Statek widmo Frederick Marryat
"Nie utraciłem okrętu, ale zgubiłem siebie! Nie mów nic, tylko słuchaj. Nie umarłem, ale nie jestem też żywy. Błąkam się pomiędzy tym światem a światem duchów."
Pięknie klasyczna do bólu klasyka, nareszcie ubrana w piękną szatę graficzną, zapowiadającą dokładnie to, co znajduje się w środku - gotycką grozę, morską klątwę, ludzkie przekleństwo i szaleństwo.
Klimacik Piratów z Karaibów, tylko oczywiście bardziej mroczny i surowy.
Bardzo polecam nie tylko miłośnikom klasycznego, prostego mroku.
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
ROZDZIAŁ 1
Około połowy siedemnastego wieku na peryferiach małego warownego miasteczka Terneuzen, położonego na prawym brzegu Skaldy, nieomal na wprost wyspy Kalcheren, przed paroma innymi jeszcze skromniej wyglądającymi domami można było dostrzec schludny domek. Jego frontowa ściana była przed laty pomalowana na kolor ciemnopomarańczowy, okna i okiennice – na jaskrawozielony. Na wysokość trzech stóp od ziemi dom był oblicowany niebieskimi i białymi płytkami. Ogród, o powierzchni dwóch prętów według naszej miary, otaczał budynek. Ten skrawek gruntu był po obu bokach obsadzony żywopłotem z ligustru i opasany fosą pełną wody. Naprzeciwko frontowych drzwi domku przez fosę przerzucony był wąski mostek z żelaznymi poręczami dla bezpieczeństwa przechodniów. Ale farby, którymi pomalowano domek, wyblakły. Ślady butwienia były widoczne na parapetach okien, na ościeżach drzwi i innych drewnianych częściach domu, a wiele niebieskich i białych płytek odpadło i nie zastąpiono ich nowymi.
Wewnątrz, zarówno na górze, jak i na dole, domek był podzielony na dwie większe izby od frontu i dwie mniejsze od tyłu. Izby frontowe można było nazwać obszernymi tylko w porównaniu z pozostałymi dwiema, gdyż miały niewiele ponad dwanaście stóp na dwanaście, każda z jednym zaledwie oknem. Na górze były urządzone sypialnie. Na dole dwie mniejsze izby użytkowano jako pralnię i lamus, natomiast w jednej z większych urządzono kuchnię, gdzie na kredensie lśniły wypolerowane jak srebro naczynia kuchenne. Izba ta była utrzymywana w pedantycznej czystości, ale umeblowana nader skromnie. Deski podłogi były białe i tak czyste, że można było na nich położyć każdą rzecz bez obawy zabrudzenia. Sosnowy stół, dwa zwykłe drewniane krzesła i kanapka stanowiły całe umeblowanie.
W drugiej izbie frontowej urządzono bawialnię, ale jakimi sprzętami była umeblowana, nie wiedział nikt, gdyż od siedemnastu lat niczyje oko tam nie zajrzało: przez cały ten czas bawialnia była na głucho zamknięta dla domowników.
W kuchni siedziały dwie osoby. Jedną była kobieta, na oko czterdziestoletnia, lecz zniszczona cierpieniem i chorobą. Kiedyś musiała być piękna: dotychczas zachowała regularne rysy, miała wyniosłe czoło i ciemne oczy, ale twarz jej nosiła piętno osłabienia i wyniszczenia, które czyniło ją przezroczystą. Kiedy się zamyślała, jej czoło pokrywało się zmarszczkami, a błyski w oczach sprawiały wrażenie obłędu. Zdawało się, że musi istnieć jakiś głęboko zakorzeniony, rozpaczliwy powód udręki, który już nigdy nie będzie mógł być wymazany z jej pamięci, jakiś zagnieżdżony w niej nieustający ucisk, który może zelżeć dopiero po śmierci. Miała na głowie czepiec wdowi, jaki noszono w tamtych czasach, a odzież jej, chociaż czysta, była zszarzała od długiego noszenia. Siedziała zgarbiona na kanapce.
Przy stole, pośrodku izby, siedziała druga osoba, jasnowłosy rumiany młodzieniec w wieku dziewiętnastu lub dwudziestu lat. Rysy miał wyraziste, budowę potężną, oczy jego wyrażały zdecydowanie, a kiedy wymachiwał nogą założoną na nogę i głośno pogwizdywał jakąś melodię, nie można się było oprzeć wrażeniu, że jest z natury odważny i lekkomyślny.
– Nie idź na morze, Filipie. Och, przyrzeknij mi to, moje kochane, najukochańsze dziecko – powiedziała niewiasta.
– A czemuż mam nie iść na morze, matko? – odparł Filip. – Co za sens, abym tu siedział i głodował? Muszę zapracować jakoś na siebie i na was. Wuj Van Brennen zaproponował, że weźmie mnie z sobą i będzie mi dobrze płacić. Będę żyć szczęśliwie na statku, a moje zarobki wystarczą na wasze utrzymanie w domu.
– Filipie, posłuchaj mnie. Umrę, jeżeli mnie opuścisz. Kogóż mam poza tobą na świecie? Och, dziecko moje, jeżeli mnie kochasz, a wiem, że kochasz, Filipie, to nie opuszczaj mnie. Gdybyś jednak miał to uczynić, nie idź na morze.
Filip nic nie odrzekł; chwilę jeszcze pogwizdywał, podczas gdy matka płakała.
– Matko, czy dlatego tak bardzo mnie o to błagacie, że ojciec utonął w morzu?
– O, nie! – wykrzyknęła kobieta. – Może Pan Bóg…
– …może Pan Bóg?
– Nic. Miej litość, miej litość nade mną. O Boże!– Filip przez chwilę milczał zamyślony, po czym znowu powiedział:
– Słuchajcie, matko. Prosicie, abym pozostał z wami na lądzie i klepał biedę. Posłuchajcie, co powiem. Ta izba naprzeciwko jest zamknięta od tak dawna, jak tylko pamiętam. Dlaczego, nie chcieliście mi nigdy wyjawić. Ale raz usłyszałem, jak powiedzieliście – nie było wtedy co do ust włożyć i straciliśmy nadzieję na powrót wuja, byliście na pół oszalała, matko, jak to nieraz bywało, wiecie przecież.
– Co usłyszałeś?
– Powiedzieliście, że w tamtej izbie są pieniądze,które mogłyby nas uratować. I krzyczeliście, i mówiliście, że wolicie umrzeć. A teraz, matko, powiedzcie, co się znajduje w tej izbie i dlaczego tak długo stoi zamknięta. Albo dowiem się tego, albo pójdę na morze.
Po pierwszych słowach Filipa wdowa znieruchomiała jak posąg: usta miała otwarte, oczy wytrzeszczone, zdawało się, że nie może wydobyć głosu. Przyłożyła dłoń do prawego boku, jakby go chciała przycisnąć. Wtem zachwiała się z głową pochyloną do przodu i krew polała się jej ustami.
Filip podskoczył i przytrzymał ją, aby nie upadła na podłogę. Położył ją na kanapce i patrzył na krwotok, który nie ustawał.
– Och, mamo, co wam jest? – zawołał w rozpaczy.
Przez jakiś czas nie mogła słowa wymówić, obróciła się na bok, aby się nie zakrztusić wylewem z pękniętego naczynia; wkrótce deski podłogi zaczerwieniły się od krwi.
– Powiedzcie, mamo, jeżeli możecie – powtarzał Filip – co mam zrobić? Co wam podać? Boże wszechmogący, co to jest?
– Śmierć, moje dziecko, to śmierć! – odparła biedna kobieta. Wtedy Filip wypadł z domu, wołając na ratunek sąsiadów.
Dwoje czy troje pospieszyło na jego wezwanie i gdy tylko Filip ujrzał, że zajęli się ratowaniem matki, popędził do domu medyka, mieszkającego w odległości mili – niejakiego Mynheer Pootsa, nikczemnego, chciwego łajdaka, którego jednak uważano za zręcznego w swoim rzemiośle. Zastał go w domu i domagał się od niego pomocy.
– Przyjdę, na pewno przyjdę – odparł Poots. – Ale kto mi zapłaci, Mynheer Vanderdecken?
– Kto zapłaci? Mój wuj zapłaci natychmiast, jak tylko wróci.
– Twój wuj, szyper Van Brennen? Nie, jest mi winien cztery guldeny, i to od dawna. Poza tym jego statek może zatonąć.
– Zapłaci wam te cztery guldeny i ponadto za waszą pomoc – odparł Filip. – Chodźmy natychmiast. Wy się tu targujecie, a moja matka może tymczasem umiera.
– Ale, ale, Mynheer Filipie, nie mogę z tobą pójść. Przypomniałem sobie, że mam odwiedzić dziecko burmistrza.
– Słuchajcie, Mynheer Poots – wykrzyknął Filip – pozostaje wam tylko wybierać – albo pójdziecie dobrowolnie, albo będę zmuszony zaprowadzić was siłą. Ze mną żartów nie ma.
Mynheer Poots wystraszył się na dobre, gdyż charakter Filipa Vanderdeckena znany był wszystkim.
– Przyjdę później, Mynheer Filipie, jak tylko będę mógł.
– Przyjdziesz teraz, ty stary łotrze – wykrzyknął Filip i, chwyciwszy go za kołnierz, wypchnął za drzwi.
– Mordują! – wrzeszczał Poots wleczony przez młodzieńca. Filip zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że twarz Pootsa zsiniała.
– Mam ci zatkać gębę, żebyś szedł spokojnie? Bo pójdziesz, żywy czy umarły, rozumiesz?
– Więc dobrze – rzekł Poots – pójdę, ale tylko po to, żeby dziś jeszcze wsadzić cię do więzienia. A co do twojej matki, to nie… do niej nie pójdę, Mynheer Filipie, możesz mi wierzyć.
– Zakonotujcie to sobie, Mynheer Poots – odparł Filip – jak Bóg na niebie, jeżeli nie pójdziecie ze mną, zaduszę was. A na miejscu, jeżeli nie uczynicie dla mojej matki wszystkiego, co w waszej mocy, to tam was zamorduję. Wiecie, że zawsze robię tak, jak mówię. Posłuchajcie zatem mojej rady, chodźcie ze mną bez stawiania oporu, a zapłacę wam, i to dobrze, jak tylko sprzedam swoją kapotę.
Ta ostatnia uwaga Filipa poskutkowała silniej niż jego groźby. Poots był cherlakiem i w mocnym uchwycie młodzieńca wyglądał jak dziecko. Jego dom stał na odludziu, więc mógł się spodziewać pomocy nie wcześniej jak w odległości około stu jardów od domu Vanderdeckena. Mynheer Poots postanowił pójść, ponieważ Filip przyrzekł, że zapłaci, i dlatego, że nie miał innego wyjścia.
Gdy to zostało zdecydowane, Filip i Mynheer Poots pospieszyli do domku. Wszedłszy ujrzeli wdowę Vanderdecken w ramionach dwóch sąsiadek, które zwilżały jej skronie octem. Była przytomna, ale nie mogła mówić. Poots kazał ją położyć do łóżka, wlał jej do gardła jakąś miksturę, po czym pobiegł razem z Filipem po lekarstwa.
– Podasz to matce natychmiast, Mynheer Filipie – rzekł dając mu do ręki flaszeczkę. –Ja pójdę do dziecka burmistrza i potem wrócę tutaj.– – Nie próbujcie mnie tylko oszukać – ostrzegł go Filip z groźbą w oczach.
– Nie, Mynheer Filipie, twemu wujowi Van Brennenowi nie zaufałbym, że zapłaci, ale ty mi przyrzekłeś, a wiem, że zawsze dotrzymujesz słowa. Za godzinę będę przy twojej matce. Ale ty musisz się pospieszyć.
Filip popędził do domu. Po zażyciu lekarstwa krwotok ustał, a gdy minęło pół godziny, wdowa Vanderdecken mogła już mówić szeptem. Kiedy przyszedł medyk, zbadał chorą, po czym zszedł razem z jej synem do kuchni.
– Mynheer Filipie – powiedział – Bóg widzi, że uczyniłem wszystko co w mojej mocy, ale muszę ci wyznać, że mało mam nadziei, aby matka twoja mogła kiedykolwiek wstać z łóżka. Może jeszcze pożyję dzień, dwa, ale nie dłużej. To nie moja wina, Mynheer Filipie.
– Nie, to wola niebios – rzekł Filip ponuro.
– Ale zapłacisz mi?
– Tak – odparł Filip, ocknąwszy się z zadumy. Po chwili milczenia medyk znowu przemówił:
– Czy mam przyjść jutro, Mynheer Filipie? Rozumiesz, że to będzie kosztować o jednego guldena więcej. Nie ma sensu marnować pieniędzy i czasu.
– Przyjdźcie jutro, przychodźcie co godzinę, liczcie, ile chcecie, zapłacę wam – odparł Filip.
– Dobrze, niech będzie, jak sobie życzysz. Z jej śmiercią domek i meble staną się twoją własnością, a ty to sprzedasz. Tak, przyjdę. Będziesz miał kupę pieniędzy. Mynheer Filipie, chciałbym mieć prawo pierwszeństwa, jeżeli domek będzie do wynajęcia.
Filip uniósł ramię takim ruchem, jakby chciał zmiażdżyć Mynheer Pootsa, lecz ten umknął w kąt izby.
– Oczywiście, nie wcześniej jak po pogrzebie – dodał Poots.
– Precz stąd, łajdaku, precz! – wybuchnął Filip, opadając na kanapę.
Po chwili wrócił do łoża matki, którą zastał już w lepszym stanie, a sąsiadki, mając własne sprawy do załatwienia, pozostawiły ich samych. Wyczerpana utratą krwi, wdowa Vanderdecken drzemała przez cztery godziny, nie wypuszczając ręki Filipa, który w zamyśleniu wsłuchiwał się w jej oddech.
Była pierwsza w nocy, kiedy się przebudziła. Odzyskała głos na tyle, że mogła powiedzieć do syna:
– Mój chłopcze drogi, długo już tak siedzisz przy mnie jak uwiązany?– – Z własnej woli to czynię, matko. Nie zostawię was pod niczyją opieką, dopóki nie wstaniecie i nie wyzdrowiejecie.
– Zdrowa to już nigdy nie będę, Filipie. Czuję, że śmierć upomina się o mnie. Gdyby nie chodziło o ciebie, z jakąż radością opuściłabym ten świat! Długo umierałam, Filipie, i od dawna modliłam się o śmierć.
– Ale czemuż to, matko? – zapytał wprost. – Starałem się, jak mogłem.
– Starałeś się i niech ci Bóg za to błogosławi. Często widziałam, że hamujesz złość, że opanowujesz się wtedy, gdy gniew twój byłby uzasadniony, aby tylko nie urazić uczuć matczynych. Parę dni temu głód nie skłonił cię do nieposłuszeństwa matce. Na pewno myślałeś, Filipie, że musiałam zwariować, żeby tak długo się upierać i dotychczas ci nie wyjawić powodu. Będę mówić – znowu – zaraz…
Obróciła głowę na poduszce i przez parę minut leżała cicho, po czym podjęła:
– Sądzę, że bywałam czasem niespełna rozumu… prawda Filipie? Ale Bóg wie, że przechowywałam w sercu tajemnicę, która może doprowadzić żonę do obłędu. Mój organizm nie wytrzymał tego. Cios spadł. Czekam już tylko, żeby móc ci wszystko powiedzieć… a przecież nie chciałabym… podziała to na twój umysł podobnie jak na mój, Filipie.
– Matko, wyjawcie mi tę śmiertelną tajemnicę. Czy niebo, czy też piekło jest w nią wmieszane, nie boję się. Niebiosa nie uczynią mi krzywdy, a szatanowi się oprę.
– Znam twoją odwagę, Filipie, i siłę twego charakteru. Jeśli ktokolwiek zdoła udźwignąć brzemię tej straszliwej opowieści, to właśnie tylko ty. Mój umysł był na to o wiele za słaby. Widzę, że moim obowiązkiem jest ci ją przekazać.
Przerwała, gdyż jej myśli wróciły do tego, z czego miała się zwierzyć. Przez chwilę łzy spływały jej po policzkach. Zdawało się, że wreszcie powzięła postanowienie i odzyskała siły.
– Filipie, chcę mówić o twoim ojcu. Ludzie myślą, że utonął w morzu.
– Więc nie utonął, matko? – zapytał Filip zdziwiony.
– Ach, nie!
– Ale przecież od dawna już nie żyje?
– Nie… to jest tak… a jednak nie – rzekła wdowa, przysłaniając oczy. Rozum jej się pomieszał, pomyślał Filip, ale znowu zapytał:
– Gdzie zatem jest, matko?– Wdowa uniosła się z pościeli i drżenie przebiegło jej ciało, kiedy odpowiedziała:
– ODBYWA KARĘ BOŻĄ ZA ŻYCIA.
Znowu opadła na poduszkę i kołdrą przykryła głowę. Filip był tak oszołomiony, że nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Na chwilę zaległa cisza, po czym młodzieniec wyszeptał: – Tajemnica… Matko, tajemnica! Powiedzcie mi szybko.
– Teraz już mogę powiedzieć wszystko – odrzekła wdowa. – Posłuchaj mnie, synku. Ojciec twój miał usposobienie zupełnie podobne do twego. Ach, gdybyż jego los mógł być dla ciebie nauką, moje dziecko kochane! Był odważnym, znakomitym marynarzem. Urodził się nie tutaj, lecz w Amsterdamie. Ale nie chciał tam mieszkać, ponieważ był katolikiem. Holendrzy, Filipie, są heretykami, podług naszej wiary. Siedemnaście lat temu odpłynął do Indii na swym pięknym statku „Amsterdammer” z cennym ładunkiem. Była to jego trzecia podróż do Indii i miała być, gdyby Bóg był pozwolił, ostatnia, gdyż statek ten zakupił tylko za część swych zarobków, a jeszcze jedna podróż miała go uczynić bogatym. Och, jakże często gawędziliśmy o tym, co będziemy robić po jego powrocie, i jak bardzo krzepiły mnie te zamierzenia wobec myśli o jego nieobecności, gdyż kochałam go z całego serca, Filipie – był dla mnie dobry i czuły! A kiedy odpłynął, jakże wyczekiwałam jego powrotu! Minęło sześć miesięcy, Filipie, a pozostawał jeszcze cały rok oczekiwania, zanim mogłam się spodziewać jego powrotu. Pewnego wieczora zasnąłeś szybko; byłeś jedyną osłodą mojej samotności. Czuwałam nad twym spokojnym snem. Wymamrotałeś: mama! Ucałowałam twe usta i modliłam się o błogosławieństwo Boże dla ciebie, i dla niego również, nie wiedząc jeszcze wówczas, jak okropna, jak przeraźliwa klątwa na nim ciąży.
Przerwała dla złapania tchu, po czym podjęła na nowo. Filip nie był w stanie przemówić. Wpił się oczyma w matkę i chłonął jej słowa.
– Zeszłam do bawialni, która od tamtej nocy nigdy już nie została otwarta. Usiadłam i czytałam, gdyż wiatr był silny, a gdy wichura huczy, rzadko kiedy żona żeglarza może zasnąć. Północ minęła, lał deszcz. Poczułam strach – nie wiedziałam dlaczego. Wstałam z kanapy, umoczyłam palce w wodzie święconej i przeżegnałam się. Podmuch wichru zahuczał wokół domu i lęk mnie ogarnął. Miałam jakieś straszne przeczucie. Raptem okno i okiennice pod naporem wiatru rozwarły się do wewnątrz, światło zgasło, ogarnęła mnie ciemność. Krzyknęłam przerażona, ale opanowałam się i podeszłam do okna, aby je zamknąć, gdy wtem – kogóż ujrzałam wchodzącego przez okno… twego ojca!
– Boże miłosierny – wymamrotał Filip.
– Nie rozumiałam, co się dzieje – był w izbie i mimo głębokich ciemności jego rysy były widoczne jak w biały dzień. Strach nakazywał mi cofnąć się przed nim, jego zaś upragniona obecność – rzucić się ku niemu. Zastygłam w bezruchu tam, gdzie stałam, wzruszenie ścisnęło mi gardło. Kiedy wszedł do izby, okiennice zamknęły się same i świeca zapłonęła na nowo – pomyślałam, że zdziałała to jego obecność, i zemdlałam.
– Kiedy przyszłam do siebie, znajdowałam się na kanapce i czułam, że dłoń moja ściska jakąś inną dłoń, zimną i ociekającą wodą. To mnie uspokoiło i zapomniałam o nadprzyrodzonych zjawiskach, jakie towarzyszyły jego pojawieniu się. Pomyślałam, że coś mu się wydarzyło i powrócił do domu. Widziałam mego ukochanego męża i rzuciłam mu się w objęcia. Jego odzież była nasiąknięta deszczem; miałam uczucie, jakbym obejmowała bryłę lodu, ale nic nie jest w stanie zmrozić miłości niewiasty, Filipie. Pieściłam go, lecz on mi się nie odwzajemniał; nie mówił nic, ale wydawał się zadumany i nieszczęśliwy. „Wiliamie” – krzyknęłam – „przemów, przemów do swojej kochanej Katarzyny!”
– „Przemówię” – odrzekł – „gdyż niewiele mi czasu pozostało”.
– „Nie, nie powrócisz już na morze. Utraciłeś swój okręt, ale sam się uratowałeś. Czyż cię nie odzyskałam?”
– „Niestety! Nie trwóż się, tylko wysłuchaj mnie, gdyż niewiele mi już czasu pozostało. Nie utraciłem okrętu, ale zgubiłem siebie! Nie mów nic, tylko słuchaj. Nie umarłem, ale nie jestem też żywy. Błąkam się pomiędzy tym światem a światem duchów. Słuchaj mnie.
Przez dziewięć tygodni próbowałem opłynąć burzliwy Przylądek, ale na próżno; przeklinałem okropnie. Przez dalszych dziewięć tygodni stawiałem żagle pod przeciwny wiatr, a mimo to nie posunąłem się ani o krok; i wtedy strasznie bluźniłem. Jednak nie ustępowałem. Załoga chciała, abym zawrócił do Zatoki Stołowej; nie zgodziłem się, mało tego – stałem się mordercą, mimo woli, a jednak mordercą. Pilot mi się przeciwstawiał i nakłonił ludzi, aby mnie związali. Kiedy mnie schwycił za kołnierz, w pasji uderzyłem go. Zatoczył się, a gdy statek przechylił się na burtę, wypadł i utonął. Nawet ta śmierć mnie nie powstrzymała i przysiągłem na relikwię Krzyża Świętego, którą nosisz na szyi, że postawię na swoim – na przekór sztormowi, falom i piorunom, na przekór niebu lub piekłu, nawet gdybym miał tłuc się po morzu aż do dnia sądu ostatecznego. Moje zaklęcie utonęło w gromach i potokach ognia. Huragan spadł na okręt, żagle uleciały, porwane w strzępy. Góry wody zalały nas, a pośrodku gęstej mgły, która spowiła wszystko w ciemność, zaświeciły wypisane literami z sinych płomieni te słowa – AŻ DO DNIA SĄDU OSTATECZNEGO.
Posłuchaj mnie, Katarzyno, mam już niewiele czasu. Pozostaje jedna nadzieja i dla niej właśnie pozwolono mi tutaj przybyć. Weź ten list”. – Położył na stole opieczętowane pismo. – „Przeczytaj go, Katarzyno, i jeżeli potrafisz – dopomóż mi. Przeczytaj. A teraz żegnaj, czas już na mnie”.
– Znowu okiennice rozwarły się gwałtownie, znowu światło zgasło, a postać mego męża uniosła się w powietrze. Kiedy odpływał przez okno, rzuciłam się za nim z krzykiem szalonym, ujrzałam, jak oddalał się błyskawicznie w podmuchach wiatru, aż straciłam go z oczu, znikł. Okno się zatrzasnęło, zapłonęła świeca, a ja pozostałam samotna!
– Boże litościwy! Moja głowa, Filipie! – wykrzyknęła biedna kobieta. – Nie opuszczaj mnie, błagam, nie opuszczaj!
Tak lamentując, uniosła się na posłaniu i padła w ramiona syna. Kilka chwil pozostawała bez ruchu. Po jakimś czasie Filipa zaniepokoił jej spokój; ułożył ją na posłaniu, a kiedy to czynił, jej głowa opadła do tyłu, oczy się przewróciły. Wdowa Vanderdecken nie żyła.
***