"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Wilkołak Jonathan Maberry

"Ta krągła dama w ogniu białym, Księżycem wśród śmiertelnych zwana."

I jak to bywa z prawie klasykami - super nastrój, ciutkę przypominający Drakulę Stokera. 

Narracja, jak już się nią przesiąknie, też nie puszcza czytelnika:)

Polecam, ekranizacja też bardzo klimatyczna.


I nie - to nie jest wilkołak rodem ze Zmierzchu...


MOJA OCENA: 8/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Prolog

Łowy nigdy się nie kończą. Tak jak głód.
Przez cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który obracał się i zmieniał. Bogini Łowów jest blada i głodna, jej złowrogie oko czujne, zęby gotowe kąsać. Usta aż do bólu pragną smaku życia spływającego w gardło. Gwiazdy umykają przed nią niczym owce. W pełni swojej potęgi włada całym mocnym niebem.
W nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje bezkresne pastwiska, za każdym razem przekonane, że bestia odeszła. Nieprzygotowane na jej powrót - lśniącej, jasnej i znów głodnej, polującej.
Wiecznie głodnej.
I wiecznie polującej.

Blackmoor, Anglia, rok 1891

Zatrzymał się na ścieżce biegnącej na szczyt urwiska i przez splątane palce bezlistnych drzew spojrzał na niebo.
Chmury były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłania­jąc księżyc - olbrzymi i jasny, zimny, biały krąg dominujący nad niebem. Tylko on świecił, wszystkie gwiazdy i planety umknęły przed jego surowym obliczem.
Ben Talbot stał na ścieżce dłuższą chwilę. Trzymał latar­nię, usta miał rozdziawione. Oglądał księżyc w stu różnych puszczach, na polach daleko od miast, na pokładach statków zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za każdym razem, kiedy widział go w pełni, z wrażenia nieruchomiał. Oszoło­miony jego potęgą... i pięknem.
Zamknął oczy, starając się skupić na ważniejszych spra­wach. Nie przyszedł tu gapić się w niebo. Ale kiedy przypo­mniał sobie o celu wyprawy, poczuł ukłucie w piersi. Peł­ny lęku odwrócił się i ruszył ostrożnie wzdłuż wodospadu, opadającego z rykiem do niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po spękanej ścieżce, aż znalazł się u podnóża urwiska. Przystanął i się obejrzał. Potem spojrzał przed siebie, mię­dzy gęste cisy. Dawno już zarosły ścieżkę - potrzaskały ka­mienie korzeniami, zatrzymując się dopiero na ścianie klifu. Były bardzo stare - niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąż stały dumnie wyprostowane, sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię, poświecił w jedną i w drugą stronę, aż odnalazł ścieżkę - ciemny tunel utworzony przez splątane gałęzie drzew.
Pokiwał głową. Tb musiała być właściwa droga, chociaż ostatnio szedł przez te lasy tak dawno temu, że wszystko wy­dawało mu się nowe i nieznane. To, jak mały chłopiec widzi puszczę, i to, jak pamięta ją dorosły mężczyzna, to dwie różne rzeczy.
Ruszył naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, żeby zmieścić się w tunelu. Po kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się łagodnie i Ben mógł się wyprostować. Nie skoń­czył jeszcze czterdziestu lat, był silny. Mimo to nerwy miał napięte. Kiedy był mały, razem z bratem przychodzili tu tysiące
razy, ale nigdy w środku nocy. Może to właśnie przez zmieniający percepcję mrok wszystko wydawało się nierze­czywiste i nieznane. Niepewnym krokiem, z mocno bijącym sercem, ruszył naprzód.
Korytarz cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się upewnić, że idzie we właściwym kierunku. Podniósł latarnię, żeby lepiej widzieć...
Trzask!
Coś przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się gwałtownie i odskoczył w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Coś poruszało się w krzakach...
- Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub ucie­kać. Wyciągnął przed siebie latarnię - źródło światła i tali­zman. Drugą ręką wymacał przy pasie żeglarski nóż o długiej klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce na rękojeści, poczuł, że wraca mu pewność siebie. W ciemności wciąż coś się poruszało.
Ben powoli wyciągnął nóż, trzymając go za sobą, tak aby w polerowanej stali ostrza nie odbijało się światło latarni. To coś było coraz bliżej.
Wysunął nóż z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro mu­siał walczyć, to zamierzał zrobić to, jak należy. Coraz bliżej.
- No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóż. Zamierzał ciąć szeroko. Pchnięcie to ruch głupców, ostrze uwięzione w ciele. Ben wiedział, że szybkie cięcia potrafią utrzymać na dystans nawet dużego psa czy dzika.
Nagle istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął ze strachu i wściekłości, unosząc nóż. Stworzenie znalazło się w kręgu światła latarni... Mężczyzna cofnął się o krok, a z piersi wyrwał mu się śmiech.
To tylko bażant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potężnego człowieka z wielkim nożem. Łopocąc skrzydłami, popędził tunelem ciosów.
- Niech to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóż z powro­tem do pochwy. - Przeklęte ptaszysko - krzyknął za bażan­tem. - Głupiec - powiedział sam do siebie.
Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał ścieżkę. Dziesięć kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień przygasł na chwilę, zanim znów się rozpalił, potrząśnięty. Ben przyjrzał się latarni. Niedługo się wypali, pomy­ślał. Chwycił pierwszą latarnię, jaką znalazł, i nie sprawdził, ile jest w niej nafty.
- Ty przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz po­śpiech zadziałał przeciwko niemu.
Zawahał się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót za­władnął cienistym krajobrazem, a noc wydała się ciemniejsza i mniej znajoma. Cisza była jak żywa istota i Ben czuł, że mu się przygląda.
- Jesteś tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniżył głos do szeptu.
Nikt nie odpowiedział, ale wciąż miał wrażenie, że jest obserwowany, jakby patrzyły na niego znajome oczy. Odchrząknął i podniósł głos.
- Wyjdź - wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, że jeśli szybko nie znajdzie tego, kogo szuka, zgubi się w ciemnościach.
Spojrzał w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było przypominającą szron bladość. Dotyk księżyca na drzewach. Ben pokiwał głową. Jeśli straci latarnię, drogę powrotną od­najdzie, wychodząc wyżej. Księżyc świecił tak jasno, że moż­na by przy nim czytać, i dopiero co zaczął swoje łowy na nie­bie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a Talbot Hall nie było wcale tak daleko.
Mimo to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben wyprostował się i głęboko odetchnął.
Przy pierwszym kroku latarnia znów zamigotała.
- Nie gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa. Zachęcony tym, Ben znów ruszył do przodu. Latar­nia, chyba chcąc z niego zakpić, prawie zgasła.
Talbot przygryzł wargę. Światło księżyca pozwoli mu wró­cić, ale nie znajdzie przy nim tego, czego szuka. Może lepiej dać sobie spokój i wrócić jutro. Potrząsnął latarnią i gdy pło­myk zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś poruszenie po lewej -błysk księżyca na czymś, co poruszało się wśród drzew.
- Co, u diabła?
Próbował wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale już zniknęło. Usłyszał szmer, odwrócił się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny, rozmazany kształt ruszył na niego z ogromną szybkością. Gdy go mijał, Ben usłyszał dziwny od­głos - jakby ktoś rozdzierał płachtę materiału.
Latarnia uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny płomyk na chwilę rozbłysł. Siła pchnięcia obróci­ła Bena. Gapił się tępo w niewłaściwą stronę, mrugając wy­trzeszczonymi oczami. Świat skurczył się do otulającej go ciemności. Talbot usłyszał cichy szelest deszczu, jedna krop­la, druga... Spojrzał w górę, zdziwiony, że nie czuje deszczu na twarzy. Niebo nad drzewami było czyste.
Uśmiechnął się krzywo do księżyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc może padać. A potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła. Ciemny deszcz. Czarny w świetle księżyca. Lśniący jak olej, pachnący świeżo ciętą miedzią. Ben otworzył usta, żeby skomentować jakoś ten dziwny deszcz, padający z jego własnego ciała, ale nie zdołał wydobyć głosu.
Usłyszał cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się obejrzał, zobaczył dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą. Nieludzką. Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok i ujrzał oczy tego, co stało obok niego. To nie były oczy czło­wieka, którego szukał. Były wielkie i żółte jak księżyc w porze żniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, że serce staje mu w piersi.
Zrozumienie uderzyło go mocniej niż cios, który wytrącił mu latarnię.
Wrzasnął, a potem rzucił się do ucieczki.
Jego żołądek był pełen rozpalonego żelaza. Przedzierając się przez krzaki, chwycił się obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły się na mokrych, wylewających się trzewiach. Umysł nie chciał pogodzić się z rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono. Pogodzić się znaczyło pozwolić na to okropieństwo, a tego nie mógł zrobić.
Biegł. Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szer­szy, czerwony ślad. Słyszał tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot stóp na listowiu. Ale był pewien, że coś go śledzi. Nie biegnie. Czai się.
- Boże... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował spojrzenie za siebie. Tylko jedno.
Nic nie zobaczył. Księżyc malował korytarz wśród drzew upiornym światłem, ale nic się tam nie poruszało oprócz gałę­zi, które Ben potrącił.
- Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed siebie.
Stało przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył.
Z przerażeniem zrozumiał, że to coś obeszło go dookoła. Nie ścigało... kpiło z niego. Bawiło się nim.
Istota rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben po­czuł, że na policzku wykwitają mu linie ognia. Gorąca krew polała się z ran, pociekła do ust i po szyi.
Odwrócił się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste za­rośla.
Nogi miał jak z żelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ru­chu. Krzaki nagle się przerzedziły i wybiegł na niewielką po­lanę u stóp urwiska. Pośród splątanej trawy jasne kamienne stopnie prowadziły do masywnych drzwi.
Ben rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w skale urwiska. Patrzyły na niego starożytne rzeźby. zapomnianych bogów i bezimiennych królów. Olbrzymie wrota z brązu okute były grubymi, krzyżującymi się żelazny­mi listwami. Panele między okuciami pokrywały zawiłe tek­sty modlitw i zaklęć tak starych, że większość została zapom­niana.
W umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za sobą, w lesie, słyszał istotę przedzierającą się przez krzaki. Uniósł stopę na pierwszy stopień - choć ważyła tyle, co blok skalny - ale kiedy próbował podnieść drugą, nie mógł. Z krzy­kiem bólu i porażki runął na schody.
Jednak nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając za sobą czarno czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były blisko, otwarte. Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć, mógłby wciągnąć się do środka i je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi powstrzymałyby samo piekło.
Nagle usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i zrozumiał, że nie zdoła dotrzeć do schronienia. Drętwiejący­mi palcami sięgnął po nóż, ale istota wyrosła nad nim olbrzy­mia i straszna. Ostrze ze szczękiem spadło na zimne kamienie.
Ben słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderza­jące z błyskawiczną prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego ubranie, jak trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak szpony zgrzytają na kościach. Słyszał to wszystko jakby z oddali, nie czując bólu, który musiał wstrząsać jego nerwami. Słyszał, ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem stawała się coraz słabsza.
Istota pochyliła się nad nim i zobaczył te straszliwe żółte ślepia. Zobaczył w nich własne odbicie.
Nagle bestia przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył na nią, jakby był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest prawda, to nie jest on. Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i nad urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz Bogini Nocy. Księżyc, w całej swojej obłąkanej chwale.
Na jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na niego polowało. Istotę, która go zabiła. Olbrzymią, zniekształconą, niesamowitą sylwetkę na tle nieba.

- Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i znikło, uciekając w świat. - Nie.
Ale tego protestu nie usłyszał nikt oprócz niego. Ciem­ność, która skradała się ze wszystkich stron, była czarna i bez­kresna. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był przeciągły, straszny skowyt bestii, który wzbił się w nocne niebo z puszczy.
Nad światem pełny, biały księżyc przyglądał się temu wszystkiemu w triumfie i chwale (...)

***

Szczęśliwe życie Lawrence’a Talbota skończyło się tej nocy, kiedy umarła jego matka. Chłopak opuścił wiktoriański dwór, by szukać zapomnienia w dalekiej Ameryce. Po latach powraca w rodzinne strony – i odkrywa, że okolicą rządzi strach. Krążą pogłoski o krwiożerczej bestii. Lecz Lawrence’a stokroć bardziej przeraża tajemnicza siła, która wzywa go do lasu przy pełni księżyca…


EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER










Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger