Przez 3/4 książki bardzo mocne 7, ale potem jedno wydarzenie winduje ją do bardzo mocnej 8!
Schizofrenia + młoda dziewczyna = normalne życie?
Świetna opowieść, w której choroba jest tylko tłem, do pewnego momentu... Dominuje młodość, miłość, przyjaźń, zawiść i szkolne życie:)
Polecam - czyta się bardzo łatwo i przyjemnie.
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Wyzwolenie homarów
Kiedy w spożywczym byłam grzeczna, w nagrodę dostawałam czekoladowy napój o nazwie Yoo-hoo. Kiedy byłam naprawdę grzeczna, w nagrodę mogłam pooglądać sobie homary.
Tego dnia byłam naprawdę grzeczna.
Moja matka poszła do stoiska garmażeryjnego po kotlety mielone dla taty i zostawiła mnie przy akwarium z homarami, na samym środku głównej alejki. Homary mnie fascynowały. Miałam bzika na ich punkcie, począwszy od samej nazwy, poprzez szczypce, na cudownej czerwieni skończywszy.
Moje włosy miały podobny kolor: czerwieni, która wygląda w porządku na wszystkim, tylko nie na człowieku, bo ludzkie włosy nie powinny być czerwone. Rude – tak. Kasztanowe – oczywiście.
Ale nie czerwone jak homar.
Ujęłam w palce swoje warkoczyki, przycisnęłam je do szklanej tafli i spojrzałam najbliższemu homarowi prosto w oczy.
Tato mawiał, że mam włosy czerwone jak homar. Matka – że czerwone jak komunista. Pojęcia nie miałam, co to takiego komunista, ale nie brzmiało to dobrze. Nawet kiedy rozpłaszczyłam warkocze na szybie akwarium, nie byłam pewna, czy tato ma rację. Nie bardzo chciałam, żeby którekolwiek z rodziców ją miało.
– Wypuść mnie – powiedział homar.
Zawsze to mówił. Potarłam szybę włosami, jakby akwarium było lampą Aladyna i jakbym mogła tym działaniem obudzić coś w rodzaju magii. Może jakimś cudem udałoby mi się wypuścić te homary. Wyglądały wszystkie tak smętnie, spiętrzone jedne na drugich, z drgającymi czułkami, każdy o szczypcach spiętych gumką recepturką.
– Chcesz któregoś kupić?
Jeszcze zanim Błękitnooki się odezwał, zobaczyłam jego odbicie w szybie akwarium. Duże niebieskie oczy. Niebieskie jak jagody. Nie, jagody są za ciemne. Błękitne jak ocean. Zbyt zielony. Błękitne niczym wszystkie niebieskie kredki, jakie miałam, stopione w jedną.
Z ust dyndała mi słomka, którą wcześniej wbiłam w szyjkę butelki yoo-hoo.
– Chcesz któregoś kupić? – powtórzył.
Pokręciłam głową. Poprawił okulary, podsuwając je na nosie wyżej, na swoje miejsce, na policzki upstrzone złocistymi piegami. Brudny kołnierzyk jego koszuli ześliznął się w dół, odsłaniając piegowate ramię. Śmierdziało od niego rybami i stawowym szlamem.
– Wiesz, że istnieją skamieliny homarów ze szczypcami pochodzące aż z kredy? – zapytał.
Znów pokręciłam głową – będę musiała spytać tatę, co znaczy „pochodzić aż z kredy” – i głośno siorbnęłam duży łyk mojego yoo-hoo.
Wpatrywał się nie w homara, tylko prosto we mnie.
– Animalia Arthropoda Malacostraca Decapoda Nephropidae – powiedział.
Przy ostatnim wyrazie jakby się zająknął, ale mniejsza z tym – i tak nie zrozumiałam ani jednego ze słów, które z siebie wyrzucił.
– Lubię klasyfikację biologiczną – dodał.
– Nie wiem, co to znaczy – odparłam.
Znowu podsunął okulary wyżej na nosie.
– Plantae Sapindales Rutaceae Citrus.
– Tego też nie rozumiem.
– Pachniesz jak cytryny.
Poczułam obłędną radość, bo powiedział: „Pachniesz jak cytryny”, a nie: „Masz czerwone włosy”.
Że mam czerwone włosy, wiedziałam. Każdy to widział. Nie wiedziałam jednak, że pachnę jak jakieś owoce.
– Ty pachniesz jak ryby – odpowiedziałam mu.
Skulił się w sobie, a piegowate policzki aż mu zapłonęły.
– Wiem.
Rozejrzałam się za matką. Stała nadal w kolejce do garmażerii. Nie wyglądało na to, że ma w planach szybko po mnie wrócić. Złapałam go za rękę. Podskoczył i zagapił się na nasze połączone dłonie, jakby właśnie zdarzyło się coś magicznego i zarazem niebezpiecznego.
– Chcesz się zaprzyjaźnić? – spytałam.
Podniósł wzrok i jeszcze raz poprawił okulary.
– Okej.
– Yoo-hoo? – Poczęstowałam go.
– Co to jest „yoo-hoo”?
Podsunęłam mu napój pod sam nos, na wypadek gdyby go dotąd nie zauważył. Wziął ode mnie butelkę i bacznie przyjrzał się słomce.
– Mama mówiła mi, że nie powinno się pić po kimś innym. To jest niehigieniczne.
– Ale to jest czekoladowe – odparłam.
Popatrzył niepewnie na yoo-hoo, pociągnął słaby łyk jak jakiś mięczak i odsunął butelkę w moją stronę. Przez chwilę trwał bez ruchu, nic nie mówiąc, ale w końcu pochylił się, żeby pociągnąć kolejny łyk.
Jak się okazało, Błękitnooki znał się nie tylko na klasyfikacji biologicznej roślin i zwierząt. Wiedział dosłownie wszystko. Znał ceny wszystkich produktów w sklepie. Wiedział, ile kosztowałyby wszystkie homary z akwarium z homarami (sto jeden dolarów i sześćdziesiąt osiem centów, nie licząc podatku od sprzedaży). Znał nazwiska wszystkich prezydentów, i to w kolejności urzędowania. Umiał wymienić cesarzy rzymskich, czym zaimponował mi jeszcze bardziej. Wiedział, że Ziemia mierzy w obwodzie czterdzieści tysięcy kilometrów i że wśród kardynałów jaskrawoszkarłatne upierzenie mają tylko samce.
Ale naprawdę to znał się na słowach.
Błękitnooki miał określenie na wszystko.
Znał takie wyrazy, jak „daktyloskopia” i „brontofobia”, i „petrokol”, których znaczenie wyślizgiwało mi się z głowy jak woda przeciekająca przez palce.
Nie rozumiałam większości z tego, co mówił, ale mi to nie przeszkadzało. Był pierwszym przyjacielem w moim życiu. Pierwszym prawdziwym przyjacielem.
Poza tym naprawdę podobało mi się trzymanie go za rękę.
– Dlaczego pachniesz jak ryby? – zapytałam go.
W trakcie rozmowy spacerowaliśmy powoli, zataczając bardzo rozciągnięte kółka w głównej alejce.
– Wpadłem do jeziora – odpowiedział.
– Dlaczego?
– Bo ktoś mnie wrzucił.
– Dlaczego?
Wzruszył ramionami i schylił się, żeby podrapać się po nogach pokrytych plastrami z opatrunkiem.
– Co ci się stało? – spytałam.
– Animalia Annelida Hirudinea.
Wyrzucił z siebie te słowa jak jakieś przekleństwo. Drapał się coraz gwałtowniej, a jego policzki znów zapłonęły czerwienią. Oczy zaszły mu łzami. Przystanęliśmy przy akwarium.
Jakiś pracownik sklepu wyszedł zza lady działu owoców morza i, nie zwracając na nas uwagi, otworzył pokrywę akwarium z homarami. Jedną ręką, na której miał rękawicę, sięgnął do środka i wyciągnął Pana Homara. Opuścił klapę i zaniósł homara na zaplecze.
A mnie przyszedł do głowy pomysł.
– Chodź no tu. – Pociągnęłam Błękitnookiego na tyły akwarium. Otarł oczy. Wpatrywałam się w niego, aż odpowiedział mi spojrzeniem. – Pomożesz mi wypuścić te homary?
Pociągnął nosem. A potem skinął głową.
Odstawiłam butelkę yoo-hoo na podłogę i wyciągnęłam ręce.
– Możesz mnie podnieść?
Oplótł mnie ramionami w pasie i uniósł wysoko. Wystrzeliłam głową ponad górny brzeg akwarium, moje barki znalazły się na wysokości pokrywy. Byłam pulchną dziewczynką i Błękitnooki powinien był pęknąć wpół, tymczasem jedynie chwiał się trochę, postękując z wysiłku.
– Tylko się nie ruszaj – rozkazałam mu.
Na brzegu pokrywy zobaczyłam uchwyt. Złapałam go, jednym pociągnięciem otworzyłam klapę i aż zadygotałam od chłodnego podmuchu powietrza uciekającego ze świstem z wnętrza.
– Co tam wyprawiasz? – zapytał Błękitnooki głosem stłumionym przez wysiłek i moją koszulkę.
– Cicho! – odparłam, rozglądając się we wszystkie strony. Na razie nikt nas nie zauważył.
Homary piętrzyły się aż po samą klapę. Wpakowałam rękę do wody. Wstrząsnęło mną zimno, po plecach przebiegły mi ciarki. Zacisnęłam palce na najbliższym homarze.
Spodziewałam się, że zacznie wymachiwać szczypcami, zwijać i rozwijać odwłok. Ale tak się nie stało. Było tak, jakbym trzymała w ręce jakąś ciężką muszlę. Wyciągnęłam go z wody.
– Dziękuję – odezwał się homar.
– Proszę bardzo – odpowiedziałam. Upuściłam go na ziemię.
Błękitnooki się zachwiał, ale nie rozluźnił chwytu i dalej mnie trzymał. Homar przez chwilę trwał w bezruchu, a potem zaczął pełznąć po podłodze.
Sięgnęłam po następnego. I kolejnego. I jeszcze jednego. I bardzo szybko po wyłożonej kafelkami podłodze supermarketu sieci Meijer pełzały już wszystkie homary z akwarium. Nie miałam pojęcia, dokąd się wybierają, za to one wyglądały, jakby wiedziały to doskonale. Błękitnooki upuścił mnie z głośnym sapnięciem i oboje wylądowaliśmy w kałuży zimnej wody. Zapatrzył się na mnie, okulary zatrzymały mu się na samym czubku nosa.
– Robisz to za każdym razem? – spytał.
– Nie – odparłam. – Tylko dzisiaj.
Uśmiechnął się.
Potem rozległy się wrzaski. Czyjeś ręce złapały mnie za ramiona i jednym szarpnięciem postawiły na równe nogi. Matka krzyczała na mnie, odciągając mnie od akwarium. Przesunęłam wzrok za jej plecy. Homary zdążyły już zniknąć. Po ręce ściekały mi krople lodowatej wody.
Błękitnooki stał jeszcze w kałuży. Podniósł porzuconą przeze mnie butelkę yoo-hoo i pomachał mi na do widzenia. Próbowałam zatrzymać matkę, nakłonić ją
do powrotu, żebym mogła go spytać, jak ma na imię.
Ale ona tylko przyspieszyła kroku (...)
***
Oto Alex, maturzystka i absolutnie niewiarygodna narratorka, która czasami nie potrafi odróżnić prawdziwego życia od złudzenia. Codziennie walczy, by rozpoznać, co jest prawdą, a co nie. Uzbrojona w swój aparat fotograficzny, z młodszą siostrą u boku, Alex prowadzi codzienną wojnę ze swoją chorobą – schizofrenią – starając się pozostać przy zdrowych zmysłach na tyle długo, by dostać się do college’u. I nieźle jej idzie: poznaje nowych ludzi, chodzi na imprezy i… zakochuje się. Tylko czy Miles na pewno jest prawdziwy?
Alex przywykła do tego, że jest umysłowo chora. Nikt nie przygotował jej na normalność...
ZGARNIJ EBOOKA Z