"Kiedy zapadła noc, w domu znowu można było zamieszkać."
Kolejny, jeden z nielicznych w karierze pisarza, horror na bardzo dobrym poziomie. Nawiedzone domy. Duchy.
Kocham to:)
Jak to się zaczyna?
Od tragedii.
Była żona naszego bohatera, Dona Larka, jadąc pod wpływem alkoholu, zabija siebie i ich córeczkę. Don, który jest prawie bankrutem, z powodu batalii sądowych o prawa opieki nad córką, przytłoczony żalem i wściekłością z powodu utraty dziecka, wycofuje się ze świata. Popada w depresję.
Kiedy się z niej wynurza, ma dziwny pomysł na życie: postanawia kupować tanie, stare, zrujnowane domy, remontować je i sprzedawać z zyskiem. Chce to robić sam, bez żadnych współpracowników - taki samotny tryb życia bardzo mu odpowiada.
Wszystko toczy się swoim rytmem, dopóki Don nie trafia do domu Bellamych - starego południowego dworu, z przeszłością jeszcze bardziej tragiczną niż jego własna.
Zauważa, że jego mieszkanką jest dziwnie nieuchwytna Sylvia Delaney, która pojawia się i znika w najmniej oczekiwanych momentach i nie potrzebuje jedzenia ani picia.
Lark pomału zaczyna odkrywać mroczną i przerażającą tajemnicę starego nawiedzonego domostwa...
Klimacik jest.
Mrok jest.
Duchy są.
Czegóż chcieć więcej?
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział pierwszy
Nowy dom
Rok 1874
Doktor Calhoun Bellamy zaaranżował wszystko tak, by nie być świadkiem burzenia starego domu Varleya. Nie chciał zapamiętać tych scen. Natomiast pragnął obserwować każdy kolejny etap budowy nowego domu, który zaprojektował dla Renee i ich przyszłych dzieci.
Jego największym marzeniem były studia na wydziale architektury, zwłaszcza odkąd ojciec wysłał go za granicę po wojnie secesyjnej. Marzenie kształtowania przestrzeni wokół ludzi obudziły w nim nie wspaniałe europejskie wielkie budowle, katedry i pałace, pomniki i muzea, lecz wiejskie domy z Toskanii, Prowansji i Anglii. W jego oczach stopiły się w dziwny amalgamat: mozaika willi stworzonych dla wiecznego śródziemnomorskiego lata i wiosny oraz niezdobytych angielskich twierdz, których mieszkańcy czuli się bezpiecznie i przytulnie mimo srogich zim i nieustannego deszczu. Wrócił z głową pełną projektów domów, które zmieniłyby życie Amerykanów - po czym przekonał się, że tutejsi architekci nie są zainteresowani nowymi pomysłami. Nikt nie chciał przyjąć młodego zapaleńca na ucznia. Wreszcie Cal zdecydował się na studia medyczne i poszedł w ślady ojca.
Lecz teraz, kiedy do ślubu został niespełna rok, pozwolił sobie na ostatnie szaleństwo. W porozumieniu z architektem z Richmond zaprojektował dom, który z zewnątrz wyglądał jak konwencjonalna wiktoriańska budowla, ale wewnątrz miał zachować niektóre pomysły, które nawiedziły Cala za granicą. Nic dziwacznego, jedynie niekonwencjonalne wykorzystanie przestrzeni, na widok której budziły się marzenia o wirujących parach na balu w wiejskiej posiadłości, łuki przywodzące na myśl otwarte drzwi i korytarze domów na Riwierze, a także wzgórza ponad Florencją... Architekt usiłował go przekonać, że w takim domu nikt nie będzie się czuł dobrze, ale Cal nieodmiennie i radośnie odpierał jego zarzuty. Takiego domu pragnął; architekt miał tylko narysować plan budowli, która przetrwa aż do Wniebowzięcia, jak to skromnie określił Cal.
- A kiedy miałoby to nastąpić? - spytał architekt, jedynie odrobinę sarkastycznie.
- Nie chciałbym marnować pańskich pieniędzy na nadmierne umocnienia.
- Niech będzie niezniszczalny - odparł Cal. - Tak na wszelki wypadek.
Teraz pozostało już tylko usunąć stary dom rodziny kwakrów, zbudowany przy ulicy Baker na długo przed uzyskaniem przez Greensborough praw miejskich. Miasto rozrastało się w kierunku zachodnim, a dzielnica, choć niezamożna, była jak najbardziej urzekająca. Właśnie w takim miejscu syn i spadkobierca najznakomitszego lekarza w mieście mógł wybudować domostwo dla swojej narzeczonej. Porośnięty drzewami wąwóz na tyłach działki gwarantował prywatność i piękny widok z okien; wielka powozownia oraz pomieszczenia dla służby oddzielały budynek od sąsiedniej parceli, a zacienione ulice obejmowały go z dwóch pozostałych stron. W rezultacie dom miał być odizolowany od innych, konwencjonalnie przyjemny na zewnątrz, zaskakujący i czarujący wewnątrz.
Dlatego Cal nie był zadowolony, kiedy do jego gabinetu wpadł zdyszany służący i uparł się przekazać mu wiadomość od majstra ekipy wyburzającej stary dom.
- Lepiej, coby pan przyszedł. Oni tam znaleźli coś takiego, co musi pan to zobaczyć.
- Powiedz im, żeby zaczekali godzinę. Nie pojmują, że mam tu pacjentów, którzy mnie pilnie potrzebują?
Chłopak zagapił się na niego tępo. Nie było nadziei, że przekaże odpowiedź w zrozumiały sposób.
- Nieważne. Powiedz im, żeby zaczekali, dopóki nie przyjdę.
- Tak, proszę pana - wymamrotał służący i zawrócił biegiem. Bez wątpienia zwolni, kiedy tylko zniknie za rogiem i dalej powlecze się jak żółw. Tak to właśnie jest z tymi ludźmi. Można dać im wolność, ale nie zrobi się z nich dobrych pracowników. Istnieją pewne granice tego, co armia Północy może narzucić podbitemu Południu.
Właściwie tego dnia doktor nie miał pacjentów, więc po paru minutach opuścił gabinet. Szedł pieszo, ponieważ dzień był piękny; spodziewał się, że dogoni służącego, ale najwyraźniej albo go nie docenił, albo chłopak potrafił się dobrze ukrywać.
Nie zdziwił go widok bezczynnie czekających robotników - w końcu płacił im dniówki. Jeśli majster czuł się zawstydzony faktem, że marnują pieniądze pracodawcy, nie zdradził tego w żaden sposób.
- Nikt się tego nie spodziewał - powiedział - więc tylko wy możecie podjąć decyzję.
- Jaką decyzję?
- Lepiej niech łaskawy pan zejdzie ze mną do starej piwnicy, to pokażę.
Wobec rozpaczliwego stanu domu nie było to bezpieczne przedsięwzięcie. Nawet kiedy dotarli do jasno oświetlonego punktu w miejscu, gdzie podłoga na parterze została zerwana, i tak bez przerwy obijali sobie głowy lub łydki o jakieś niewidoczne przeszkody. W końcu majster zatrzymał się przy kamiennym murze fundamentu, w którym czerniała niewielka dziura.
- Widzicie, panie?
Cal nie widział absolutnie nic, dopóki majster nie wyjął jeszcze kilku kamieni i nie uniósł latarni. Dopiero wtedy okazało się, że za ścianą ciągnie się tunel łączący piwnicę z... z czym?
- Dokąd prowadzi?
- Posłałem chłopaka, coby przez niego przeszedł. Wylazł w wąwozie. Widzi mi się, co te Varleye przed wojną przeprowadzali tędy czarnuchy.
Cal zacisnął usta.
- Ufam, że nigdy więcej nie wypowiecie tego słowa w mojej obecności.
- Upraszam łaski, chciałem powiedzieć: czarne.
- Nie dziwi mnie, że kwakrzy łamali prawo. Nie sympatyzuję z nimi, lecz cenię ich za odwagę i prawość.
Majster skrzywił się z pogardą.
- Ale lepiej, co się wynieśli na zachód. Dobrze mówię?
- Bez wątpienia - przyznał Cal i uśmiechnął się nieznacznie.
- Więc jak, mamy to zasypać?
Cal zastanowił się przez chwilę. To prawie zabytek, czyż nie? Tunel, przez który przeprowadzano niewolników, nadawał jego domostwu nieco szlachetnej patyny. Amerykańskie budynki rzadko mogą się pochwalić jakąś przeszłością.
- Zostawcie, jak jest. Zbudujemy fundamenty w taki sposób, żeby go zachować. Może zrobię tu piwniczkę na wino.
- Wedle życzenia łaskawego pana.
Cal wracał do gabinetu jak na skrzydłach. Zbuduję nowy dom dla mojej żony, lecz jednocześnie będzie on stary niczym rzymskie katakumby, pomyślał.
***
Rozdział drugi
Ponowne odkrycie
Rok 1996
Dom Bellamych starzał się wraz z całym College Hill. Dostatni wiek dziewiętnasty wyczarował po obu stronach ulic rzędy wielkich, ekstrawaganckich posiadłości, ale po wybuchu wojny światowej bogacze woleli wznosić swoje siedziby w okolicach klubu w Irving Park, a College Hill zaczęło powoli podupadać. Owdowiałe staruszki nadal mieszkały w domach, które wybudowali im bogaci mężowie, lecz inne budynki stały opustoszałe; wykupywali je ludzie, którzy urządzali w nich mieszkania do wynajęcia, z kuchniami i łazienkami dobudowanymi gdzie popadło. W miarę rozprzestrzeniania się rozkładu cena czynszu spadała, aż wreszcie na ich wynajęcie mogli sobie pozwolić studenci z uniwersytetu.
To był koniec tej dzielnicy. Początkowo mieszkania wynajmowały młode studentki, a zatem osoby bardziej cywilizowane, lecz bez względu na to, jak doskonałe miały maniery, były jedynie lokatorkami, a domy nie należały do nich. Potem uczelnie stały się koedukacyjne i college dla dziewcząt zmienił się w Uniwersytet Karoliny Północnej w Greensboro. Żeńskie i męskie organizacje studenckie zagarnęły dla siebie najlepsze budynki w pobliżu campusu. Reszta domów została podzielona na jeszcze mniejsze mieszkanka, w których studenci cisnęli się jak śledzie. Nie troszczyli się o trawniki; właściciele nieruchomości zajmowali się nimi jeszcze mniej.
Wszystko to stało się udziałem domu Bellamych, włącznie z krótkim epizodem we wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy został siedzibą żeńskiej organizacji studenckiej. Na początku lat osiemdziesiątych dzielnica zaczęła się starzeć, a dom Bellamych zmienił właściciela. W 1987 roku ów starszy pan przeniósł się na Florydę i przestał wynajmować pokoje w złudnej nadziei, iż pusty dom szybciej się sprzeda. Budynek szybko uległ zniszczeniu - zaniedbany, o oknach zabitych deskami, ze zdziczałym i zarośniętym chwastami trawnikiem, koszonym zaledwie parę razy do roku. Tablica „Na sprzedaż” stała tak długo, że czerwona farba złuszczyła się do reszty; podczas jakiejś burzy przewróciła się i nikt jej już nie podniósł. Nikt nie chciał domu, który podczas przerabiania na mieszkania do wynajęcia został poważnie zdeformowany. Nikt nie chciał nawet parceli, położonej na rogu ulic i z wąwozem z tyłu. Wreszcie właściciel zapomniał, że ma taką posiadłość.
Jakby specjalnie po to, by dom wyglądał jeszcze żałośniej, powozownia i kwatery służby prezentowały się całkiem przyzwoicie. Już dawno przerobiono je na pomieszczenia mieszkalne; były stare, lecz zadbane i miały ładnie skoszony trawnik. Kwitły, podczas gdy dom Bellamych powoli ginął.
Aż do pewnego sierpniowego dnia w 1997 roku, kiedy Don Lark przejechał obok niego w nieco sfatygowanym czerwonym fordzie furgonetce, po czym zawrócił, by jeszcze raz się mu przyjrzeć. Zaparkował na ulicy Baker, wysiadł i obszedł dom na piechotę, przyglądając mu się wnikliwie. Znalazł na trawniku tablicę z napisem „Na sprzedaż”, odwrócił ją i odcyfrował nazwę agencji handlu nieruchomościami.
Od czasu postawienia tablicy agencja zmieniła nazwę dwa razy, ale numer telefoniczny pozostał ten sam. Don zatrzymał się przy najbliższej budce i wyjaśnił kobiecie po drugiej stronie linii, że jedyna tablica na terenie posiadłości nosi numer telefonu jej agencji.
- Przykro mi, ale nie zbieramy ofert na ten adres...
- A jeśli oferty same przyjdą?
- Przykro mi, ale nie rozumiem, co...
- Droga pani, nie obchodzi mnie, kto zbiera oferty na kupno tego domu. Macie tam agentów handlu nieruchomościami, tak? A oni potrafią znaleźć właściciela tego domu i poinformować kupca, w tym przypadku mnie, do kogo mam się zwrócić, czy właściciel chce sprzedać posiadłość, a jeśli tak, to za ile. Mówi to pani coś?
- Ta uszczypliwość jest zupełnie niepotrzebna.
- Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o tej parceli, a to nie ja namalowałem numer na tablicy.
- Proszę zaczekać.
Zaczekał. Musiał wrzucić jeszcze jedną monetę i czekał dalej. A potem w słuchawce rozległ się głos innej kobiety.
- Tu Cindy Claybourne. W czym mogę pomóc?
- Pani się zajmuje nieruchomościami?
- Tak mi się wydaje. - Roześmiany głos, miły dla ucha.
- Nazywam się Don Lark i interesuje mnie zrujnowany budynek na rogu Baker i Motley. Na tablicy, która jest stara i dawno temu się przewróciła, znalazłem numer waszej agencji. Recepcjonistka powiedziała, że nie szukacie na niego kupca, przynajmniej nie w tej chwili.
- Hm, to brzmi tajemniczo.
Don przypomniał sobie wielebnego Gardinera, który w czasach jego dzieciństwa odpowiadał na niezliczone pytania: „Hm, sądzę, że to tajemnica”. Uśmiechnął się i powiedział:
- A żeby to wyjaśnić, trzeba wysłańca niebios?
- Nie, raczej Sherlocka Holmesa. Chętnie zajmę się tą sprawą. Czy może mi pan podać swój numer?
- Mógłbym, gdybym go miał.
- Więc telefon do pracy?
- Jak powiedziałem, jestem poważnym klientem, mam pieniądze w banku, bez obaw, tylko tak się złożyło, że nie posiadam telefonu. Będę musiał sam zadzwonić albo przyjść do agencji.
- Tajemnica za tajemnicą - odparła. - Dziś po południu o piątej? U nas?
- U nas czyli gdzie?
Podała mu adres. Podziękował i odłożył słuchawkę. Potem wsiadł do furgonetki i wrócił do domu Bellamych.
Widział coś innego niż większość ludzi, którzy przyglądali się wymarzonemu domowi Calhouna Bellamy’ego. Zachwaszczone podwórko, łuszcząca się farba, zabite deskami okna, ściany pokryte graffiti - to wszystko było dla niego prawie niedostrzegalne. On widział całkiem niezły dach - w zadziwiająco dobrym stanie, zważywszy na widoczne zaniedbanie budynku. To znaczyło, że wnętrze nie jest zawilgotniałe. I ani dach, ani ganek nie zapadały się - to oznaczało wytrzymałą strukturę na solidnym fundamencie. Był to mocny dom.
Don jeszcze raz obszedł parcelę, szukając śladów obecności termitów, wyrw w podmurówce oraz miejsca doprowadzenia prądu i wody. Pochylnia do wrzucania węgla na tyłach domu zdradziła, gdzie kiedyś znajdowała się tu ścieżka; co do staroświeckiego pieca węglowego, Don przyjął, iż nadal znajduje się w piwnicy - kto zdołałby wyrzucić takiego potwora? - ale nie używano go co najmniej od pięćdziesięciu lat. I dobrze. Darujmy sobie westchnienia za kaflowymi piecami. W domu, który Don naprawiał parę lat temu, stał taki jeden. Don zaciekawił się, naładował do niego węgla i podpalił. Zanim uzyskał jakieś rezultaty, wysmarował się na czarno od stóp do głów, nie wspominając już o zadziwiającej ilości sadzy, która eksplodowała z komina. Jej płatki opadały niczym popioły z Góry Świętej Heleny, a przynajmniej tak mu się to skojarzyło. Nic dziwnego, że ludzie rzucili to w cholerę, kiedy tylko do użytku weszło ogrzewanie gazem lub olejem opałowym. Przy tym draństwie spaliny wydawały się czyste i zdrowe.
Im dłużej przyglądał się domowi, tym bardziej się mu podobał. Stolarka była znakomita, a choć farba całkiem spłowiała, prawie nic nie wymagało uzupełnień. Parę futryn okiennych spaczyło się i odstawało, lecz szyby nadal były całe. Gdzie się podziały łobuzy z kamieniami? Najwyraźniej okna zostały zabite deskami, zanim zjawili się wandale.
Dom wymagał gigantycznej pracy, ale na nią zasługiwał. Ten, kto go zbudował, używał wyłącznie najlepszego budulca, a robotnicy pracowali z miłością. Przywrócenie domu do dawnej świetności pociągnie za sobą całe miesiące wytężonej pracy, ale kiedy dzieło zostanie ukończone, będzie wyglądał oszałamiająco.
Chcę go mieć. Don przyznawał to z największą niechęcią - wiedział, że to oznacza, iż najprawdopodobniej zapłaci zbyt wiele. Ale może po tylu latach zapomnienia właściciel z radością pozbędzie się domu? Może cena będzie przystępna? Wtedy Don mógłby zapłacić gotówką, nie zapożyczając się w banku. Po ostatnim remoncie dostał prawie sto tysięcy dolarów. Jeśli kupi dom za pięćdziesiąt, zostanie mu jeszcze na materiały, ewentualnego współpracownika i na przeżycie przez rok, bo tyle potrwa remont. Koniec z pożyczaniem, koniec z bankami, koniec pieniędzy zżeranych przez odsetki.
I wtedy, jak zawsze gdy zaczynał się zanadto cieszyć, przypomniał sobie o oczach, które nie zobaczą tego domu, o stopach, które nie będą chodzić po jego podłogach, o głosie, który nigdy nie rozlegnie się w przestronnych pokojach czy na zewnątrz, w zadbanym ogródku.
Robiło się ciemno. Pojechał do zajazdu przy trasie I-40, zapłacił parę dolców za prysznic, zjadł paskudną kolację i poszedł spać do furgonetki, pomiędzy narzędzia (...)
***
Don Lark prowadził kiedyś zwyczajne, szczęśliwe życie. Niestety, splot tragicznych okoliczności zburzył jego spokojną egzystencję i uczynił z niego zdziwaczałego samotnika. Mogło by być jeszcze gorzej, ale Don znalazł sobie cel w tym nowym, znacznie mniej radosnym życiu: wędruje z miasta do miasta, wyszukuje stare, zrujnowane domy, kupuje je, wprowadza się do nich, a następnie przywraca im dawną świetność, po czym sprzedaje je i rusza dalej. Wiekowa rezydencja w Greensboro stanowi największe wyzwanie dla jego renowatorskich talentów. Don z zapałem przystępuje do pracy, lecz z każdym mijającym dniem staje się dla niego coraz bardziej jasne, że nie trafił do zwyczajnego domu, że jego sąsiedzi nie są zwyczajnymi ludźmi, i że wcale nie jest jedynym lokatorem posępnej budowli. Kiedy zaś odkrywa w piwnicy wejście do zagadkowego tunelu, tajemnica z fascynującej zaczyna powoli przeradzać się w groźną i złowieszczą.