"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Imajica Clive Barker

"Nic, co najlepsze, nie trwa wiecznie. Inaczej nie byłoby najlepsze."

Kto nie czytał Barkera, nie poznał granic ludzkiej wyobraźni, a raczej ich braku!:-)
Moja ocena jest kompletnie nieobiektywna, ponieważ uwielbiam pióro Barkera i uważam, że jest on bardzo niedoceniany.

To dosłownie epopeja fantastyczna, zaczynająca się jak zwykły obyczaj, połączony z dramatem, a rozwijająca się w niesamowite połączenie pięciu różnych światów, nazywanych Imajica, których żaden nie jest połączony i nie wie o tym, że istnieję jakieś inne wymiary.
Nadzorem wszystkich dominiów jest Bezrozumny, Hapexamendios (w założeniu Bóg). Ziemia już dawno została oddzielona od pozostałych czterech światów, dlatego panuje na niej  brak zrozumienia magii. Pustka oddzielająca Ziemię od pozostałych światów nazywa się „In Ovo”.
Wielcy magicy, zwani Maestros, przez wieki próbowali pogodzić i połączyć  Ziemię z pozostałymi światami. To Pojednanie może się zdarzyć tylko raz na 200 lat. Wszystkie poprzednie próby nie powiodły się; ostatnie doprowadziły do ​​przerażającej śmierci lub szaleństwa osób, które podjęły się tego wyzwania. Po tej porażce, na Ziemi powstało tajne stowarzyszenie, Tabula Rasa, które za zadanie ma zapobiegać używaniu magii na Ziemi, aby nie wywoływać wilka z lasu i nie kusić losu do powtórzenia tej katastrofy. 
Trzy pojednane królestwa są rządzone przez Autarchę, który mieszka w wielkim mieście Yzordderrex w Drugim Dominium, podczas gdy Pierwsze Dominium jest niedostępne, dzięki mocy Niespostrzeżonej, która tam mieszka.
A gdzie w tym wszystkim są ludzie?
Na początku powieści poznajemy Charliego Estabrooka, który zatrudnia tajemniczego zabójcę Pie'oh'pah, aby zamordował jego żonę, Judith. Ta próba nie udaje mu się, a Estabrook, który zaczął żałować, że najął zabójcę kontaktuje się z byłym kochankiem Judith, artystą imieniem John Furie Zacharias, znanym również jako „Gentle”, i prosi go, aby ją chronił. 
Ale to nie jest takie proste, ponieważ zabójca potrafi zmieniać kształt i może upodobnić się do jakiejkolwiek osoby. Nawet do samej Judith.
O jego niesamowitej umiejętności wie tylko Tabula Rasa...
I tak to się wszystko zaczyna.
POLECAM, Barker jest mistrzem klimatu i wyobraźni.

MOJA OCENA: 9/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Klu­czo­we twier­dze­nie Plu­the­ro Qu­exo­sa, naj­słyn­niej­sze­go dra­ma­to­pi­sa­rza Dru­gie­go Do­mi­nium, brzmia­ło na­stę­pu­ją­co: W każ­dym dzie­le, bez wzglę­du na to, jak by­ło­by am­bit­ne i głę­bo­kie, jest miej­sce tyl­ko dla trzech po­sta­ci. Dwóch zwa­śnio­nych kró­lów – i roz­jem­ca; dwo­je ko­cha­ją­cych się mał­żon­ków – i uwo­dzi­ciel lub dziec­ko; bliź­nię­ta – i duch mat­czy­ne­go łona; dwo­je ko­chan­ków – i śmierć. Przez utwór mogą się na­tu­ral­nie prze­wi­nąć set­ki, a na­wet ty­sią­ce in­nych osób, wy­łącz­nie jed­nak jako wid­ma, słu­dzy i – z rzad­ka – od­bi­cia troj­ga rze­czy­wi­stych, ob­da­rzo­nych wol­ną wolą głów­nych bo­ha­te­rów. Co wię­cej, we­dle nauk Qu­exo­sa na­wet to klu­czo­we trio nie ma pra­wa ostać się nie­tknię­te. W mia­rę roz­wo­ju fa­bu­ły bę­dzie się zmniej­szać – z trzech po­sta­ci zo­sta­ną dwie, po­tem jed­na, a na koń­cu sce­na cał­kiem opu­sto­sze­je.
Rzecz ja­sna, wie­lu pi­sa­rzy pró­bo­wa­ło pod­wa­żyć jego do­gma­ty. Au­to­rzy ba­jek i ko­me­dii szcze­gól­nie gło­śno wy­ra­ża­li swo­ją po­gar­dę, przy­po­mi­na­jąc świet­ne­mu Qu­exo­so­wi, że ich utwo­ry nie­odmien­nie koń­czą się ślu­bem i ucztą. On jed­nak po­zo­stał nie­ugię­ty. Miał ich za oszu­stów, któ­rzy po­zba­wia­ją wi­dzów tego, co na­zy­wał ostat­nią wiel­ką pro­ce­sją: po od­śpie­wa­niu we­sel­nych pie­śni i od­tań­cze­niu ra­do­snych plą­sów po­grą­że­ni w me­lan­cho­lii bo­ha­te­ro­wie po­win­ni odejść i znik­nąć w mro­kach za­po­mnie­nia.
Był w swej fi­lo­zo­fii bez­li­to­sny, utrzy­my­wał jed­nak, że jest ona ab­so­lut­nie nie­zmien­na, uni­wer­sal­na – praw­dzi­wa i w Pią­tym Do­mi­nium, zwa­nym Zie­mią, i w Dru­gim.
A co naj­waż­niej­sze, obo­wią­zy­wa­ła z taką samą bez­względ­no­ścią za­rów­no w sztu­ce, jak i w ży­ciu.

*
Jako czło­wiek z na­tu­ry skry­ty i opa­no­wa­ny Char­lie Es­ta­bro­ok nie miał cier­pli­wo­ści do te­atru. Jego zda­niem – a wy­ra­żał się pro­sto – te­atr był stra­tą cza­su: ka­pry­sem, kłam­stwem, ste­kiem bzdur. Gdy­by jed­nak w tę zim­ną li­sto­pa­do­wą noc ja­kiś uczeń Qu­exo­sa za­cy­to­wał mu pierw­sze pra­wo dra­ma­tycz­ne, Char­lie po­ki­wał­by po­nu­ro gło­wą i po­wie­dział: – Szcze­ra praw­da. Szcze­ra praw­da.
Jego oso­bi­ste do­świad­cze­nie po­twier­dza­ło sło­wa dra­ma­tur­ga. Wszyst­ko za­czę­ło się od troj­ga bo­ha­te­rów: był on, był John Fu­rie Za­cha­rias – i Ju­dith po­mię­dzy nimi. Układ ten nie utrzy­mał się dłu­go. W kil­ka ty­go­dni po po­zna­niu Ju­dith Char­lie za­jął miej­sce Za­cha­ria­sa w jej ser­cu i trio zmie­ni­ło się w bło­gi duet. Oże­nił się z nią, przez pięć lat wie­dli szczę­śli­wy ży­wot – do cza­su aż z przy­czyn do­tąd dla nie­go nie­po­ję­tych ich ra­dość gdzieś znik­nę­ła i na sce­nie zo­stał tyl­ko je­den bo­ha­ter.
Czy­li on sam, na­tu­ral­nie. Noc za­sta­ła go na tyl­nej ka­na­pie sa­mo­cho­du. Krą­żył po ścię­tych mro­zem lon­dyń­skich uli­cach, szu­ka­jąc ko­goś, kto po­mógł­by mu do­koń­czyć opo­wieść – w sty­lu, któ­rym Qu­exos nie był­by pew­nie za­chwy­co­ny, ale któ­ry po­mógł­by Char­lie­mu za­le­czyć rany.
Nie był w tych po­szu­ki­wa­niach osa­mot­nio­ny. To­wa­rzy­szył mu je­dy­ny w mia­rę god­ny za­ufa­nia czło­wiek, kie­row­ca, prze­wod­nik i al­fons w jed­nej oso­bie, ta­jem­ni­czy pan Chant. Jed­nak­że mimo współ­czu­cia, ja­kie oka­zy­wał Char­lie­mu, był tyl­ko zwy­czaj­nym słu­żą­cym: chęt­nie opie­ko­wał się swo­im pa­nem, do­pó­ki ter­mi­no­wo do­sta­wał pen­sję. Nie miał po­ję­cia, jak okrut­ny ból drę­czy Es­ta­bro­oka; na to był zbyt oschły i pe­łen re­zer­wy. Es­ta­bro­ok próż­no by też szu­kał po­cie­chy w sza­cow­nym ro­dzie, z któ­re­go się wy­wo­dził. Mógł wpraw­dzie wska­zać swo­ich przod­ków wstecz aż do cza­sów Ja­ku­ba I, nie zna­lazł jed­nak w drze­wie ge­ne­alo­gicz­nym ani jed­ne­go (cho­ciaż do­grze­bał się aż do sa­mych prze­klę­tych ko­rze­ni!), któ­ry – oso­bi­ście lub ob­cy­mi rę­ko­ma – do­pu­ścił­by się tego, co on te­raz pla­no­wał. Za­mor­do­wa­nia żony.
Gdy o niej my­ślał (a kie­dy tego nie ro­bił?), za­sy­cha­ło mu w gar­dle i dło­nie za­czy­na­ły się po­cić. Od­dy­chał cięż­ko, drżał na ca­łym cie­le. Wi­dział ją oczy­ma wy­obraź­ni jako isto­tę z in­ne­go, do­sko­nal­sze­go świa­ta. Mia­ła ide­al­nie gład­ką skó­rę, za­wsze chłod­ną i bla­dą; gib­kie cia­ło, dłu­gie wło­sy, smu­kłe pal­ce; lu­bi­ła się śmiać, a jej oczy… Ach, oczy po­tra­fi­ły mie­nić się wszyst­ki­mi od­cie­nia­mi li­ści: so­czy­stą zie­le­nią wio­sny i póź­ne­go lata, zło­tem je­sie­ni, a w gnie­wie – czer­nią zi­mo­wej zgni­li­zny.
Char­lie na­to­miast był zu­peł­nie prze­cięt­nym czło­wie­kiem – przy­zwo­itym, z ogła­dą, ale prze­cięt­nym. Do­ro­bił się for­tu­ny na sprze­da­ży wa­nien, bi­de­tów i se­de­sów, co by­naj­mniej nie do­da­wa­ło mu uro­ku. Dla­te­go też gdy pierw­szy raz uj­rzał Ju­dith – sie­dzia­ła przy biur­ku w ga­bi­ne­cie jego księ­go­we­go, olśnie­wa­jąc uro­dą w tym ra­czej zgrzeb­nym oto­cze­niu – po­my­ślał naj­pierw: „Chcę mieć tę ko­bie­tę”, a za­raz po­tem: „Ale ona mnie nie ze­chce”. Kie­dy jed­nak zbli­żył się do niej, do­znał uczu­cia, ja­kie­go ni­g­dy przed­tem nie do­świad­czył. Po­czuł, że Ju­dith na­le­ży do nie­go i że je­śli tro­chę wy­si­li mó­zgow­ni­cę, zdo­bę­dzie ją bez tru­du.
Za­lo­ty roz­po­czął tego sa­me­go dnia, któ­re­go się po­zna­li; na biur­ko Ju­dith tra­fił pierw­szy z licz­nych do­wo­dów jego uczu­cia. Char­lie szyb­ko jed­nak się zo­rien­to­wał, że prze­kup­stwem i po­chleb­stwa­mi nie­wie­le wskó­ra. Po­dzię­ko­wa­ła mu grzecz­nie i dała do zro­zu­mie­nia, że nie ży­czy so­bie dal­szych pre­zen­tów. Prze­stał więc je przy­sy­łać, pró­bu­jąc wszyst­kie­go się o niej do­wie­dzieć. Nie było tego dużo. Pro­wa­dzi­ła spo­koj­ne ży­cie, mia­ła wą­ski krąg zna­jo­mych, trą­cą­cy lek­ko cy­ga­ne­rią. W tym krę­gu zna­lazł jed­nak męż­czy­znę, któ­ry pierw­szy za­czął się ubie­gać o wzglę­dy Ju­dith – i naj­wy­raź­niej je zdo­był. Na­zy­wał się John Fu­rie Za­cha­rias, był po­wszech­nie zna­ny jako Gen­tle i cie­szył się re­pu­ta­cją ta­kie­go lo­we­la­sa, że Char­lie zmył­by się jak nie­pysz­ny, gdy­by nie prze­peł­nia­ją­ca go nie­zwy­kła pew­ność sie­bie. Po­sta­no­wił uzbro­ić się w cier­pli­wość i cze­kać na od­po­wied­nią chwi­lę, któ­ra mu­sia­ła kie­dyś na­dejść.
Tym­cza­sem zaś ob­ser­wo­wał swo­ją wy­bran­kę z od­da­le­nia, aran­żu­jąc krót­kie, niby przy­pad­ko­we spo­tka­nia, i cały czas pró­bo­wał po­znać prze­szłość ry­wa­la. I tym ra­zem nie­wie­le uda­ło mu się usta­lić. Za­cha­rias naj­czę­ściej pę­dził ży­wot żi­go­la­ka, a w wol­nych chwi­lach pró­bo­wał bez więk­sze­go po­wo­dze­nia ma­lo­wać ob­ra­zy. Miał opi­nię roz­pust­ni­ka – spo­tkaw­szy go przy­pad­kiem, Char­lie od­niósł wra­że­nie, że uza­sad­nio­ną. Gen­tle istot­nie oka­zał się nie­zwy­kle przy­stoj­nym fa­ce­tem, ale zda­niem Es­ta­bro­oka wy­glą­dał jak czło­wiek, któ­ry do­pie­ro co otrzą­snął się z go­rącz­ki. Miał w so­bie coś pier­wot­ne­go, su­ro­we­go, jak­by wy­po­cił wszyst­ko co zbęd­ne ze swo­jej isto­ty i zo­sta­ła mu sama jej esen­cja. Na jego pięk­nej twa­rzy ma­lo­wa­ły się ja­kieś ta­jem­ne żą­dze, przy­wo­dzą­ce na myśl czło­wie­ka opę­ta­ne­go przez dia­bła.
Kil­ka dni po tym spo­tka­niu Char­lie do­wie­dział się, że jego uko­cha­na ode­szła od Gen­tle'a i, po­grą­żo­na w smut­ku, po­trze­bu­je czu­łej opie­ki. Czym prę­dzej po­spie­szył jej z po­mo­cą. Wdzięcz­ność, z jaką Ju­dith przy­ję­ła uczu­cie, zda­wa­ła się po­twier­dzać praw­dzi­wość prze­ko­na­nia, że są dla sie­bie stwo­rze­ni.
Rzecz ja­sna, wspo­mnie­nie tego trium­fu zbla­kło, gdy ode­szła. Te­raz twarz Char­lie­go przy­bra­ła taki sam tę­sk­ny, po­żą­dli­wy wy­raz, któ­ry wcze­śniej wi­dział u Za­cha­ria­sa, tyl­ko że do nie­go gry­mas ten znacz­nie mniej pa­so­wał. Twarz Es­ta­bro­oka ni­ko­mu nie wy­da­ła­by się pięk­na. W wie­ku pięć­dzie­się­ciu sze­ściu lat wy­glą­dał na sześć­dzie­siąt, rysy miał rów­nie to­por­ne, jak Gen­tle sub­tel­ne, rów­nie moc­ne, jak Gen­tle ła­god­ne. Je­dy­nym ustęp­stwem na rzecz oso­bi­stej próż­no­ści był de­li­kat­nie pod­krę­co­ny wą­sik, tuż pod pa­try­cju­szow­skim no­sem. Za­sła­niał gór­ną war­gę, któ­rą w mło­do­ści Char­lie uwa­żał za na­zbyt peł­ną i wy­ra­zi­stą. Dol­na wy­sta­wa­ła lek­ko nad pod­bród­kiem.
W cza­sie prze­jażdż­ki po skry­tych w mro­ku uli­cach do­strzegł od­bi­cie swo­jej twa­rzy w szy­bie. Co za masz­ka­ra! Za­czer­wie­nił się na myśl o tym, jak bez­wstyd­nie pa­ra­do­wał po mie­ście z Ju­dith u boku; jak żar­to­wał, że żona ko­cha go za za­mi­ło­wa­nie do czy­sto­ści i do­bry gust, je­śli idzie o bi­de­ty. Ci sami lu­dzie, któ­rzy słu­cha­li jego dow­ci­pów, te­raz śmia­li się z nie­go w naj­lep­sze. Uwa­ża­li go za dur­nia. Nie mógł tego znieść. W je­den tyl­ko spo­sób mógł uko­ić ból upo­ko­rze­nia – mu­siał uka­rać Ju­dith za to, że go zo­sta­wi­ła.
Oparł się czo­łem o szy­bę i wyj­rzał na ze­wnątrz.
– Gdzie je­ste­śmy?
– Na po­łu­dnio­wym brze­gu rze­ki, pro­szę pana – od­parł Chant.
– To wiem, ale gdzie?
– W Stre­atham.
Mimo że nie­raz tędy prze­jeż­dżał – mie­li w po­bli­żu ma­ga­zyn – nie po­zna­wał oko­li­cy. Ni­g­dy do­tąd mia­sto nie wy­da­wa­ło mu się tak obce i pa­skud­ne.
– Jak ci się wy­da­je, ja­kiej płci jest Lon­dyn? – za­gad­nął.
– Ni­g­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem.
– Kie­dyś był damą – stwier­dził Es­ta­bro­ok. – Ale już nie wy­glą­da ko­bie­co.
– Te­raz nie – od­parł Chant. – Co in­ne­go wio­sną.
– Parę kro­ku­sów w Hyde Par­ku nie­wie­le zmie­ni. Lon­dyn stra­cił swój urok – wes­tchnął Es­ta­bro­ok. – Da­le­ko jesz­cze?
– Za­raz bę­dzie­my na miej­scu.
– Twój czło­wiek na pew­no bę­dzie na nas cze­kał?
– Oczy­wi­ście.
– Nie­raz już to ro­bi­łeś, praw­da? Gra­łeś rolę po­śred­ni­ka czy… Jak ty to mó­wisz? Uła­twia­cza?
– Na­tu­ral­nie – przy­tak­nął Chant. – Mam to we krwi.
A nie była to w peł­ni an­giel­ska krew. Skó­ra i gra­ma­ty­ka Chan­ta zdra­dza­ły jego imi­granc­ką prze­szłość. Mimo to Es­ta­bro­ok prze­ko­nał się, że moż­na mu cza­sem za­ufać.
– Nie je­steś cie­ka­wy, co pla­nu­ję? – za­py­tał.
– To nie moja spra­wa, pro­szę pana. Pan pła­ci za usłu­gę, ja ją wy­ko­nu­ję. Gdy­by chciał mi pan wy­ja­wić swo­je mo­ty­wy…
– Tak się skła­da, że nie mam na to ocho­ty.
– Ro­zu­miem. Więc moja cie­ka­wość nie ma chy­ba sen­su, praw­da?
Zgrab­nie po­wie­dzia­ne, uznał Es­ta­bro­ok. Kie­dy czło­wiek nie pra­gnie tego, cze­go i tak nie może mieć, na pew­no ła­twiej mu się żyje. Kto wie, czy nie po­wi­nien na­uczyć się tej sztucz­ki, nim za bar­dzo się ze­sta­rze­je – nim za­cznie ma­rzyć o cza­sie, któ­re­go nikt mu nie po­da­ru­je. Nie żeby miał wy­gó­ro­wa­ne wy­ma­ga­nia; na przy­kład nie wy­ma­gał sek­su od Ju­dith. Pa­trze­nie na nią spra­wia­ło mu tyle samo przy­jem­no­ści, co ko­cha­nie się z nią. Nie wie­dzia­ła o tym, ale na jej wi­dok czuł, że coś prze­szy­wa go do głę­bi, tak jak­by to ona w nie­go wcho­dzi­ła. Cho­ciaż… Może i wie­dzia­ła. Może ucie­kła od jego bier­no­ści, od ła­two­ści, z jaką ule­gał jej uro­dzie. Je­że­li tak było, to po dzi­siej­szej nocy zmie­ni zda­nie. On, Es­ta­bro­ok, po­ka­że, że jest męż­czy­zną – wy­naj­mie mor­der­cę; ona zaś w chwi­li śmier­ci zro­zu­mie swój błąd. Ta myśl spra­wia­ła mu przy­jem­ność. Po­zwo­lił so­bie na ni­kły uśmie­szek, któ­ry jed­nak znik­nął mu z ust, gdy tyl­ko sa­mo­chód za­czął zwal­niać.
Przed ma­ską wozu cią­gnę­ła się po­rdze­wia­ła że­la­zna ścia­na, na ca­łej dłu­go­ści po­ma­za­na spray­em. Za nią – co było wi­dać przez dziu­ry wy­dar­te w prze­żar­tym ko­ro­zją me­ta­lu – znaj­do­wa­ło się zło­mo­wi­sko, na któ­rym sta­ły przy­cze­py kem­pin­go­we. Naj­wy­raź­niej tam wła­śnie mie­li się udać.
– Zwa­rio­wa­łeś?! – Es­ta­bro­ok po­chy­lił się i zła­pał Chan­ta za ra­mię. – Tu jest nie­bez­piecz­nie!
– Obie­ca­łem panu naj­lep­sze­go płat­ne­go za­bój­cę w ca­łej An­glii, pa­nie Es­ta­bro­ok. Tu wła­śnie go znaj­dzie­my. Może mi pan wie­rzyć.
Es­ta­bro­ok od­burk­nął coś wście­kle. Spo­dzie­wał się dys­kret­nej at­mos­fe­ry, za­sło­nię­tych okien i szczel­nie za­mknię­tych drzwi, a nie obo­zo­wi­ska Cy­ga­nów. Był­by to szczyt iro­nii losu: zo­stać za­mor­do­wa­nym, pró­bu­jąc zle­cić mor­der­stwo.
– Za­wio­dłem się na to­bie – stwier­dził Es­ta­bro­ok.
– Obie­cu­ję panu, że to na­praw­dę nie­zwy­kły czło­wiek – po­wie­dział Chant. – W ca­łej Eu­ro­pie nie ma ni­ko­go, kto mógł­by się z nim rów­nać. Pra­co­wa­łem dla nie­go, za­nim…
– Był­byś tak miły i po­dał mi na­zwi­ska paru wa­szych ofiar?
Chant od­wró­cił się do swo­je­go pra­co­daw­cy.
– Ja nie na­le­ga­łem, kie­dy chciał pan za­cho­wać dys­kre­cję. Pro­szę tyl­ko o to samo.
Es­ta­bro­ok chrząk­nął ci­cho.
– Czy chce pan, że­by­śmy wró­ci­li do Chel­sea? – cią­gnął Chant. – Mogę zna­leźć panu ko­goś in­ne­go. Nie bę­dzie może rów­nie do­bry, ale spo­tka­cie się w przy­jem­niej­szym oto­cze­niu.
Sar­kazm w sło­wach kie­row­cy był wy­raź­ny. Es­ta­bro­ok ro­zu­miał, że je­że­li chce być czy­sty, nie może pod­jąć tej gry.
– Nie, nie, sko­ro już tu je­ste­śmy, spo­tkam się z nim – za­pew­nił Chan­ta. – Jak się na­zy­wa?
– Ja go na­zy­wam Pie.
– Pie?! To imię czy na­zwi­sko?
– Po pro­stu Pie.
Chant wy­siadł i otwo­rzył Es­ta­bro­oko­wi drzwi. Mroź­ny wiatr dmuch­nął do środ­ka śnie­giem. Tego roku zi­mie na­praw­dę było spiesz­no. Es­ta­bro­ok po­sta­wił koł­nierz, wci­snął ręce głę­bo­ko do pach­ną­cych mię­tą kie­sze­ni i wszedł za swo­im prze­wod­ni­kiem w naj­bliż­szą wy­rwę w sko­ro­do­wa­nej ścia­nie. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach pa­lo­ne­go drew­na – po­mię­dzy przy­cze­pa­mi do­ga­sa­ło ogni­sko. Woń spa­le­ni­zny mie­sza­ła się z odo­rem zjeł­cza­łe­go tłusz­czu.
– Pro­szę iść bli­sko mnie, ży­wym kro­kiem – po­ra­dził Chant. – I niech się pan nie roz­glą­da. Ci lu­dzie bar­dzo so­bie ce­nią pry­wat­ność.
– Co ten twój as tu robi? – zdzi­wił się Es­ta­bro­ok. – Ukry­wa się?
– Twier­dził pan, że chce wy­na­jąć czło­wie­ka, któ­re­go nikt nie zdo­ła wy­tro­pić. Użył pan sło­wa „nie­wi­dzial­ny”. Taki wła­śnie jest Pie. Nie ma go w żad­nych kar­to­te­kach. Ani po­li­cyj­nych, ani ubez­pie­cze­nio­wych, ani na­wet w re­je­strze uro­dzeń.
– Wy­da­je mi się to nie­praw­do­po­dob­ne.
– Spe­cja­li­zu­ję się w spra­wach nie­praw­do­po­dob­nych.
Do tej pory Es­ta­bro­ok ni­g­dy się nie prze­ląkł zło­wro­gie­go bły­sku w oku Chan­ta, ale tym ra­zem nie po­tra­fił kie­row­cy spoj­rzeć w twarz. Chant mu­siał kła­mać. Jaki do­ro­sły czło­wiek w dzi­siej­szych cza­sach mógł­by się ucho­wać poza wszel­ki­mi re­je­stra­mi? Jed­nak myśl o spo­tka­niu z czło­wie­kiem, któ­ry się za ta­kie­go uwa­ża, była in­try­gu­ją­ca. Es­ta­bro­ok ski­nął gło­wą na Chan­ta, żeby szli da­lej.
Zna­leź­li się na sła­bo oświe­tlo­nym te­re­nie. Wszę­dzie wa­la­ły się śmie­ci i złom, mi­ja­li za­rdze­wia­łe szkie­le­ty sa­mo­cho­dów, ster­ty gni­ją­cych od­pad­ków, któ­rych smro­du nie był w sta­nie przy­tłu­mić mróz, nie­zli­czo­ne wy­ga­słe ogni­ska. Zwra­ca­li na sie­bie po­wszech­ną uwa­gę. Ja­kiś pies, w któ­re­go krwi zmie­sza­ło się wię­cej ras, niż miał ku­dłów na grzbie­cie, ja­zgo­tał jak opę­ta­ny, szar­piąc się na na­pię­tym po­wro­zie. Pia­na ka­pa­ła mu z py­ska. W kil­ku przy­cze­pach nie­wi­docz­ne ręce od­su­nę­ły fi­ran­ki. Dwie mło­de dziew­czy­ny, o wło­sach tak ja­snych i dłu­gich, jak­by ochrzczo­no je w płyn­nym zło­cie (w ta­kim miej­scu wy­glą­da­ły wręcz nie­wia­ry­god­nie pięk­nie), wsta­ły od ogni­ska. Jed­na gdzieś po­bie­gła, jak­by chcia­ła za­wia­do­mić straż, dru­ga ob­ser­wo­wa­ła przy­by­szów z na wpół aniel­skim, na wpół de­bil­nym uśmie­chem na twa­rzy.
– Pro­szę na nią nie pa­trzeć – upo­mniał Es­ta­bro­oka Chant, ale Char­lie nie mógł się po­wstrzy­mać.
Z przy­cze­py wy­nu­rzył się al­bi­nos z bia­ły­mi dre­da­mi, cią­gnąc za sobą blon­dyn­kę. Na wi­dok ob­cych krzyk­nął gło­śno i ru­szył w ich stro­nę. Otwo­rzy­ło się jesz­cze dwo­je drzwi. Na plac wy­cho­dzi­ło co­raz wię­cej lu­dzi, ale Es­ta­bro­ok nie doj­rzał, czy są uzbro­je­ni.
– Niech pan idzie pro­sto, nie roz­glą­da się – przy­po­mniał mu Chant. – To ta przy­cze­pa ze słoń­cem wy­ma­lo­wa­nym na ścia­nie, wi­dzi ją pan?
Zo­sta­ło im jesz­cze ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów. Al­bi­nos z dre­da­mi wy­da­wał roz­ka­zy – nie wszyst­kie brzmia­ły sen­sow­nie, ale na pew­no mia­ły na celu za­trzy­ma­nie in­tru­zów. Es­ta­bro­ok zer­k­nął na Chan­ta, któ­ry za­ci­snął zęby i szedł ze wzro­kiem utkwio­nym w przy­cze­pę. Za ich ple­ca­mi roz­le­gał się co­raz gło­śniej­szy tu­pot nóg. Se­kun­dy dzie­li­ły ich od cio­su w gło­wę albo pchnię­cia no­żem pod że­bra.
– Nie uda nam się – mruk­nął Es­ta­bro­ok.
