok, z ogniem huczącym dziewięć miesięcy w roku, znajduje się salon
gospodyni, gdzie można znaleźć panią Grouse albo ufotelowaną, albo zabiurkowaną
z mozaiką papierów, próbującą, jak sama mówi, „rozróżnić głowę od ogona” bieżących
spraw, żeby – co wydaje mi się sprzeczne – związać koniec z końcem. Razem te dwa
pokoje tworzą jedno z serc – ciepłe.
Serce zimne (lecz nie dla mnie! Ach, nie dla mnie!) bije w drugim końcu domu.
Niekochana i nieodwiedzana biblioteka nie mogłaby bardziej różnić się od kuchni –
nierozpalona, chłodna nawet w letniej upalni, lodowata zimą, o oknach uciemnionych nigdy
nieodsłanianymi ciężkimi zasłonami, przez co muszę kraść świece, by móc tam czytać,
a potem zdrapywać z podłogi ich grzeszne nakapanie. Od końca do końca mierzy moje sto
cztery obute stopy, a szeroka jest na trzydzieści siedem. Trzech mężczyzn, stojących jeden
na drugim, z trudem sięgałoby sufitu. Każdy cal ściany – poza drzwiami, zdobionymi
zasłonami oknami i siedzeniami pod spodem – od podłogi do sufitu zajmują drewniane
półki, wszystkie całe w książkach.
Pokojówki nigdy tu nie zaglądają, o czym świadczą podłogi nietknięte miotłą
i nieznaczone podeszwą, bo i po co? Półki pozostają nieupalcowane, pomagające sięgać
wysoko drabiny na kółkach nieruszone, gdy tymczasem książki błagają o otwarcie w ciszy
zalegającego je wszystkie pyłu lekceważenia.
Zawsze tak było (poza czasami guwernantkowymi, o czym później). Przynajmniej o ile
sobie przypominam, albowiem po raz pierwszy zwędrowałam tu jedną trzecią życia temu,
gdy miałam lat osiem. Byliśmy wtedy wciąż jeszcze nieuguwernantkowani, ponieważ
Giles, młodszy ode mnie o trzy lata, a to dla niego przeznaczono nauczanie, był ponoć
za mały na szkołę, a raczej jakąkolwiek naukę. Wchowanegowaliśmy się któregoś dnia,
kiedy otworzyłam dziwne drzwi, które dotąd były zamknięte na klucz, a przynajmniej tak
myślałam ze względu na ich niewzruszoność, której moje młodsze ja nie było w stanie
zmóc. Otworzyłam je, żeby się przed nim schować i odkryłam tę wielką skarbnicę słów.
W jednej chwili zapomniałam o zabawie, odpółkodopółkowałam, wyciągając książkę
za książką, wewnątrz każdej odkrywając kichawnicę kurzu. Oczywiście, wtedy jeszcze nie
umiałam czytać, jednak w jakiś sposób to potęgowało moje zaskoczenie i fascynację
na widok tych tysięcy – czy raczej milionów – zakodowanych linijek
nierozszyfrowywalnego druku. Wiele książek było ilustrowanych, drzeworytowanych
i kolorowanych, z frustratorium napisów pod nimi, z których każdy uświadomił mi
nieszczęsną niemoc palcośledzenia.
Później, gdy już zbesztano mnie za zniknięcie na tak długi czas, że pani Grouse wysłała
wszystkich na poszukiwania, nie tylko pokojówki, ale także naszą mączystą Meg i Johna,
zapytałam ją, czy nauczy mnie czytać. Wyinstynktowałam, że najlepiej będzie nie
wspominać o bibliotece i zlękło mnie jej pytające spojrzenie, gdy powiedziała:
– Moja panno, skąd też ci to przyszło do głowy?
To było jedno z tych pytań, na które najlepiej nie odpowiadać, bo jeśli tylko pomilczeć,
dorośli zawsze zajmą się czymś innym – brak im dziecięcego uporu. Pani Grouse głęboko
westchnęła moje pytanie.
– Prawda jest taka, panienko Florence, że nie jestem przekonana, czy wuj panienki
by sobie tego życzył. Wyjaśnił mi swoje poglądy na temat edukacji młodych kobiet. Sądzę,
że powiedziałby, że nie czas na to.
– Ale pani Grouse, proszę, on nie musiałby o tym wiedzieć. Ja nikomu bym nie
powiedziała, a gdyby niespodziewanie nas odwiedził, schowałabym książkę za plecami
i wepchnęła pod poduszki fotela. Mogłaby mnie pani uczyć w swoim salonie i nawet
służba nie musi o tym wiedzieć.
Roześmiała się wtedy, a potem wypoważniała i ściągnęła brwi.
– Przykro mi, panienko Florence, chciałabym, naprawdę, ale to dalece wykraczałoby
poza moje kompetencje.
Przywołała na twarz uśmiech, który stale czekał na okazję, by się tam pojawić.
– Ale coś panience powiem, zostało jeszcze trochę z funduszu na utrzymanie w tym
miesiącu, może wystarczy na nową lalkę. To jak, młoda damo, co powiesz na nową lalkę?
Zgodziłam się na nową lalkę. Lepiej było uchodzić za przekupioną. Jednak jej odmowa
pomocy, daleka od zniechęcenia mnie, odwrotnoskutkowała i jedynie uparła moje
postanowienie. Powoli i z wielką trudnością nauczyłam się czytać sama. Kręciłam się
po kuchni i kradłam litery Johnowi za każdym razem kiedy czytał gazetę. Wskazywałam
na „s” albo „b” i pytałam o ich brzmienie. A pewnego dnia w bibliotece, przypatknęłam się
na dziecięcy elementarz i dzięki niemu, i zasłyszanym to tu, to tam informacjom w końcu
złamałam ten szyfr.
Tak zaczęła się pokryjomość mojego życia. W latach wczesnego dzieciństwa oboje
mieliśmy wiele swobody, przez większość dnia mogliśmy bawić się, w to na co tylko
przyszła nam ochota. Obowiązywały jedynie dwie zasady – nie wolno nam było zbliżać się
do starej studni, chociaż i tak była zakryta deskami i kamiennymi płytami, których nie
zdołalibyśmy unieść, a więc była to po prostu jedna z tych rzeczy, którymi dorośli lubią się
zadręczać, choć wcale nie stanowiła dla nas zagrożenia. Po drugie, mieliśmy trzymać się
z dala od jeziora, które w pewnych miejscach mogło być bardzo głębokie. I pewnie takie
było. To zachowanie typowe dla dorosłych – widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie
ma, szukać go w jeziorze czy studni, które stają się groźne dopiero w obliczu złej woli
i zaniedbania. Jednak ci sami, ostrożni dorośli byli całkowicie nieświadomi prawdziwego,
grożącego nam – dzieciom, niebezpieczeństwa, albowiem w przeciwieństwie do nas, mimo
rozprawiania o tym jak to dom pełen jest duchów i upiorów, dawno już przestali słyszeć
niewyjaśnione odgłosy kroków w ciemnościach.
Poza bieganiem, mój brat Giles nie ma wielu talentów, ale jak mało kto potrafi
dochować tajemnicy. Kiedy zabierałam go do biblioteki, książki niewiele go obchodziły,
chociaż potrafił na godzinę czy dwie zająć się kolorowymi rycinami z wizerunkami ptaków
i motyli. Zadowalał się urwisowaniem w górę i w dół po drabinach, wspinaniem się
po półkach albo chowaniem za zasłonami, a czasem po prostu bawił się na zewnątrz. Już
wtedy można było ufać mu, że będzie trzymał się z dala od jeziora i od wścibskich oczu
pani Grouse. Ja tymczasem spędzałam całe godziny na czytaniu, a sypialnię zmieniłam
w szmuglownię książek, ponieważ moja nieobecność, choć za dnia uchodząca bez
komentarza, wieczorami z pewnością zwróciłaby czyjąś uwagę. Gdy Giles skończył lat
osiem i posłano go do szkoły, moje życie, oczywiście, zmieniło się w spektakl bez
widowni. Mogłam chadzać dokąd chciałam. Ta część domu przeważnie nie była
odwiedzana, a ja zrobiłam się na tyle odważna, że z rzadka martwiłam się, czy ktokolwiek
zobaczy jak wchodzę lub wychodzę z biblioteki, czy że zaniepokoję rezydujący tam kurz.
