"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Cykl Niewidzialni Michael Marshall Smith

"Pojawiliśmy się za późno dla bóstw i za wcześnie dla Istoty. Poematem Istoty, zaledwie zaczętym, jest człowiek."

Pomyślałam sobie, że nie wrzucę polskich okładek.
Dlaczego?
Ponieważ są TRAGICZNE.
Tragiczne ogólnie i MEGA TRAGICZNE, jeśli chodzi o treść tej PRZEREWELACYJNEJ serii.

Serii, której nie można odłożyć w trakcie czytania! Serii, która zachwyciła Kingusia. 
I mnie.
Narracja błyskotliwa, teksty jak żyletki, historia hipnotyzująca!

Skrócik.
Chodzi tu głównie o organizację, nazywającą siebie Niewidzialnymi. 
Organizację, która ma szeroko rozwiniętą sieć terroru, zbrodni, także masowych, na niewyobrażalną skalę. Organizację, w której szeregach znajdują się psychopaci, mordujący bez skrupułów. I bez konsekwencji.
Na trop Niewidzialnych wpadają przypadkiem przypadkowe osoby: Ward Hopkins, który niedawno stracił rodziców w wypadku samochodowym, agentka federalna Nina Baynam oraz policjant John Zandt. Jest też genialny spec od świata wirtualnego, agent CIA, Bobby Nygard (świetny gość).
Wspólne śledztwo zaczyna dawać efekty.
Przerażające.
Tajemnica wydobywa się z mroku przeszłości i wyłania się z niej główny aktor - Sprawiedliwy.

POLECAM BAAAARDZO!

MOJA OCENA: 9/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

PALMERSTON, PENSYLWANIA 

Palmerston nie jest miastem wielkim, nie może też powiedzieć o sobie uczciwie, że jest pierwszym wśród niewielkich.
Po prostu jest jak szczelina w płytach chodnika. Ma przeszłość i kiedyś miało nawet przyszłość, lecz, niestety, z biegiem czasu stawało się tylko coraz spokojniejsze i coraz silniej czuć je było naftaliną. Oddalało się od ścieżek historii, upodabniając się raczej do kranu na końcu starej, przerdzewiałej rury, która w końcu popęka tak, że do celu nie dotrze ani kropla wody.
Miasteczko zbudowano nad rzeką Allegheny w cieniu masywnych wzgórz. Wszystkich rosnących w nim drzew nie da się zliczyć, no, chyba że ktoś miałby bardzo dużo czasu i determinacji, przekraczającej granice zdrowego rozsądku.
Kiedyś, dawno temu, linia kolejowa przebiegała niezbyt daleko stąd, po drugiej stronie rzeki, ale w połowie lat siedemdziesiątych stację zamknięto, tory zdemontowano i pamiątką po kolei pozostało wyłącznie stworzone bez przekonania, działające siłą rozpędu muzeum, którego nie odwiedzają już nawet uczniowie niższych klas podczas szkolnych wycieczek.
Od czasu do czasu zagląda tu jakiś turysta, obojętny i znudzony patrzy na fotografie dawno zmarłych, po czym zdecyduje, że pora nadrobić stracony czas i szybkim krokiem wraca do samochodu.
Palmerston narodziła się na skrzyżowaniu dwóch dróg, z których jedna kończy się ślepo. Przypomina literę „T”, okrążoną przez uliczki niepewne, co tu właściwie robią. Przy samym skrzyżowaniu stoi drewniany kościół, z którego wprawdzie łuszczy się farba, ale który na tle zimnobłękitnego nieba nadal potrafi wyglądać bardzo atrakcyjnie. Jeśli skręci się w lewo, a należy, bo przecież trzeba zobaczyć zbiornik wodny Allegheny, bo po co innego tu przyjeżdżać, znajdzie się na głównej ulicy. Jest tu kilka banków i kilka sklepów, różniących się między sobą frontowymi oknami: te bankowe są lustrzane i wyglądają bardzo anonimowo, te sklepowe warto byłoby kiedyś umyć, by lepiej pokazać klientom antyki o niezbyt dużej wartości. Na razie zgromadzone na wystawach dobra promieniują na ulicę wrażeniem, że przez długie lata będą rosnąć w cenę na miejscu. Po południowej stronie ulicy, na wielkiej samotnej działce, stoi piękny wiktoriański dom, od lat nie zamieszkany. Nikt jakoś nie miał ochoty wybić w nim okien, ale farba obłazi z niego znacznie bardziej niż z kościoła, a niektóre deski już obluzowały się i popękały.
Jeśli zdarzy wam się zgłodnieć w Palmerston, traficie zapewne do McDonalda stojącego nieco dalej, niemal dokładnie naprzeciwko Muzeum Kolejowego; w każdym razie większość głodnych trafia właśnie tam.
Właściwie Palmerston nie jest najgorszym miejscem na świecie. Szczerze mówiąc, takich miejsc powinno być więcej.
Spokojnie tu, ludzie są życzliwi, przestępczość praktycznie nie istnieje i zawsze można wybrać się z wycieczką do pobliskiego Rezerwatu Leśnego Sasąuehannock. Można się tu urodzić, wychować dzieci i umrzeć, nie zgłaszając do losu pretensji, że źle nas potraktował.
Tylko że w międzyczasie nie masz, człowieku, nic do roboty.
W środę, 30 października 1991, w porze lunchu, McDonald cieszył się sporym powodzeniem. Większość stolików była zajęta, do kas stały cztery długie kolejki. Dwie dziewczynki, cztero-i sześcioletnia, które mama zabrała „na miasto”, by 12
zrobić im przyjemność, równie płaczliwie co głośno domagały się Chicken McNuggets. Wszyscy przyglądali się tablicom menu z szacunkiem, na który zasługiwały.
Do McDonalda trafiła tego dnia trójka nietutejszych, co należało uznać za wielki tryumf lokalnego przemysłu turystycznego. Przy stoliku w rogu siedział samotnie mężczyzna w średnim wieku. Nazywał się Steve Harris, był komiwojażerem, nosił garnitur i wracał do Chicago po długiej, rozczarowującej podróży służbowej. Ze swojego miejsca widział wyniosłą imitację włoskiej wieży wieńczącą dach wiktoriańskiego domu. Jedząc, dziwił się, dlaczego nikt nie postarał się o prawo do tak pięknej posiadłości i nie zabrał się do jej remontu.
Przy sąsiednim stoliku, co było zresztą dziełem przypadku, siedziało brytyjskie małżeństwo. Mark i Suzy Campbellowie zrezygnowali ze śniadania, by od rana przebyć zaplanowane kilkaset kilometrów i byli już porządnie głodni. Marzyli wprawdzie o uroczym, przytulnym, prowincjonalnym lokaliku, lecz żadnego nie znaleźli i pozostała im wyłącznie miejscowa hamburgerownia. Przeżuwali hamburgery w nie najlepszym nastroju i kiedy okazało się, że siedzą koło miejscowego, który pierwszy się do nich odezwał, najpierw mocno się zaniepokoili, a dopiero potem uśmiechnęli. Trent mógł mieć około czterdziestki, był wysoki, ciemnorudy. Gdy dowiedział się, że Campbellowie wybrali się na kilkudniową wycieczkę od wybrzeża do wybrzeża, z aprobatą skinął głową, jakby pochwalał to zajęcie, choć nie miał zamiaru uprawiać go sam, podobnie jak zbierania pudełek od zapałek, wspinaczki skałkowej czy podjęcia stałej pracy. Anglię znał z nazwy, miał też wrażenie, że ma długą historię i bardzo dobrą muzykę rockową. Co raczej mu się podobało.
Rozmowa szybko utknęła na mieliznach wspólnych doświadczeń. Suzy była nieco rozczarowana, bo, szczerze mówiąc, ucieszyło ją to spotkanie. Mark milczał, zajęty własnymi myślami. Miał ochotę na zakupy. Barman w barze hotelowym, w którym spędzili ostatnią noc, manipulując przy radiu w poszukiwaniu czegoś, co mógłby puścić bardzo głośno, przypadkiem trafił na stacją nadającą muzyką klasyczną i na jedną cudowną chwilę w barową atmosferą wzleciały słodkie tony Wariacji Goldbergowskich. Mark wyobraził sobie nawet tą nadającą Bacha stacją: jeden facet w domku gdzieś w wysokich, niedostępnych górach, broniący się zza zabarykadowanych drzwi przed hordą wściekłych napastników uzbrojonych po zęby w płyty Gartha Brooksa. Nie potrafił zapomnieć Wariacji, jakże innych od nieznośnie mdłych ballad, jedna za drugą wychwalających wierność psów w porównaniu z niewiernością żon (lub, w niektórych przypadkach, mężów). Postanowił kupić CD z Wariacjami i posłuchać w samochodzie.
W Palmerston nie znalazł sklepu z muzyką klasyczną, bo go nie było.
Niezaplanowana rozmowa z Trentem opóźniła wyjazd Campbellów; gdyby nie ona, wyszliby z McDonalda o dwunastej pięćdziesiąt. Suzy nabrała ochoty na papierosa, a znaki na ścianach zabraniały palenia w krótkich kategorycznych zdaniach z dodatkiem rozpoznawalnej na całym świecie ikonografii.
Steve Harris nigdzie się nie spieszył i cokolwiek by się stało, tkwiłby przy stoliku aż do dwunastej pięćdziesiąt trzy, wpatrzony w wielki dom na wielkiej działce, zastanawiając się, ile mógłby kosztować.
O dwunastej pięćdziesiąt trzy w zatłoczonej restauracji rozległ się kobiecy krzyk.
Ten krótki krzyk nie niósł żadnych treści, żadnej informacji, przekazywał tylko uczucie nagłego panicznego strachu. Ludzie podświadomie usunęli się jak najdalej od jego źródła, pozostawiając puste przejście od głównego wejścia do kas. I wówczas stało się jasne, że kobieta krzyczała na widok dwóch mężczyzn: jednego, który na oko nie miał jeszcze dwudziestu lat, i drugiego, który miał lat dwadzieścia kilka, obu ubranych w długie płaszcze. Sekundę później stało się jasne coś jeszcze: obaj uzbrojeni byli w karabiny powtarzalne.
W McDonaldzie zrobiło się nagle przedziwnie jasno, wszystkie dźwięki wzmogły się i wyostrzyły, zupełnie jakby w mgnieniu oka usunięto obecnym jakąś wspólną wadę wzroku i słuchu. Kiedy siedzi się w McDonaldzie w zwykły, powszedni dzień, je lunch i czeka, aż kawa osiągnie temperaturę umożliwiającą wykorzystanie jej w sposób naturalny, i nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że najzupełniej przeciętnego, pogodnego popołudnia zapadła noc, czas zwalnia swój szalony bieg i pojawia się moment jasnowidzenia.
Podobnie jak długa sekunda przed kraksą, ta chwila nie pomaga niczego zrozumieć, nie oferuje drogi ucieczki, nie jest darem bożym, lecz tylko czasem przeznaczonym na powitanie śmierci oraz łagodne zdziwienie: dlaczego tak zwlekała po drodze!
Trentowi ta chwila wystarczyła na wypowiedzenie tonem, w którym brzmiało komiczne wręcz zdumienie, jednego słowa: „Billy?”, a potem obaj mężczyźni zaczęli strzelać.
Stali pośrodku baru. Strzelali szybko, lecz spokojnie, kolby przycisnęli do ramion jak na ćwiczeniach. Pierwsza ofiara padła na wznak, z wyrazem niebotycznego zdumienia na twarzy, a kaci przystąpili do wykonywania wyroku pilnie i w skupieniu, jakby chcieli udowodnić jakiejś wyższej władzy, że warci są przywileju, który im dała, że wykonają wyznaczone sobie zadanie z zapałem i najlepiej jak potrafią.
Po mniej więcej sekundzie i dwóch kolejnych trupach, obecni nagle odzyskali przytomność umysłu. Czas powrócił do swego normalnego biegu, rozległy się rozpaczliwe krzyki. Ludzie próbowali uciekać, kryć się, zasłaniać innymi ludźmi. Niektórym udało się nawet dobiec do drzwi, lecz lufy, jak na komendę, skierowały się w ich stronę i dezerterzy polegli, nim zdążyli tak naprawdę zdezerterować. Na linii ognia znaleźli się także turyści: Mark Campbell zginął postrzelony w potylicę, twarz Susan ozdobiła kompozycją z krwi i mózgu wielką szybę, pękniętą od impetu dwóch kul, które przedtem przeszyły jej głowę. Trent poległ, walcząc: wstawał, by skoczyć na napastników i ich obezwładnić. Zaledwie kilku gości stać było na świadome podjęcie tak szalonego ryzyka, a ci, którzy je podjęli, zginęli również szybko jak on.
Inni, a więc niemal wszyscy żywi, próbowali po prostu uciekać. Próbowali wydostać się z pułapki. Próbował wiceprezes Ubezpieczeń Bedloe, próbował jego rozpaczliwie ślamazarny, do niczego się nienadający sekretarz, próbowało dwanaścioro uczniów miejscowej szkoły. Spróbowali jednocześnie i oczywiście wszyscy na siebie powpadali. Niektórzy potykali się o ciała martwych i rannych, i ginęli w niezgrabnych pozach, w upadku zrywając więzadła kolan i łamiąc kości biodrowe. Ci, których droga ucieczki była jeszcze wolna, napotykali na niej kule i padali, przewracając stoliki, uderzając w ściany i ladę, za którą ostatnia żywa dziewczyna z obsługi kryła się zwinięta w kłębek, aż nazbyt świadoma faktu, że leży w kałuży własnej uryny. Ze swojego miejsca widziała drgającą stopę Duane’a Hillmana, chłopaka, z którym kilka dni temu wybrała się na spacer trasą dawnej linii kolejowej. Duane był taki słodki i obiecał nawet, że użyje kondomu. Ponieważ wiedziała, że nie tylko już został postrzelony, lecz także padł, niosąc otwarty pojemnik wrzącego oleju, mądrze zdecydowała, że woli na niego nie patrzeć. Uznała za to, że jeśli nie będzie patrzyła na nic, jeśli zwinie się w kłębek tak malutki, że stanie się niewidoczna, to może jeszcze wszystko będzie dobrze.
Znacznie później zabłąkana kula przebiła ladę i trafiła ją prosto w kręgosłup.
Byli i tacy, którzy nie próbowali nawet uciekać, po prostu znieruchomieli z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami; duch opuścił ich ciało, nim w piersi, brzuchy i krocza tego ciała trafiły pierwsze pociski. Spośród nich co najmniej jedna osoba — niedawno zdiagnozowano u niej tego samego raka, który powoli i w mękach zabił jej ojca — nie przyjęła śmierci w McDonaldzie jako najgorszego obrotu wypadków. Problem w tym, że gdyby przeżyła, młody lekarz, któremu nie ufała przede wszystkim dlatego, że przypominał złoczyńcę z jej ulubionego serialu, byłby w stanie ją wyleczyć. Zabrakło jej jednak czasu na zastosowanie się do jego rad.
Pozostałe nieruchome posągi nie miały nawet takiego powodu, by trwać nieruchomo. Po prostu nie były w stanie się poruszyć, gdy istniał jeszcze jakiś wybór, a potem wyboru już nie miały.
W sali pełnej ofiar mordercy sprawiają wrażenie bogów. Ci mordercy strzelali metodycznie, uważnie wybierając cele, od czasu do czasu lufy obracały się zgodnie w kierunku, w którym najmniej spodziewano się ognia. Przeładowywali broń, choć nigdy jednocześnie. Byli wyjątkowo sprawni i skuteczni. I od początku do samego końca zdarzenia nie odezwali się do siebie ani słowem.
Z osiemdziesięciu dziewięciu osób jedzących tego dnia lunch w McDonaldzie zaledwie czterdzieści usłyszało echo ostatniego wystrzału, z tej czterdziestki zaś dziewiętnaście nie dożyło zmierzchu, podnosząc ogólną liczbę ofiar do sześćdziesięciu ośmiu. Wśród tych, którzy przeżyli, była dziewczyna zza lady; do końca życia nie zrobiła kroku o własnych siłach, popadła w alkoholizm, potem nawróciła się, a potem porzuciła Boga.
Ocalała też jedna z dziewczynek, wychowała ją ciotka z Iowy i jej życie ułożyło się normalnie, przeciętnie szczęśliwie; oraz pewien przyjaciel Trenta, cztery lata później zaciągnął się on do Straży Wybrzeża w Laguna Beach.
Steve Harris także miał szczęście. Gdyby wszystko ułożyło się jak powinno, zginąłby od pierwszej salwy skierowanej w lewo, ale… kiedy próbował wślizgnąć się pod stolik, upadło na niego ciało Suzy Campbell. Pod jego ciężarem runął na podłogę, z całej siły waląc w nią głową. Niemal w tej samej chwili do Suzy dołączył mąż, już martwy. Twarzy obojga Campbellów nie dałoby się zidentyfikować na podstawie zdjęć paszportowych (paszporty przewidująco przełożyli do kieszeni na wypadek, gdyby ktoś włamał się do ich samochodu). Natomiast ubrania, które mieli na sobie, częściowo troskliwie spakowane przed wyjazdem z Anglii, częściowo beztrosko nabyte na wyprzedaży w Gapie w bostońskiej Back Bay, pozostały właściwie niepokalane. Wystarczyłoby je otrzepać i już mogliby wyjść z baru, wsiąść do wypożyczonego samochodu 17
i odjechać w siną dal. Być może w jakiejś innej, lepszej rzeczywistości tak właśnie się stało; Mark miał szczęście, w kolejnym niewielkim miasteczku jakimś cudem dostał Wariacje Goldbergowskie i przy ich wtórze podążał prostą jak strzelił drogą porośniętą po obu stronach drzewami o liściach wydających się świecić własnym światłem, to wspinającą się na pagórek, to spadającą po jego zboczu, tak malowniczą, że nawet by nie zauważyli, że oprócz nich nikogo na niej nie ma.
W tej rzeczywistości oboje spełnili ostatni dobry uczynek: ocalili ludzkie życie. Steve Harris leżał pod nimi przerażony, nieruchomy, czując tylko pieczenie skaleczeń i ból głowy od wstrząsu mózgu, który okazał się tak poważny, że czasami miał wrażenie, jakby głowa miała go boleć już zawsze. Młoda dyplomowana pielęgniarka, która najwidoczniej podziwiała go tylko za to, że przypadkiem przeżył tam, gdzie tylu zginęło, spędziła z nim noc w szpitalu w Pipersville; nie pozwoliła mu zasnąć, choć Steve wolałby spać.
Lecz to czekało go w przyszłości, podobnie jak atak serca; w 1995 roku dokonał on dzieła, którego nie były w stanie dokonać kule. I Steve Harris nigdy nie dowiedział się, czy piękny wiktoriański dom jest na sprzedaż i za ile, po prostu harował, póki nie padł.
Ponad miarowe paf, paf, paf wystrzałów, ponad rzężenie i krzyki umierających, wzniósł się nagle rosnący jęk syren.
Mężczyźni strzelali jeszcze około dwudziestu sekund, czyszcząc kąt przy ladzie, w którym aż do tej pory udało się schronić matce i jej dwóm córeczkom. Potem przestali strzelać… jak na komendę. Rozejrzeli się; ich twarze nie zdradzały, co sądzą o swoim dziele. Nagle młodszy z nich, Billy, cofnął się o krok i zamknął oczy. Starszy strzelił mu w twarz, niemal przykładając do niej lufę. Leżącym na podłodze ciałem wciąż wstrząsały drgawki, gdy mężczyzna przykucnął spokojnie i obmył dłonie we krwi. Następnie wstał, jeszcze raz, niespiesznie się rozejrzał, nie zwracając najmniejszej uwagi na pędzące główną ulicą samochody policji, spóźnionej i oczywiście niezdolnej wywrzeć jakiegokolwiek wpływu na wydarzenia, dzięki którym Palmerston powróciło wreszcie na mapę atrakcji turystycznych.
Gdy uznał, że jest już gotowy, wyskoczył przez strzaskane kulami okno, to za ciałami Campbellów. Uciekł, jak przypuszczano, wzdłuż dawnej linii kolejowej.
Nigdy go nie znaleziono. Nikt nie był w stanie go opisać i wreszcie znikł ze wspomnień o tym tragicznym wydarzeniu, zupełnie jakby zapadł w cień niepamięci. Całą winą obciążono Billy’ego, chłopca wykonującego tylko polecenia człowieka, którego uważał za przyjaciela /.../