Kie­dy zbli­ży­li się na dzie­sięć me­trów do przy­cze­py i al­bi­nos dep­tał im już po pię­tach, drzwi się otwar­ły. Wyj­rza­ła przez nie ko­bie­ta w noc­nej ko­szu­li, z dziec­kiem na ręku. Była ni­ska i tak drob­na, że chy­ba tyl­ko cu­dem mo­gła pod­nieść ma­lu­cha. Dzie­ciak roz­pła­kał się, gdy do­się­gnął go mróz.
Ża­ło­sne kwi­le­nie przy­spie­szy­ło re­ak­cję go­nią­cych ich lu­dzi. Al­bi­nos za­trzy­mał Es­ta­bro­oka, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu. Chant – tchórz per­fid­ny – na­wet nie zwol­nił kro­ku, gdy al­bi­nos od­wró­cił Es­ta­bro­oka do sie­bie. Tak wła­śnie wy­glą­da­ły naj­gor­sze kosz­ma­ry Char­lie­go: stał na­prze­ciw­ko pa­skud­nych, ospo­wa­tych fa­ce­tów, któ­rzy nie mie­li nic do stra­ce­nia i mo­gli go śmia­ło wy­pa­tro­szyć. Al­bi­nos przy­trzy­mał go, a dru­gi męż­czy­zna, bły­ska­jąc zło­ty­mi sie­ka­cza­mi, roz­chy­lił mu płaszcz i z wpra­wą ilu­zjo­ni­sty prze­szu­kał kie­sze­nie. Tu nie cho­dzi­ło o zwy­kły pro­fe­sjo­na­lizm – chcie­li szyb­ko za­koń­czyć ro­bo­tę, za­nim ktoś zdą­ży im prze­szko­dzić. Kie­szon­ko­wiec wy­cią­gnął wła­śnie port­fel Es­ta­bro­oka, gdy z przy­cze­py roz­legł się głos:
– Puść­cie tego dżen­tel­me­na. Jest praw­dzi­wy.
Bez wzglę­du na to, co zna­czy­ło ostat­nie stwier­dze­nie, roz­kaz zo­stał na­tych­miast wy­ko­na­ny. Zło­dzie­ja­szek zdą­żył jed­nak prze­ło­żyć port­fel Es­ta­bro­oka do swo­jej kurt­ki, po czym cof­nął się i pod­niósł ręce, po­ka­zu­jąc pu­ste dło­nie. Mimo opie­ki, któ­rą Pie – bo to za­pew­ne Pie – naj­wy­raź­niej oto­czył go­ścia, upo­mi­na­nie się o port­fel by­ło­by chy­ba nie­roz­sąd­ne. Es­ta­bro­ok od­su­nął się od na­past­ni­ków z lek­kim ser­cem i kie­sze­nią.
Od­wró­cił się i uj­rzał sto­ją­ce­go w drzwiach przy­cze­py Chan­ta. Ko­bie­ta z dziec­kiem i czło­wiek, któ­ry przed chwi­lą się zwał, znik­nę­li w środ­ku.
– Nie zro­bi­li panu krzyw­dy? – upew­nił się Chant.
Es­ta­bro­ok obej­rzał się przez ra­mię. Zło­dzie­je wró­ci­li do ogni­ska, pew­nie za­mie­rza­li w jego świe­tle po­dzie­lić się łu­pem.
– Nie – od­parł. – Sprawdź, co z sa­mo­cho­dem, za­nim go ze wszyst­kie­go osku­bią.
– Naj­pierw chciał­bym pana przed­sta­wić…
– Idź do auta. – Wy­sła­nie Chan­ta w po­je­dyn­kę na zie­mię ni­czy­ją, cią­gną­cą się aż do że­la­znej ścia­ny, spra­wi­ło Es­ta­bro­oko­wi pew­ną sa­tys­fak­cję. – Sam się przed­sta­wię.
– Jak pan so­bie ży­czy.
Chant od­da­lił się, a Es­ta­bro­ok wszedł po schod­kach do przy­cze­py. Po­wi­tał go za­pach i dźwięk, oba rów­nie słod­kie. Woń nie­daw­no ob­ra­nych po­ma­rań­czy uno­si­ła się jesz­cze w po­wie­trzu. Ktoś – ja­kiś Mu­rzyn sie­dzą­cy w ciem­nym ką­cie przy­cze­py – grał na gi­ta­rze ko­ły­san­kę. Obok nie­go spa­ło jed­no dziec­ko, a w łó­żecz­ku le­żał ma­luch, któ­re­go mat­ka wy­nio­sła na ze­wnątrz. Gul­go­tał ra­do­śnie i wy­cią­gał pulch­niut­kie rącz­ki do góry, jak­by chciał pa­lusz­ka­mi chwy­cić me­lo­dię z po­wie­trza. Z dru­giej stro­ny przy sto­le sie­dzia­ła ko­bie­ta uprzą­ta­ją­ca skór­ki po­ma­rań­czo­we. Wnę­trze przy­cze­py było urzą­dzo­ne i po­sprzą­ta­ne z taką samą pre­cy­zją, z jaką wy­ko­ny­wa­ła to za­da­nie; wszyst­kie po­wierzch­nie lśni­ły.
– Pan musi być Pie – stwier­dził Es­ta­bro­ok.
– Pro­szę, niech pan za­mknie drzwi – po­wie­dział gi­ta­rzy­sta. Kie­dy Es­ta­bro­ok to zro­bił, do­dał: – Pro­szę usiąść. The­re­so, po­daj na­sze­mu go­ścio­wi coś do pi­cia. Na pew­no jest zmar­z­nię­ty.
Bran­dy w por­ce­la­no­wym ku­becz­ku sma­ko­wa­ła jak naj­słod­szy nek­tar. Es­ta­bro­ok wy­pił ją dusz­kiem, a The­re­sa od razu na­peł­ni­ła ku­bek po­now­nie. Kie­dy i tym ra­zem po­chło­nął bran­dy kil­ko­ma hau­sta­mi, do­stał dru­gą do­lew­kę. Pie przez ten czas uśpił swo­ją grą dzie­ci i przy­siadł się do sto­łu. Al­ko­hol przy­jem­nie szu­miał Es­ta­bro­oko­wi w gło­wie.
W ca­łym swo­im ży­ciu znał z na­zwi­ska tyl­ko dwóch Mu­rzy­nów: je­den był kie­row­ni­kiem fa­bry­ki pły­tek ce­ra­micz­nych w Swin­don, dru­gi – ko­le­gą jego bra­ta. Żad­ne­go z nich nie miał ocho­ty po­zna­wać bli­żej. Lu­dzie w jego wie­ku i z jego kla­sy spo­łecz­nej wciąż na­pa­wa­li się wspo­mnie­nia­mi ery ko­lo­nial­nej. Fakt, że w ży­łach Pie pły­nę­ła czar­na krew (chy­ba nie tyl­ko czar­na, po­my­ślał Es­ta­bro­ok), do­dat­ko­wo prze­ma­wiał prze­ciw Chan­to­wi. A jed­nak – może to przez bran­dy – fa­cet, któ­ry sie­dział po dru­giej stro­nie sto­łu, wy­dał się Char­lie­mu in­try­gu­ją­cy.
Pie nie wy­glą­dał na za­bój­cę. Jego twarz nie była może po­zba­wio­na wy­ra­zu, ale wy­da­wa­ła się nie­po­ko­ją­co de­li­kat­na, na­wet (cho­ciaż to sło­wo nie prze­szło­by Es­ta­bro­oko­wi przez gar­dło) pięk­na. Wy­so­kie ko­ści po­licz­ko­we, peł­ne usta, cięż­kie po­wie­ki. Wło­sy, w któ­rych czar­ne pa­sem­ka prze­pla­ta­ły się z ja­sny­mi, opa­da­ły mu na ra­mio­na drob­ny­mi locz­ka­mi. Mu­siał być chy­ba star­szy, niż wy­da­wa­ło się na pierw­szy rzut oka. Zwłasz­cza bio­rąc pod uwa­gę wiek jego dzie­ci. A może nie, może miał do­pie­ro trzy­dziest­kę, tyl­ko ży­cie dało mu w kość? Se­pio­wy od­cień gład­kiej skó­ry le­d­wie ma­sko­wał jej cho­ro­bli­wy, dziw­nie me­ta­licz­ny po­łysk. Trud­no było się zde­cy­do­wać, jaki wła­ści­wie ma ko­lor, zwłasz­cza gdy oczy prze­sła­nia­ła czło­wie­ko­wi mgieł­ka bran­dy. Naj­lżej­szy ruch gło­wy Pie spra­wiał, że po jego skó­rze prze­bie­ga­ły de­li­kat­ne fale, mie­niąc się ulot­ny­mi bar­wa­mi, ja­kich Es­ta­bro­ok ni­g­dy nie wi­dział u ży­wej isto­ty.
The­re­sa zo­sta­wi­ła ich sa­mych i usia­dła przy koj­cu. Po czę­ści przez wzgląd na śpią­ce dzie­ci, a po czę­ści ze stra­chu przed wy­ra­że­niem gło­śno swo­ich my­śli Es­ta­bro­ok mó­wił szep­tem:
– Czy Chant po­wie­dział panu, dla­cze­go tu je­stem?
– Na­tu­ral­nie. Chce pan, żeby ktoś zo­stał za­mor­do­wa­ny. – Pie wy­jął pacz­kę pa­pie­ro­sów z kie­sze­ni dżin­so­wej ko­szu­li. Po­czę­sto­wał Es­ta­bro­oka, któ­ry od­mó­wił ru­chem gło­wy. – Po to wła­śnie pan tu przy­je­chał, praw­da?
– Tak – przy­tak­nął Es­ta­bro­ok. – Tyl­ko…
– Pa­trzy pan na mnie i my­śli, że się do tego nie na­da­ję – pod­su­nął mu Pie. Wło­żył pa­pie­ro­sa do ust. – Niech pan bę­dzie ze mną szcze­ry.
– Ina­czej so­bie pana wy­obra­ża­łem.
– To świet­nie. – Pie za­pa­lił pa­pie­ro­sa. – Gdy­bym był taki, jak pan się spo­dzie­wał, wy­glą­dał­bym na za­wo­do­we­go mor­der­cę, a pan by wte­dy stwier­dził, że za bar­dzo się rzu­cam w oczy.
– Może i tak.
– Je­że­li nie chce pan sko­rzy­stać z mo­ich usług, nie ma spra­wy. Chant na pew­no znaj­dzie ko­goś in­ne­go. Je­że­li jed­nak chce mnie pan wy­na­jąć, pro­szę mi po­wie­dzieć, o co cho­dzi.
Es­ta­bro­ok spoj­rzał, jak dym prze­sła­nia sza­re oczy mor­der­cy, i ani się obej­rzał, jak za­czął zwie­rzać się ze wszyst­kie­go. Na śmierć za­po­mniał o za­sa­dach, któ­re mia­ły rzą­dzić tym spo­tka­niem. Za­miast wy­py­tać Pie o wszyst­ko i ukryć co tyl­ko się da z wła­snej bio­gra­fii, żeby nie da­wać mu nie­po­trzeb­nie ja­kie­goś punk­tu za­cze­pie­nia, przed­sta­wił swo­ją tra­ge­dię ze wszyst­ki­mi nie­chlub­ny­mi szcze­gó­ła­mi. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wał się po­wstrzy­mać, ale tak do­brze się czuł, po­zby­wa­jąc się tego brze­mie­nia, że prze­ła­mał ba­rie­rę roz­sąd­ku. Go­spo­darz ani razu mu nie prze­rwał. Do­pie­ro kie­dy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi, oznaj­mia­ją­ce przy­by­cie Chan­ta, Es­ta­bro­ok przy­po­mniał so­bie, że tej nocy na świe­cie są jesz­cze inne żywe isto­ty poza nim i jego spo­wied­ni­kiem. Zresz­tą już skoń­czył.
Pie otwo­rzył drzwi, ale nie wpu­ścił Chan­ta do środ­ka.
– Od­pro­wa­dzę go do sa­mo­cho­du – po­wie­dział. – To nie po­trwa dłu­go. – Za­mknął drzwi i wró­cił do sto­łu. – Na­pi­je się pan cze­goś jesz­cze?
Es­ta­bro­ok od­mó­wił, ale przy­jął pa­pie­ro­sa. Pie wy­py­ty­wał o szcze­gó­ły do­ty­czą­ce miej­sca po­by­tu i zwy­cza­jów Ju­dith, a Es­ta­bro­ok mo­no­ton­nym gło­sem udzie­lał wy­ja­śnień. Na ko­niec po­ru­szy­li kwe­stię za­pła­ty. Zgo­dzi­li się na dzie­sięć ty­się­cy fun­tów, płat­ne w dwóch ra­tach: za­licz­ka, kie­dy do­bi­ją tar­gu, resz­ta po wy­ko­na­niu za­da­nia.
– Chant ma pie­nią­dze – do­dał Es­ta­bro­ok.
– W ta­kim ra­zie mo­że­my chy­ba iść?
Za­nim wy­szli, Es­ta­bro­ok zaj­rzał do dzie­cin­ne­go łó­żecz­ka.
– Ma pan ślicz­ne dzie­ci – po­wie­dział, gdy zna­leź­li się na dwo­rze.
– Nie są moje. Ich oj­ciec zmarł przed ro­kiem, w Boże Na­ro­dze­nie.
– Co za tra­ge­dia.
– To sta­ło się bar­dzo szyb­ko. – Pie zer­k­nął prze­lot­nie na Es­ta­bro­oka, któ­ry zna­lazł w jego spoj­rze­niu po­twier­dze­nie, że to jest spraw­ca osie­ro­ce­nia dzie­ci. – Na pew­no pra­gnie pan śmier­ci tej ko­bie­ty? W tych spra­wach nie wol­no mieć wąt­pli­wo­ści. Je­że­li jesz­cze się pan waha…
– Nie wa­ham się – prze­rwał mu Es­ta­bro­ok. – Przy­sze­dłem tu, żeby zna­leźć czło­wie­ka, któ­ry za­bi­je moją żonę. Pan nim jest.
– Na­dal ją pan ko­cha, praw­da? – spy­tał Pie, gdy ru­szy­li do sa­mo­cho­du.
– Oczy­wi­ście. Dla­te­go chcę, żeby zgi­nę­ła.
– Zmar­twych­wsta­nia nie bę­dzie, pa­nie Es­ta­bro­ok. W każ­dym ra­zie nie dla pana.
– To nie ja mam umrzeć.
– Chy­ba się pan myli. – Mi­ja­li wła­śnie ogni­sko, któ­re­go nikt już nie pod­sy­cał. – Kie­dy czło­wiek za­bi­ja to, co ko­cha, w nim też coś musi umrzeć. To chy­ba ja­sne?
– Je­że­li mam umrzeć, zgo­da. Pod wa­run­kiem, że ona bę­dzie pierw­sza. Chcę, żeby sta­ło się to jak naj­szyb­ciej.
– Po­wie­dział pan, że jest te­raz w No­wym Jor­ku. Mam tam za nią po­le­cieć?
– A zna pan Nowy Jork?
– Tak.
– W ta­kim ra­zie niech pan to tam za­ła­twi. Byle szyb­ko. Każę Chan­to­wi ure­gu­lo­wać ra­chu­nek za prze­lot. To wszyst­ko. Wię­cej się nie zo­ba­czy­my.
Chant cze­kał na nich przy że­la­znej ścia­nie. Wy­jął zza pa­zu­chy ko­per­tę z pie­niędz­mi, któ­rą Pie przy­jął bez py­tań i bez po­dzię­ko­wań. Uści­snął Es­ta­bro­oko­wi rękę na po­że­gna­nie i po­zwo­lił in­tru­zom bez­piecz­nie wró­cić do sa­mo­cho­du. Za­pa­da­jąc się w wy­god­ne, skó­rza­ne sie­dze­nie, Es­ta­bro­ok zdał so­bie spra­wę, że ręka, któ­rą po­dał na po­że­gna­nie, drży. Splótł pal­ce obu dło­ni i trzy­mał je ści­śnię­te przez całą po­dróż do domu.

***

Spod pióra Clive'a Barkera, mistrza opowieści, wyszła tym razem historia o micie, magii i zakazanej namiętności. Imajica" to epopeja, która nie ma sobie równych: bogata koncepcyjnie, obsesyjnie szczegółowa w wykonaniu, z iście apokaliptycznym zakończeniem. Życie protagonisty powieści, hedonisty i genialnego fałszerza imieniem Gentle, wali się w gruzy po spotkaniu z Judith Odell, która nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielki może mieć wpływ na losy mężczyzn, i Pie'o'Pahem, nieludzkim zabójcą pochodzącym z ukrytego wymiaru egzystencji.

Ten wymiar jest jednym z pięciu wchodzących w skład uniwersum nazywanego "Imajicą", zespołu światów zupełnie niepodobnych do naszego, lecz zaludnionych, rządzonych i nawiedzanych przez istoty, których losy są z naszymi nierozłącznie splecione. Przemierzając Imajicę, Gentle, Judith i Pie'o'Pah odkrywają szlak zbrodni i osobistych zdrad, prowadzący do objawienia, który na zawsze zmieni rzeczywistość.

"Fascynujący pisarz, obdarzony imponującym talentem i cudowną wyobraźnią... Clive Barker to prawdziwy
mistrz opowieści" - J.G. Ballard

"Utrzymana w tradycji pikarejskiej książka, której fabuła pędzi z niepowstrzymaną siłą" - William S. Burroughs

"Clive Barker jest tak dobry, że dosłownie odbiera mi mowę" - Stephen King









AUTOR



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger