No i gdzie podziała się moja obiektywna ocena?! Wyparowała w zetknięciu z tą opowieścią!
Amazonka + Epoka Wiktoriańska + Dwie Opowieści w Jednej + Fakty = Fascynacja! Książką i ekranizacją!
I co z tego, że opowieść jest chwilami chaotyczna? Nic. Zupełnie nic.
Porywająca, Przerażająca. Prawdziwa. Magiczna. Hipnotyzująca!
POLECAM!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
przedmowa
Wyjąłem mapę z tylnej kieszeni. Była mokra i zmięta, kreski, którymi zaznaczyłem swoją trasę, zblakły. Wpatrywałem się w te oznaczenia z nadzieją, że może wyprowadzą mnie znad Amazonki, zamiast zawieść jeszcze dalej w głąb.
Pośrodku mapy wciąż widać było literę Z. Widniała tam jednak nie tyle jak drogowskaz, ile kolejny szyderczy znak mojego szaleństwa.
Zawsze uważałem się za zdystansowanego reportera, który nie angażuje się zbytnio w opisywane sprawy. Podczas gdy inni często ulegali szalonym marzeniom i obsesjom, ja starałem się być niewidzialnym świadkiem. Przekonałem też sam siebie, że właśnie dlatego przebyłem ponad szesnaście tysięcy kilometrów z Nowego Jorku do Londynu, a potem nad rzekę Xingu, jeden z najdłuższych dopływów Amazonki, że dlatego miesiącami ślęczałem nad tysiącami stron wiktoriańskich dzienników i listów, i dlatego zostawiłem żonę i rocznego synka oraz wykupiłem dodatkową polisę na życie.
Rzekomo przyjechałem tu tylko, by opisać, jak pokolenia naukowców i poszukiwaczy przygód ogarniała zabójcza obsesja rozwiązania zagadki określanej często jako „największa tajemnica badawcza XX wieku” – lokalizacji zaginionego miasta Z. Uważano, że to starożytne miasto, z siecią ulic, mostami i świątyniami, jest ukryte gdzieś w Amazonii, największej dżungli na świecie. W epoce samolotów i satelitów obszar ten wciąż pozostaje jedną z ostatnich białych plam na mapie i od setek lat jest inspiracją i udręką geografów, archeologów, budowniczych imperiów, poszukiwaczy skarbów i filozofów. Kiedy Europejczycy po raz pierwszy przybyli do Ameryki Południowej mniej więcej na początku XVI wieku, byli przekonani, że dżungla skrywa skrzące się od bogactw królestwo El Dorado. Jego poszukiwania pochłonęły tysiące ofiar. W ostatnich latach wielu naukowców doszło do wniosku, iż żadna rozwinięta cywilizacja nie mogła powstać w tak nieprzyjaznym środowisku, gdzie gleba jest uboga, moskity przenoszą śmiertelne choroby, a w koronach drzew czają się drapieżniki.
Obszar ten uważa się powszechnie za pierwotną dżunglę, miejsce, w którym, jak opisywał Thomas Hobbes, istnieje stan natury, gdzie „nie ma sztuki ani umiejętności, ani sztuki słowa, ani społeczności. A co najgorsze, jest bezustanny strach i niebezpieczeństwo śmierci”. Bezlitosne warunki życia w Amazonii zainspirowały jedną z najdłużej utrzymujących się teorii rozwoju człowieka: determinizm środowiskowy. Zgodnie z tą teorią, nawet jeśli jakimś ludziom pierwotnym udawało się przetrwać w najsurowszych warunkach na planecie, rzadko wznosili się ponad poziom niewielkich prymitywnych plemion. Innymi słowy, społeczeństwo jest więźniem geografii. A więc gdyby odnaleziono miasto Z w tym, wydawałoby się, nienadającym się do życia środowisku, byłoby to coś więcej niż skarbiec ze złotem, więcej niż intelektualna ciekawostka, byłby to, jak stwierdzono w pewnej gazecie w 1925 roku, „nowy rozdział w historii ludzkości”.
Przez niemal stulecie badacze poświęcali wszystko, nawet życie, by odnaleźć miasto Z. Poszukiwania tej cywilizacji oraz niezliczonych ludzi, którzy zaginęli podczas wypraw, przyćmiły wiktoriańskie powieści przygodowe Arthura Conan Doyle’a i H. Ridera Haggarda – obaj zresztą zostali wciągnięci w prawdziwą pogoń za Z. Niekiedy muszę przypominać sobie, że wszystko w tej historii jest prawdą: że gwiazdor filmowy naprawdę został porwany przez Indian, że naprawdę byli tam ludożercy, ruiny, tajne mapy i szpiedzy, że badacze umierali z głodu, chorób, od zatrutych strzał i atakowani przez dzikie zwierzęta, i że liczyła się nie tylko przygoda i śmierć, ale też samo zrozumienie Ameryki z czasów, zanim Krzysztof Kolumb przybił do brzegów Nowego Świata.
Jednak gdy przyglądałem się mojej pogniecionej mapie, to wszystko nie było ważne. Spojrzałem w górę, na gąszcz drzew i pnączy, na chmarę gryzących much i moskitów, które zostawiały strużki krwi na skórze. Zgubiłem przewodnika. Nie miałem już jedzenia ani wody. Włożywszy mapę do kieszeni, ruszyłem naprzód, chłostany przez gałęzie, próbując znaleźć drogę. I wtedy dostrzegłem wśród drzew jakiś ruch. „Jest tu kto?!” – zawołałem. Nikt nie odpowiedział. Między gałęziami mignęła jakaś postać, potem kolejna. Zbliżały się, i wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: Co ja, u diabła, tu robię?
***
Tnąc, rąbiąc, odciągając gałęzie i przedzierając się przez dżunglę od rana do wieczora, pokonywali zwykle nie więcej niż kilometr dziennie. Nogi grzęzły im w błocie. Buty się rozpadały. Oczy łzawiły od maleńkich pszczółek, które przyciąga pot, i które wpadały im do oczu. (Brazylijczycy nazywają je „liżącymi oczy”.) Fawcett nadal jednak liczył kroki i wspinał się na brzeg, żeby lepiej widzieć gwiazdy i ustalać swoją pozycję, tak jakby sprowadzenie dżungli do wykresów i diagramów mogło mu pomóc ją pokonać. Jego ludzie nie potrzebowali takich znaków. Wiedzieli, gdzie są: w zielonym piekle.
Mieli oszczędzać racje żywnościowe, ale większość złamała się i szybko je zjadła. Dziewiątego dnia marszu skończyła się żywność. Teraz właśnie Fawcett odkrył to, co wiedzieli podróżnicy od czasów Orellany i co stało się podstawą teorii o fałszywym raju: w tej najbujniejszej dżungli świata trudno było znaleźć cokolwiek do jedzenia.
Ze wszystkich sztuczek Amazonii ta była być może najbardziej szatańska. Jak ujął to Fawcett: „Głód wydaje się czymś nie do uwierzenia w kraju pokrytym lasem, a jednak jest więcej niż prawdopodobny”. Szukając pożywienia, Fawcett i jego ludzie widzieli tylko oparte o siebie pnie drzew i kaskady pnączy.
Trujące grzyby i miliardy termitów ogołociły większość poszycia dżungli. Fawcetta uczono szukać padłych zwierząt, ale nie można ich było znaleźć: każda padlina była natychmiast przetwarzana przez inne żywe stworzenia. Drzewa wyciągały składniki odżywcze z ziemi wyjałowionej przez deszcze i powodzie. Tymczasem pnącza i drzewa przepychały się, próbując dosięgnąć szczytów koron i wchłonąć każdy promień światła. Pewien gatunek liany, zwany „matadorem” albo „zabójcą”, był esencją tej rywalizacji: owijał się wokół drzewa w niby czułym uścisku, po czym zaczynał je dusić, kradnąc i życie, i jego miejsce w lesie.
Chociaż skutkiem tej śmiertelnej walki o światło toczącej się w górze był stały półmrok na dole, niewiele ssaków pojawiało się w poszyciu dżungli, gdzie inne stworzenia mogły je zaatakować. Nawet te zwierzęta, które Fawcett i jego towarzysze powinni byli ujrzeć, pozostały niewidoczne dla ich niewprawnych oczu. Nietoperze skrywały się pod liśćmi. Pancerniki zakopywały się w ziemi. Ćmy wyglądały jak kora. Kajmany udawały kłody. Pewien gatunek gąsienicy miał bardziej przerażający kamuflaż: przypominał kształtem zabójczego grzechotnika, z wielką, kołyszącą się trójkątną głową i błyszczącymi oczami. Jak wyjaśnia pisarka Candice Millard w The River of Doubt [Rzece Zwątpienia]: „Las deszczowy nie jest ogrodem obfitości, wręcz przeciwnie. Jego ciche zacienione sale z bujnego listowia nie są świątynią, ale raczej największym naturalnym polem bitwy na planecie, na którym toczy się nieustająca i bezlitosna walka o przetrwanie, angażująca każdego z jej mieszkańców, w każdej minucie każdego dnia”.
Na tym polu bitwy Fawcett i jego ludzie byli na straconej pozycji. Przez całe dnie Fawcett, wybitny myśliwy, przeszukiwał wraz z towarzyszami okolicę, by znaleźć garść orzechów albo palmowych liści. Próbowali też łowić ryby, bo wiedząc, ile piranii, węgorzy i delfinów jest w innych rzekach Amazonii, byli pewni, że można się nimi wyżywić. Ale ku swemu zdumieniu, nie mogli złapać ani jednej ryby. Fawcett podejrzewał, że coś zatruło wodę. W istocie, niektóre drzewa i rośliny wytwarzają kwasy taninowe, czego skutkiem jest, według określenia biologów Adriana Forsytha i Kennetha Miyaty, „wodny odpowiednik pustyni”.
Fawcett i jego towarzysze zmuszeni byli zatem o głodzie wędrować przez dżunglę.
***
Manley zachorował pierwszy. Miał czterdzieści stopni gorączki i nie mógł opanować dreszczy – to była malaria. „To dla mnie za dużo – wymamrotał do Murraya. – Nie wytrzymam tego”. Ponieważ nie mógł ustać, położył się na błotnistym brzegu, aby słońce wypaliło z niego gorączkę, lecz na próżno.
Potem Costin zaraził się leiszmaniozą, chorobą o jeszcze bardziej przerażających symptomach. Choroba ta, wywoływana przez pasożyty przenoszone przez muchówki, niszczy tkankę wokół ust, nosa i na kończynach, tak jakby człowiek powoli się rozpuszczał. „Zmienia się[…] w masę rozkładu podobnego do trądu” – opisywał Fawcett. W rzadkich przypadkach prowadzi do śmiertelnych zakażeń wtórnych. W przypadku Costina choroba rozwinęła się tak bardzo, że, jak pisała później Nina Fawcett do KTG, „doprowadziła go do obłędu”.
Murray tymczasem wydawał się dosłownie rozpadać. Najpierw dostał zakażenia na palcu, którym dotknął jakiejś trującej rośliny. Zszedł mu paznokieć, jakby ktoś zdarł go obcęgami. Potem na jego prawej dłoni powstała „głęboka, jątrząca się rana”, z powodu której nawet rozwieszanie hamaka było udręką. Potem dopadła go biegunka, a pewnego ranka obudził się i zauważył coś jakby robaki w swoim kolanie i ramieniu. Przyjrzał się bliżej. To były rosnące w nim larwy. Tylko wokół łokcia naliczył pięćdziesiąt. „Sprawiają mi wielki ból, kiedy się poruszają” – pisał.
Pełen odrazy, próbował, mimo ostrzeżeń Fawcetta, je wytruć. Wcierał w rany rozmaite substancje – nikotynę, chlorek rtęci, nadmanganian potasu, po czym starał się wydłubywać robaki igłą albo je wyduszać. Część larw zginęła od trucizny i zaczęła rozkładać się pod skórą.
Inne osiągnęły długość ponad dwóch centymetrów, i niekiedy wystawiały główki niczym peryskopy. Jego ciałem zawładnęły stworzonka, które wcześniej badał. Wokół niego unosił się zapach zgnilizny. Puchły mu stopy. A może to słoniowacizna? „Stopy nie mieszczą się w butach – pisał. – Skóra jest jak pulpa”.
Tylko Fawcett pozostał nietknięty. Odkrył pod skórą dwie lub trzy larwy – pewien gatunek gza składa jaja na moskicie, który później przenosi wyklute larwy na człowieka – ale nie truł ich, unikając w ten sposób infekcji. Mimo wyczerpania, Fawcett i jego grupa podążali dalej. W pewnej chwili rozległ się straszliwy wrzask. Według Costina, to puma skoczyła na jednego z psów i pociągnęła go w dżunglę. „Ponieważ miałem tylko maczetę, nie było sensu za nią iść” – napisał Costin. Niedługo później drugi pies utonął.
Wygłodniali, przemoczeni, z gorączką, pogryzieni przez moskity członkowie wyprawy byli w coraz gorszym stanie psychicznym. Pewnego wieczoru Murray i Manley pokłócili się zajadle o to, po której stronie ogniska kto będzie spał. Wtedy już Fawcett był przekonany, że biolog to tchórz, symulant, złodziej i, co najgorsze, jest niczym rak rozprzestrzeniający się na całą wyprawę. Problemem przestało być to, czy Murray przez swoją powolność spowoduje klęskę ekspedycji, ale to, czy Fawcettowi uda się uchronić grupę przed rozpadem (...)
***
Pułkownik Percy Fawcett, angielski podróżnik, w 1925 roku wyrusza na wyprawę życia w głąb puszczy amazońskiej. Razem ze swoim dorosłym synem i jego kolegą chce odnaleźć mityczne miasto bogactwa istniejące w ukryciu od pradawnych czasów. Europejczycy od wieków wierzyli, że największa dżungla świata skrywa lśniące od bogactw Eldorado. Poszukiwania tego królestwa pochłonęły tysiące ofiar. Po kilku tygodniach ślad po podróżnikach ginie. Przez następnych osiemdziesiąt lat zaginionego miasta Z bezskutecznie szukają inni pasjonaci. Wielu zginęło, zostało porwanych przez miejscowe plemiona lub popadło w obłęd. Trudno, żeby udało im się to, do czego przez całe życie bez powodzenia dążył Fawcett, walcząc o wsparcie Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, organizując kolejne wyprawy i nanosząc na mapy fragmenty dorzecza Amazonki.
Zaginione miasto Z to opowieść miejskiego dziennikarza z XXI wieku o pasji podróżnika sprzed stu lat.
EKRANIZACJA 2016 /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER
BOHATER POWIEŚĆ - PERCY FAWCETT /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
AUTOR