Tym sposobem przyswoiłam „Zmierzch i upadek”
[1] Gibbona, powieści Sir Waltera Scotta,
Jane Austen, Dickensa, Trollope’a, George’a Elliota, poezje Longfellowa, Whitmana,
Keatsa, Wordswortha i Colleridge’a, opowiadania Edgara Allana Poe. Było tam wszystko.
Lecz jeden pisarz górował ich razem wziętych. Szekspir, oczywiście. Zaczęłam od „Romea
i Julii”, przeszłam do historyczności i w krótkim czasie uporałam się z cała resztą.
Płakałam nad królem Lirem, bałam się Otella, a Makbet napawał mnie przerażeniem.
Hamleta wprost uwielbiałam. Sonety mnie spłakały. Ponad wszystko zakochałam się
w pentametrze jambicznym, co jest dziwną pasją u jedenastolatki.
To, co podobało mi się w Szekspirze najbardziej, to swoboda i lekkość, z jaką władał
słowami. Zdawało się, że jeśli nie było słowa wyrażającego to, co chciał powiedzieć,
po prostu wymyślał własne. Bardował język. W dziedzinie wymyślania słów nie urodził
się taki, który zdołałby go przewyższyć. Kiedy dorosnę i sama będę pisarką, co do czego
nie mam wątpliwości, zamierzam wyszekspirować kilka własnych słów. Już zaczęłam
ćwiczyć.
Od zawsze moją największą ambicją było zobaczyć sztuki Szekspira na scenie, ale stąd
do Nowego Jorku nie ma ani jednego teatru, co ubeznadziejnia moje życzenie. Zeszłego
lata, niedługo przed tym, zanim Gilesa posłano do szkoły, ludzie z posiadłości obok – Van
Hoosierowie, przyszli do nas z wizytą. Mieli syna, Theodora, parę lat starszego ode mnie,
jedynaka, którego najchętniej odurodziliby. Mieszkali w Nowym Jorku przez większą część
roku i tylko latem pokonywali około stu mil, żeby skryć się tu przed miejskim gorącem.
Młodzieńca nie miał kto zabawiać, więc ekscytował się mnieznajdowaniem. Siedział i cały
czas gapił się cielęcymi oczami.
Potem pani Grouse zaproponowała, żebym pokazała Theodorowi jezioro. Akurat
niefortunnęło, że tego dnia Giles leżał chory w łóżku, przykuty doń przez ostry atak
migreny. Mój brat jest tak chorowity, jak ja jestem zdrowa; zapada na choroby
wystarczająco często za nas dwoje, podczas gdy ja nie mam czasu na niedyspozycje, mając
na głowie całe to opiekowanie i martwienie się. Nieobecność Giles’a, gdy młody Van
Hoosier i ja zażywaliśmy zewnętrza, dała memu gościowi wolną rękę. Utrapiał mnie,
owładnięty obsesją, żeby zdobyć pozwolenie na pocałunek. Nie byłam temu całkowicie
przeciwna będąc niewiele młodszą od Julii, gdy tą romansowano, lecz młodemu Van
Hoosierowi daleko było do Romea. Miał dużą głowę i oczy jak piłeczki, wystające
z oczodołów. Wyglądał niczym gigantyczny owad. Ja jestem wysoka jak na swój wiek, ale
Theo był jeszcze wyższy, acz o połowę chudszy. Tyczkował nade mną, czym jedynie mnie
do siebie zrażał, gdyż nigdy nie należałam do tych, którzy potrafili znieść, gdy patrzy się
na nich z góry. Ławeczkowaliśmy ramię w ramię nad brzegiem jeziora, a ja odsunęłam się
na drugokoniec, gdyż znajdowałam jego atencje irytującymi, i już gotowa byłam wstać
i odejść, lecz wtedy napomknął, na pewno w nawiązaniu do mojej wzmianki o Szekspirze,
że widział „Hamleta”. Zuważniałam, usiadłam prosto i spojrzałam na niego jakby po raz
pierwszy. Może jednak ten chłopiec nie był tak nieuksiążkowiony, za jakiego
z powodzeniem uchodził. Wyczuwałam drzemiący w nim potencjał. Zaproponowałam mu
układ. Postanowiłam zezwolić mu na upragniony pocałunek, jeśli napisze dla mnie miłosny
wiersz.
Cóż... Wyciągnął notes i ołówek, i natychmiast zabrał się do dzieła. Nie minęła chwila,
a już wydzierał z niego i wręczał mi zapisaną kartkę, co było całkiem imponujące, chociaż
ośmielam się twierdzić, że zgadujesz, co było dalej. Niemądra dziewczyna, chciałam, żeby
podarował mi letni dzień, naprawdę myślałam, że mógłby to zrobić. Zamiast tego,
oczywiście jedynie prymitywnie zrymował i, po wymuszeniu pocałunku, który uważał
za należny, zostawił mnie płaczącą nad jeziorem. Nie dość, że całował prostacko, to
jeszcze przegrywał z Longfellowem o kilka długości. Oto jak kończyła się oda Van
Hoosiera, żeby wszystko było jasne:
Któż, z choć odrobiną inteligencji,
Nie chciałby pocałować Florencji?
***
Fascynująca, gotycka opowieść, która nie daje o sobie zapomnieć. John Harding wciąga czytelników w skomplikowaną, pełną niedomówień grę. W ciszy ciemnych korytarzy kryje się nadchodzące zło... Stare dwory są nie tylko siedliskiem wspomnień, ale przede wszystkim tajemnic. Florence i jej przyrodni brat Giles mieszkają w jednym z takich miejsc przesyconych grozą. Ich dziecięce rozrywki przerywane są lekcjami, które Giles odbywa ze swoją guwernantką. Florence nie wolno się uczyć. Szczególnie zabronione są dla niej lekcje czytania. Ogromna biblioteka, do której w końcu zagląda, jest miejscem zakazanym i bardzo pociągającym...Dziewczynka, dzięki sprytowi i inteligencji, powoli zaczyna rozróżniać litery, a potem składać je w wyrazy. Od tej pory jej życie całkowicie się zmienia. Niezauważona zakrada się do biblioteki, jej umysł chłonie słowa, a wyobraźnia maluje obrazy magicznych krain. Florence zupełnie zatraca się w labiryncie opowieści.Kiedy pierwsza guwernantka ginie zagadkową śmiercią, na jej miejsce zjawia się następna. Florence czuje, że elegancka kobieta w czerni nie przyjechała do dworu Blithe bez powodu. Podejrzewa, że czarna dama będzie chciała porwać lub skrzywdzić jej młodszego brata...Książka Johna Hardinga „Siostrzyca” nawiązuje do tradycji powieści gotyckiej. Czytelnik wciągnięty zostaje w skomplikowaną, pełną niedomówień grę. Narratorka historii, dwunastoletnia Florence posługuje się własnym, wymyślonym językiem, który doskonale pobrzmiewa w ciszy ciemnych korytarzy, potęgując wrażenie zbliżającego się dramatu.
Stare, angielskie dwory są nie tylko siedliskiem wspomnień, ale przede wszystkim tajemnic. Zabawa w chowanego może trwać tam w nieskończoność i nieodmiennie towarzyszy jej odkrywanie sekretów dawnych dni.
Florence i jej przyrodni brat Giles mieszkają w jednym z takich miejsc, gdzie przeszłość podaje rękę teraźniejszości, a przyszłość ukazuje się na tafli lustra. Dziecięce rozrywki przerywane są lekcjami Gilesa, które odbywa ze swoją guwernantką. Florence nie wolno się uczyć. Szczególnie czytania. Ogromna biblioteka jest miejscem zakazanym. I bardzo pociągającym.
Kiedy pierwsza guwernantka ginie zagadkową śmiercią, zjawia się następna. Florence czuje, że ta elegancka kobieta w czerni nie przyjechała do dworu Blithe bez powodu. Uważa, że ma niecny plan porwania lub skrzywdzenia jej młodszego braciszka.
Książka Johna Hardinga „Siostrzyca” nawiązuje do tradycji powieści gotyckiej. Czytelnik wciągnięty zostaje w skomplikowaną, pełną niedomówień grę. Narratorka historii, dwunastoletnia Florence posługuje się własnym, wymyślonym językiem, który doskonale pobrzmiewa w ciszy ciemnych korytarzy, potęgując wrażenie zbliżającego się dramatu.
Kiedy jest prawie pewne, że dziewczynka postradała zmysły, autor ujawnia fakty, które przeczą temu podejrzeniu. Nawet po przeczytaniu zakończenia pozostają wątpliwości.