***
Niewidzialni
tom 1

W niewielkiej, prowincjonalnej mieścinie dwaj mężczyźni dokonują masakry, z zimna krwią zabijając kilkadziesiąt osób. W Los Angeles tajemniczy sprawca porywa nastoletnie dziewczęta. Jego ofiarą pada córka policjanta, specjalizującego się w poszukiwaniu seryjnych porywaczy i zabójców. W pięknej, położonej w górach Montany miejscowości Dyersburg ginie wraz z żoną bardzo zamożny pośrednik handlu drogimi nieruchomościami i nie jest to śmierć w wypadku samochodowym, choć tak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Jego syn, były pracownik CIA, rozpoczyna prywatne śledztwo, prowadzące do firmy w bardzo dziwny sposób sprzedającej luksusowe posiadłości: nie można ich kupić tylko za pieniądze. Co łączy te wydarzenia? Kim jest tajemniczy Prosty Człowiek? I kim są Siewcy?

Pierwotny instynkt

tom 2

W poprzedniej powieści Marshalla, Niewidzialni, którą Stephen King nazwał błyskotliwie napisanym, piekielnie przerażającym thrillerem, czytelnik zetknął się z głęboko zakonspirowaną organizacją, tworzącą sieć terroru i ..

Krew aniołów

tom 3

Zapierający dech w piersiach finał trylogii o Niewidzialnych, głęboko zakonspirowanej organizacji psychopatów, mordujących bez litości, bez wyraźnego celu i na masową skalę. Jej członkowie wierzą, że ludzkość została zarażona wirusem cywilizacji stymulującym cechy społecznie pożądane, a tylko oni są od niego wolni, są pierwotnym i myśliwymi, niczym wilki wśród stada owiec. Psychopatyczny seryjny zabójca zwany Sprawiedliwym ucieka z więzienia. Jego brat bliźniak, były analityk CIA Ward Hopkins, podejrzewa, że w ucieczce pomogli mu Niewidzialni, którzy przygotowują akt terroryzmu na wielką skalę. Po ostatnich starciach z tą organizacją Ward i agentka federalna Nina Baynam zaszyli się w lasach koło Waszyngtonu, starając się wymazać koszmar z pamięci. Na krótko. Fala przerażających zbrodni powraca... Czy Ninie i Wardowi uda się powstrzymać Dzień Aniołów planowaną przez Niewidzialnych apokalipsę.






AUTOR



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger