"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Brama piekieł Bill Schutt, J.R. Finch

"Myślę, że Brama Piekieł jest najbardziej przeklętym miejscem, jakie kiedykolwiek odwiedziłem, i chętnie zapłaciłbym dziesięć funtów, żeby go nie widzieć. George Bernard Shaw"

Bardzo ciekawy pomysł, ale narracja nie przekazuje właściwie klimatu, jaki powinien panować w tego rodzaju opowieści. Ni to horror, ni to historia, ni to fakty...
Za duża mieszanka.

Mogłoby być o wiele lepiej, ponieważ jest groza. I tajemnica. I... istoty. Pachnące gardenią. 

Desmodus draculae.
"Widma. Tak w bazie nazwano niewidzialnych wrogów, którzy atakowali japońskich i niemieckich żołnierzy. Miejscowi robotnicy mieli dla nich własną nazwę: chupacabra (...) Kiedy pozwolisz chupacabrze zamieszkać w swojej głowie, nigdy już nie będziesz tym samym człowiekiem."

Przesłanie niezłe.
"Cywilizacja (...) Interesująca idea, gówniane wykonanie."

MOJA OCENA: 6/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


PROLOG

Biała Krew i Czarna Biblia

Bóg nie ma władzy nad przeszłością, Co najwyżej okrywa ją zasłoną zapomnienia.
Pliniusz Starszy
Okolice rzeki Tykicz Gniły, Ukraina
Front sowiecko-niemiecki
16 lutego 1944
Wczesna odwilż.
Tak to się zaczęło.
Jak na to miejsce, o tej porze roku powietrze było wyjątkowo wilgotne. Ciężki mróz, który zazwyczaj nadchodził koło grudnia i nie odpuszczał aż do marca, tamtego roku w ogóle się nie pojawił. Lodowata woda w rzece, zwykle niemrawa, płynęła wartko niczym rwący potok.
Lekki wiatr zwiewał włosy na oczy Wiktora. Odsuwając je na bok, na chwilę się zatrzymał, by podziwiać widok. Okolica była piękna, można by nawet powiedzieć, że spokojna, gdyby zignorować pewne fakty, takie jak rozjechane gąsienicami czołgów błoto wymieszane z mokrym śniegiem albo nieustający szum silników i zapach czarnych spalin.
Siwy koń juczny odwrócił łeb do Wiktora i przygryzł metalowe wędzidło, obśliniając je przy tym.
– Jesteś głodny, Sasza – mruknął. – Ja też.
Poluzował uzdę i z kieszeni kurtki wyjął pół garści ziarna, które koń zjadł łapczywie, a na koniec szturchnął nosem ramię chłopca.
– Nie ma więcej – rzekł Wiktor, z przesadą wzruszając ramionami.
Sasza, mały konik rasy wiatka, niewiele większy od osła, pochodził z euroazjatyckich stepów. Wiktor znał te konie niemal przez całe swe siedemnastoletnie życie. Były rosyjską odpowiedzią na drogi, na których zapadało się po kolana w błocie. Tak naprawdę tylko kartografowie nazywali je drogami. Ten niezrównany koń, nie dość, że silny, był też nienarowisty, spokojny, choć ciągnął sanie załadowane mocno ponad miarę. Już od trzech dni Wiktor nie spuszczał drewnianych skrzyń z oczu, a w nocy spał na nich. Wiedział, że choć wiele skrzyń, które jego rodacy ciągnęli przez to błocko, zawierało amunicję czy broń, on transportował tylko szufle i kilofy.
Ale są tak samo ważne jak broń, przypomniał sobie. Może nawet ważniejsze.
Wiktor się nie mylił, choć podobnie jak pozostali nie miał zielonego pojęcia na temat szczegółów ich zadania. I jak wielu jego rodaków otrzymywał wyłącznie rozkazy „Iść naprzód” i „Zabić ich wszystkich”. Szczerze mówiąc, nigdy jeszcze nie widział choćby jednego Niemca, lecz ostatnio coraz częściej zastanawiał się, jak by zareagował, gdyby jakiegoś spotkał. Mimowolnie zadrżał na tę myśl i zabrał się do wyciągania rzepa z końskiego kłębu.
Stojąc tak i pocieszając Saszę, Wiktor nie zdawał sobie sprawy, że był jednym z niemal pół miliona żołnierzy, którzy zdążali w tamtą stronę prawie z całego obszaru Rosji. Zbierali się wzdłuż granicy frontu rozciągniętego na ponad trzysta dwadzieścia kilometrów. Dowódcy mieli nadzieję rozbić, i to bezpowrotnie, ostatnią niemiecką ofensywę na Wschodzie. Z pomocą miejscowych partyzantów i przy sprzyjających warunkach pogodowych siły sowieckie stopniowo, ale skutecznie spychały armię Hitlera przez Rosję na Ukrainę. Tylko generałowie wiedzieli, że około sześćdziesięciu pięciu tysięcy niemieckich żołnierzy znalazło się w okrążeniu na terenie, który klinem wbijał się głęboko w strefę zajmowaną przez Rosjan. Dla historyków jest to kocioł pod Korsuniem lub kocioł pod Czerkasami. Dla tych, którzy znaleźli się w pułapce, dla tych, którzy przeżyli, pozostanie na zawsze Bramą Piekieł.
W owym klinie gołoledź, błoto i topniejący śnieg unieruchomiły inwazję nieprzyjacielską, wcześniej nie do zatrzymania. W końcu Luftwaffe zrzuciła swoim rodakom żywność i amunicję, lecz na nieszczęście dla Niemców pomoc wylądowała w zajmowanej przez Rosjan strefie. Sprzęt padał, możliwości komunikowania się były coraz bardziej ograniczone, choć nękani kłopotami Niemcy dowiedzieli się jednak, że to ich „niedostatecznie oświetlony” punkt zrzutu odpowiadał za błąd Luftwaffe. Siły Osi nie miały pojęcia, że 24 Dywizja Pancerna po wyczerpującej wędrówce na północ, idąc z odsieczą okrążonym oddziałom niemieckim, nigdy nawet się do nich nie zbliżyła. Zamiast tego, o dziwo, w pewnym momencie zawróciła, zresztą zgodnie z bezpośrednim rozkazem Adolfa Hitlera. Niemcy w kotle czerkaskim zrozumieli, że jedyną szansą na przeżycie jest przerwanie okrążenia, ale w tym momencie nawet to zostało odłożone w czasie.
Tymczasem Rosjanie nieustannie wzmacniali swoje pozycje, szykując klasyczny atak oskrzydlający. Historycy rosyjscy twierdzą, że siły rosyjskie liczyły tam wówczas dwieście tysięcy żołnierzy. Wysokie dowództwo niemieckie uważało, że Rosjan było dwukrotnie więcej – i przez jakąś chwilę rzeczywiście tak było.
Wiktor poklepał grzbiet konia, a potem ściągnął cugle. Gdybym dłużej tak mocno ciągnął, nadawałbyś się tylko do zjedzenia, pomyślał.
Bezskutecznie próbował odsunąć tę myśl, aż jego uwagę odwrócił osobliwy dźwięk. W strefie wojennej głośne huki nie były niczym niezwykłym, ale tym razem wydawało się, jakby gdzieś w oddali eksplodowało niebo.
Kilka sekund później dźwięk się powtórzył i był jeszcze głośniejszy. Gdzieś nad głową, jak grzmot… w bezchmurny dzień. Wiktor poczuł falę uderzeniową, zdało mu się, że żebra drgają jak dwanaście par kamertonów.
Potem zapadła cisza. Śmiertelna cisza.
Pojazdy stanęły, ludzie się zatrzymali. Tak jak po wielokroć w przeszłości i w rozmaitych okolicznościach, ci cierpiący na nerwicę frontową i ci niedoświadczeni spojrzeli na oficerów i starszych żołnierzy, czekając na wyjaśnienia. Rekruci odwrócili się z nadzieją do weteranów, którzy przeżyli blitzkrieg i oblężenie Stalingradu, gdzie głód, zimno i nieustające bombardowanie zabiły milion rodaków. Byli pewni, że ci twardzi i zaprawieni w bojach żołnierze powiedzą im, co się właśnie stało.
Ale nawet oni nigdy jeszcze nie słyszeli podobnego dźwięku. Nikt czegoś takiego nie słyszał.
To był huk lecącego z ponaddźwiękową prędkością obiektu, który zaczął zwalniać.
W rosyjskich szeregach dało się wyczuć konsternację połączoną z lękiem. Setki żołnierzy porzuciły swoje zajęcia, by bacznie spojrzeć na niebo, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem. Ci o najlepszym wzroku dojrzeli słaby metaliczny błysk mknący po niebie z nienaturalną prędkością. Niektórzy instynktownie unieśli broń, ale wtedy samolot – czy cokolwiek to było – zniknął z widoku.
Aleksiej Karasew był sierżantem sztabowym Armii Czerwonej, ale z trzema złotymi wojennymi paskami cieszył się wśród żołnierzy tak wielkim szacunkiem, jakby był generałem. Karasew wydmuchał chmurę dymu z cygara, które przypominało zmumifikowany palec. To nie może być artyleria, pomyślał, wiedząc, że według ostatniego raportu niemieckie jednostki pancerne znajdowały się ponad sto kilometrów dalej. Nie brzmiało też jak artyleria, dodał w duchu.
– Kurwa mać! – zaklął sierżant. – Ruszać naprzód!
Ale gdzieś z przodu powstało zamieszanie. Co znowu, pomyślał, ruszając w stronę samochodu transportowego, który zatrzymał się na drodze. Karasew wiedział, że wyczerpani żołnierze wykorzystają każdy pretekst, by złapać kilka chwil odpoczynku, a niektórzy, gdyby im na to pozwolić, rozłożyliby się w tej brei i już tak zostali.
Samochód był amerykański, niedawno je tu dostarczono. Dodge, tak na nie mówili. Kierowcą pojazdu z plandeką była młoda Rosjanka, która właśnie wyglądała przez otwarte drzwi szoferki i z podnieceniem wskazywała na niebo. Szpakowaty sierżant dopiero teraz zauważył, że była atrakcyjna. Miała długie czarne włosy, które opadały na grubo watowaną kurtkę.
Silnik dodge’a zgasł, a żołnierze, którzy zgromadzili się w pobliżu, powiedli wzrokiem za kobiecym palcem i gapili się na niebo.
– Tam! Tam! – wołała.
Kilku mężczyzn stało bez ruchu, inni, dojrzawszy młodą żołnierkę, wspinali się na palcach i wyciągali szyje. Jeden z nowych opiekunów dziewczyny wystrzelił w powietrze, a inni poszli w jego ślady.
Sierżant Karasew widział, że celują w dwa spadochrony, które pojawiły się nad nimi, dwa białe koła z czerwonym znakiem, nieczytelnym na niebieskim niebie.
Znów ktoś strzelił, tym razem w dalszej części konwoju. Pokazało się też więcej spadochronów – Karasew doliczył się sześciu – i padły kolejne strzały.
Wracając wzrokiem do najbliższych spadochronów, Karasew nie dojrzał tam żadnych ludzi. Zamiast tego widział czarne kanistry.
Zrzut zaopatrzenia? – dociekał w duchu. Kolejny spartaczony zrzut Luftwaffe? Zaraz potem pojawiła się inna myśl, która bardzo go zaniepokoiła. Kanistry wydawały się za małe, by zmieścić sensowną ilość jedzenia czy paliwa.
Świst kolejnego strzału przeciął poranne powietrze, przyciągając uwagę sierżanta. Nie dość, że durnie marnowali amunicję, to jeszcze ostrzegali wroga.
– Kto rozkazał strzelać? – warknął, ale coś nie pozwalało mu spuszczać oczu z nieba, choć kark zaczynał już boleć. – Niech was szlag! Dość…
Pojemniki zawieszone pod dwoma spadochronami równocześnie eksplodowały.
Rozległ się radosny krzyk, kilku strzelców odwróciło się w stronę żołnierki, czekając na jej pochwałę czy choćby uśmiech. Jednak strzały lub wybuchające kanistry, albo jedno i drugie, mocno ją wystraszyły. Schowała się w szoferce i zamknęła okno.
Karasew nie myślał o dziewczynie, tylko o precyzji i zasięgu karabinu mosin, w który wyposażeni byli jego ludzie. Kontenery znajdowały się bardzo wysoko nad ziemią, kiedy eksplodowały. O wiele za wysoko.
Żołnierze też musieli to sobie uświadomić, bo Karasew zobaczył niepokój także na ich twarzach. Ponownie spojrzał w niebo, ale nic tam nie zostało poza zniszczonymi spadochronami, z których jeden już spadł w pobliżu konwoju. Dwóch żołnierzy zaczęło się tam przedzierać przez gruby mokry śnieg, a sierżant nie zdążył ich zatrzymać.
Dotarli do spadochronu mocno zdyszani, choć wylądował niespełna sto kroków przed nimi. Na swój sposób był dziwnie piękny, taki śnieżnobiały i szkarłatny na tle błota.
– Draja, ten jedwab jest bezcenny.
– I jest nasz. Łap go, zanim gdzieś odleci.
Draja i jego przyjaciel Mariusz chwycili spadochron i rozciągnęli go między sobą.
– Zwariowałeś, Draja. Nie pozwolą nam go zatrzymać.
– Ot i żal…
Ale zapomnieli o żalu, gdy tylko ujrzeli wymalowany na jedwabiu symbol. Było to czerwone koło, a w nim czarna swastyka. Ale to nie wszystko, bowiem koło znajdowało się w czymś, co kojarzyło się z dziwaczną i szeroko rozdziawioną jamą ustną szkieletu.
Mariusz puścił spadochron, jakby go ukłuł, a w tej samej chwili pod wpływem wiatru materiał uniósł się i przykleił do twarzy Drai. Jedwab trzepotał z cichym przerażającym jękiem.
Pożre mnie! – pomyślał Draja, w gwałtownej szamotaninie próbując uwolnić się od spadochronu. Nie myślał logicznie, działał instynktownie ogarnięty paniką.
Sierżant nie widział, co się dzieje z Drają i Mariuszem, bo zajęło go inne zdarzenie. Nieźle już podstarzały żołnierz o azjatyckich rysach, który chcąc się ogrzać, oparł się o kratownicę samochodu, piskliwie krzyknął, kiedy Tytania włączyła silnik.
– Szeregowy! – warknął Karasew, a ten natychmiast podniósł wzrok. – Jak chcecie bronić ojczyzny z gównem w gaciach?
Skarcony żołnierz bardzo się zmieszał, sierżant też poczuł się głupio, zupełnie jakby wrzasnął w twarz własnemu ojcu. Dopiero teraz dotarło do niego, jaki chudy jest ten szeregowy, co można było dostrzec mimo grubych ubrań. Wydawał się raczej ptakiem niż człowiekiem, tak potwornie był niedożywiony. A jednak wziął się w garść i jako ochotnik poszedł na front. Sierżant skinął mu głową, a potem zawołał do dwóch żołnierzy, którzy pobiegli do spadochronu. Idioci szamotali się jak wściekli, zupełnie jakby to spadochron wygrywał tę potyczkę.
– Przynieście go tu! – wrzasnął sierżant. – Durnie, co wy wyprawiacie?! Szarpiecie się, jakby wasze życie od tego zależało. Wracać mi tu z tym!
Karasew znów przeniósł wzrok na starego piechura i nie widział, że żołnierze od spadochronu poddali się i usiedli w śniegu. Tym razem zwrócił się do szeregowca łagodnie. Na jego policzku dostrzegł ślady szrapnela nazywane „niemieckim pocałunkiem”, żołnierz stracił też kilka palców, pewnie na skutek odmrożenia.
– Chodźmy, szeregowy.
Jednak zamiast go posłuchać, stary Azjata stał w miejscu, lekko przekrzywił głowę i popatrywał pytająco na sierżanta.
Co teraz? – pomyślał bezradnie Karasew. Te żółtki, żółci Ruscy. Wprost nie do wiary, ile jest tych cholernych dialektów.
– Gdzie są tłumacze, kiedy są potrzebni? Chodź, idziemy! – powiedział tak stanowczo i z takim szacunkiem, jak tylko potrafił, ale słowa i gesty wydawały się próżne.
Stary żołnierz powoli uniósł rękę i wskazał na Karasewa drżącym palcem. Miał taki wyraz twarzy, że sierżanta ciarki przeszły i nagle poczuł, że ledwie trzyma się na nogach. Spojrzał po sobie i zobaczył, że białe watowane spodnie i kurtkę pokrywa żółty nalot.
– Co jest…? – Dotknął drobnoziarnistej jak piasek substancji. Pachnie jak kwiaty, pomyślał, spoglądając w niebo. Potem spojrzał na szeregowca, którego ubranie pokrył taki sam nalot, a z nosa ciekła strużka krwi.
Sierżant pociągnął nosem, a gdy poczuł smak miedzi, już wiedział, że też krwawi. Wytarł nos rękawem i skrzywił się na widok dużej plamy krwi.
Na moment światem Karasewa zawładnęła kompletna cisza. Silniki milczały, żołnierze nie przeklinali ani się nie kłócili, zupełnie jakby ktoś wlał mu do uszu wosk. Jedynym dźwiękiem było głośne walenie własnego serca. To dziwne odczucie minęło tak nagle, jak się pojawiło, a Karasew aż się wzdrygnął, gdy jego świat nagle stał się pełen dźwięków.
Jakieś czterdzieści kroków dalej zaprzęgowy koń stanął dęba i wywrócił wyładowane skrzyniami sanie.
– Spokój, Sasza, spokój! – wołał młody furman, ale koń przewrócił oczami, a potem wydał zdumiewająco ludzki krzyk, który przeraził chłopaka i tych wszystkich, którzy go usłyszeli. Furman próbował uspokoić zwierzę, lecz w nagrodę koń prychnął mu prosto w twarz. Gdy otarł oczy, zamarł z przerażenia. Nie rozumiał, co się stało, nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Jego twarz i ręce całe były we krwi. Zszokowany i oniemiały cofnął się w samą porę, by nie zostać przygniecionym przez konia, który padł, plując krwią. Rozległ się trzask pękających końskich żeber. Zdychające zwierzę uderzyło łbem w jedną, potem w drugą stronę, a z nozdrzy tryskała krew i różowa tkanka.
Sierżant Karasew odwrócił się. Napędzała go konieczność działania w kryzysowej sytuacji, poczuł przypływ energii… szeroko otworzył oczy… zobaczył pozostałych żołnierzy… i zacisnął powieki. Wszyscy krwawili z nosów i ust, dosłownie wszyscy. Nie! – zadudniło mu w głowie.
Zaalarmował go szum silnika, więc obrócił się w tamtą stronę. Czołg T-34 ni stąd, ni zowąd zmienił kierunek, jadąc z otwartą przepustnicą. Kilku żołnierzy uskoczyło, schodząc mu z drogi, a po chwili czołg walnął w bok dodge’a, który wywrócił się, a czołg, nie zwalniając, przejechał po nim. Szoferka została dokumentnie zmiażdżona, i to tak dokładnie, że nikt nie wcisnąłby tam nawet palca. Sierżant wiedział, że dziewczyna zginęła, nim zdała sobie sprawę, co się dzieje.
Miała szczęście.
Gdziekolwiek spojrzał, ludzie chwiali się, potykali, krwawili ze wszystkich naturalnych otworów. Dla wielu ostatnim świadomym gestem było coś, czego nigdy wcześniej nie ośmieliliby się zrobić w obecności innych ludzi. Drżącymi palcami nakreślili na sobie potrójny znak krzyża: czoło… wargi… klatka piersiowa.
Wzdłuż drogi, osiem kilometrów na północ i osiem na południe, gdziekolwiek pojawiał się zapach kwiatów, śnieg kradł ciepło świeżej krwi i topił się. Pole, na którym stał sierżant Karasew, nagle zaczęło śmierdzieć jak podłoga w rzeźni.
Pozbawiony tlenu układ nerwowy Karasewa przestawał funkcjonować, ciałem wstrząsały fale konwulsji, układ naczyniowy zamienił się w krwotoczny labirynt. Krew, która powinna popłynąć do mózgu, wlewała się do jelit, które pęczniały, aż pod wpływem rosnącego ciśnienia wypchnęły ją do żołądka. Karasew zwymiotował ogromną ilość krwi na buty, kolana ugięły się, runął na ziemię.
Kiedy tak leżał, płacząc i po omacku dotykając błota, dotarło do niego, że struny głosowe zwiotczały, a mięśnie wokół ust odrętwiały i nie podlegały już jego kontroli.
Moje wargi umarły, a ja muszę się modlić, pomyślał z rozpaczą.
Przez czerwony filtr, bo jego łzy były krwawe, patrzył na pole bitwy. Tym ostatnim, co świadomie odnotował, był jęk dziesięciu tysięcy umierających ludzi (...)
***
Jest rok 1944, trwa wojna w Europie i na Pacyfiku. 


W brazylijskiej głuszy amerykański wywiad wojskowy natrafia na szokujące znalezisko. Pośrodku malarycznych mokradeł tkwi porzucona japońska łódź podwodna, największa, jaką kiedykolwiek wyprodukowano. Kiedy wysłany na miejsce oddział komandosów przepada bez śladu, armia zleca zbadanie sprawy kapitanowi R.J. MacCready’emu, wybitnie utalentowanemu i wszechstronnemu naukowcowi.
W trudno dostępnym, zasnutym wieczną mgłą wąwozie MacCready znajduje tajna bazę i odkrywa szczegóły diabolicznego planu. Państwa Osi pracują nad bronią biologiczną, która ma unicestwić aliantów i zakończyć wojnę. Jednak to nie jedyne zagrożenie – w na pozór rajskiej dżungli czai się zło, które powoli, ale skutecznie niszczy wszystko wokół. Stawką w grze jest zagłada świata, jaki znamy.

Cykl: R.J. MacCready (tom 1)







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger