"Dwa uczucia, walką śmiertelną
Rwały ku sobie duszę młodzieńca.
Miłość – uśmiechem w raj ją zanęca;
Zemsta – potrąca w otchłań piekielną."
I co ja mam napisać o tej debiutanckiej epopei?
Wyzwanie czy pytanie?
Jasne, że wyzwanie, w postaci 791 stron czytelniczej wytrwałości:)
Może najpierw mega skrócik, na przekór tym wszystkim stronicom, zapowiadającym prawdziwy koszmar, czający się między stronami.
Grubaśny, prześladowany, samotny chłopak, mieszkający w małym miasteczku nie wytrzymuje już dręczenia ze strony trzech oprawców i niechcący przywołuje...
No właśnie.
Kogo?
ESENCJĘ ZEMSTY.
Ale czy to bóstwo, czy demon? Dobro, czy zło?
"...bo jestem gorszym obrazem Boga,
bo jestem lepszym obrazem Szatana,
chwalebnie stąpającym po ziemi z mieczem zemsty
naostrzonym sprawiedliwością."
I to właściwie cały supełek tej oryginalnej, świetnie wymyślonej historii.
ZEMSTA.
"Coś, co przestaje być marzeniem i zamienia się w spełnienie."
Ale...
Uważaj, czego sobie życzysz, nawet nieświadomie.
Czy taka historia może mieć szczęśliwe zakończenie?
Jeśli chodzi o wykonanie.
Powieść strasznie nierówna, pełna geniuszu i debiutanckich błędów (głównie, jeśli chodzi o meeeeeeeeeeega dłużyzny, które sprawiają, że człek zasypia z otwartym okiem, ale tylko jednym, bo jednak ta więź utrzymuje się mimo wszystko).
Od części drugiej wszystko się zaczyna nareszcie końcu rozkręcać i akcja nabiera tempa.
Generalnie, gdyby nie ten ponad trzystustronicowy wstęp (!), w którym akcja właśnie zupełnie czasami zanika, opowieść wciągnęłaby już od pierwszego słowa.
Ale warto się przebić przez początek.
Dlaczego?
Ponieważ WARTO POZNAĆ GULU.
Pomimo tych makabrycznie długich dłużyzn, w których poznajemy do krwi i kości KAŻDĄ POSTAĆ, zarówno tą złą, jak i dobrą (postaci główne, jak i poboczne), a także jej myśli, historię i rozważania natury moralno - społeczno - egzystencjalnej, autorowi JAKIMŚ CUDEM udało się utrzymać klimat, który jest bardzo charakterystyczny, podobny nieco do klimatu kingowskiego.
A jeżeli już jestem przy tym temacie...
Świat Kinga - podobieństwa:
- imponująca objętość (!!!)
- grupa dzieciaków - oferm (trzech chłopaków: jeden nieudaczliwiasty, aczkolwiek bardzo wrażliwy i mądry chłopak, Jim Stanford, dwóch chudych wariatów z wyobraźniami szalejącymi "jak drzewa podczas burzy" - Gavin Sparke i Aaron Dewitte- sobowtórów braci Weasley'ów z Harrego Pottera) i jedna bardzo sprytna i odważna dziewczyna - Madelyne Borland- członkowie Klubu Nieustraszonych Odkrywców
- koszmar, groza
- małe miasteczko
- dziwne creepy zgony
- potwór
- demoniczna rozgłośnia radiowa Have a Nice Day
- bracia - bliźniacy Cujo
- trochę szatańskich intryg, rodem ze Sklepiku z marzeniami
"Za oknem deszcz, ale jest jakby ciszej.
Nadchodzi mgła.
Ciemna mgła.
Marynarze wynurzą się z niej i przyjdą po nas.
Stephen King powiedział im, jak zabijać."
Można spotkać na kartach tej historii:
- niezłe teksty (nie raz rechotałam).
"Wkrótce zobaczysz resztę twego ciała, gdy odtoczy się głowa (...)"
"Każdy ma wady. Ty też, tylko że ja twoje szanuję, a ty moich nie."
"...że lubię dobitnie zaznaczyć swoją obecność i często mnie ponosi, przekraczanie granic to ja mam w genach po dziadku samobójcy (...)"
-przerewelacyjne opisy koszmarów (gdybym ja miała takie sny, to wykupiłabym sesję u psychiatry...)
"Ashley czuje jakiś nieprzyjemny zapach. Natrafia na ślady odchodów, ciągnące się do jej łóżka. Pod kołdrą coś się rusza. Podnosi ją. Leży tam jej pies, rozdrapując zakrwawiona pościel pełną ludzkich skalpów. Tarza się w nich i liże je. Patrzy na swoją właścicielkę, a ona się cofa. Pies warczy na nią ochryple i skacze jej do gardła."
- plastycznych i charakternych bohaterów (mój ulubiony to szeryf Harry Henicker) - poznajemy ich wszystkich na wskroś - to zaleta tych minusów powieści;)
Bardzo ładne wydanie, z klimatyczną czcionką. Przydałaby się twarda oprawa, żeby ustabilizować ten ogrom stronic.
I znalazłam nawet swoje motto życiowe :)
"NIENAWIDZĘ NIE SPAĆ WTEDY, GDY CHCĘ SPAĆ."
Chwilami jest to dojrzała powieść, chwilami nie. Należy samemu sprawdzić, czy warto było skusić się na tą powieść.
Podsumowując, jedyną wadą są dłużyzny, które jednak są na tyle irytujące, że sporo obniżają moją ocenę, ponieważ działają jak hamulec ręczny: akcja nabiera tempa, rozsiadam się wygodnie w fotelu, nabieram rumieńców, przebieram nóżkami w powietrzu, a tu... STOP. I znowu rozważania, które mój szyk zwarty ignorują, wręcz zabijają, chcąc moją ciekawość uśpić podstępnie, acz prawie skutecznie:)
Gdyby je zignorować, ocena byłaby 8/10.
A tak:
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
(LIPIEC 1981 R., FRAGMENT 1)
Droga Madelyne,
piszę do Ciebie, bo jesteś jedyną osobą, której chciałbym przekazać to, co zajmuje moje skołatane myśli.
Chciałbym Ci wyjaśnić to, co zaszło w naszym miasteczku, wszystkie te niesamowite i trudne do wytłumaczenia rzeczy, i sam się zastanawiam, czy jestem blisko prawdy, czy to wszystko jedynie wydaje mi się prawdą.
A może jest to dla mnie zbyt trudne do pojęcia?
Czuję, że jestem Ci winien słowa wyjaśnienia, czymkolwiek one są, nawet jeśli wychodzą jedynie z mojej wyobraźni i są tylko wytworem mojego chorego umysłu. Mam nadzieję, że jesteś kimś, kto może mnie zrozumieć, ale po tym, co przeczytasz, równie dobrze możesz nazwać mnie szaleńcem, bo to, co się wydarzyło, wymyka się wszelkim rozumnym wyjaśnieniom.
Nasze pierwsze spotkanie było przypadkowe i zupełnie nieoczekiwane.
Dlatego wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim może dla mnie być ta smutna dziewczyna, z którą siedziałem w szkolnej piwnicy. Z biegiem czasu coraz bardziej mi się podobałaś. Jednak największym moim problemem było to, że tak naprawdę nie miałem pojęcia, co na mój temat myślałaś, stąd to moje dziwne zachowanie. Nie chciałem zrobić z siebie głupka. No bo komu by się podobał chłopak gnębiony przez innych, w dodatku z nadwagą?
Chwila naszego pocałunku była najpiękniejszym momentem w moim życiu. Totalnie zaczarowałaś mój świat, sprawiając, że moje serce biło szybciej za każdym razem, kiedy Cię widziałem albo kiedy o Tobie myślałem. Tym smutniejsze było dla mnie to, co nastąpiło po tych tragediach, jakie się rozegrały w Belmont Bay.
Te wszystkie wydarzenia i wypadki oplatała gęsta tajemnica, której wyjaśnienie pojąłem chyba zbyt późno.
Nikomu tego nie wyjawiłem, ponieważ jest to dla mnie tak nieprawdopodobne, że nawet sam chyba nie wierzę, że to może być prawda. Właściwie to nie jestem pewien, czy to mnie naprawdę spotkało, ale wiem jedno: to, co Ci napiszę, jest jedynym wyjaśnieniem, do jakiego doszedłem.
Wszystko zaczęło się od…
ROK 1981 – PRZED
1. Początek
Dzieciństwo nie jest jedynie przygotowaniem do życia,
jak często uważamy, myśląc o naszych dzieciach,
lecz jest już prawdziwym życiem.
Peter Rosegger
– Dzień 1/19 –
Glonojad
– Klaaak! – ciężki but rozdeptał wędrującego powoli, anemicznego chrząszcza, który dopiero co wszedł na piaszczystą ścieżkę, kończąc swój żywot z charakterystycznym mlaśnięciem. Gdyby wiedział, że tego dnia niespodziewanie pożegna się z życiem, nie wyruszałby w poszukiwaniu pokarmu do tej części pola. Trampek, który go zmiażdżył, oddalił się już we mgle kurzu w kierunku pobliskich zabudowań, a jego właściciel – od martwego chrząszcza wcale nie czuł się lepiej.
Muszę uciec.
Oni są coraz bliżej.
Byle tylko nie opaść z sił.
Muszę uciec!
Jeszcze trochę.
Już niedaleko.
Moje mięśnie.
Gorąco.
Tracę oddech.
Dam wszystko za odpoczynek.
Jim Stanford biegł najszybciej, jak potrafił, ale coraz wyraźniej słyszał kroki za swoimi plecami. Nie był już w stanie przyspieszyć, bo jego ciężkie ciało w dużym stopniu utrudniało mu ucieczkę przed tamtymi.
Dotąd nigdy jednak nie żałował, że nie potrafił szybciej biegać, nie był bardziej sprawny fizycznie, nie był większy i nie umiał się bić. Żywił przekonanie, że aby spokojnie żyć, wystarczyło nie wchodzić innym w drogę.
Tylko że on nie wszedł nikomu w drogę, a mimo to teraz musiał uciekać.
Słońce wisiało w najwyższym swoim punkcie na niebie, skrapiając powierzchnię ziemi falami gorących promieni. Chłopak był cały zlany potem. Głośno dyszał. Wyprzedzał ich o jakieś pięćdziesiąt metrów, ale dystans ten cały czas topniał. Usłyszał ich głosy i prześmiewcze wołania.
– Grubasie, dokąd tak biegniesz? Mamusia zawołała cię na obiad?
– Chyba czuję stek wołowy!
– Nie zachęcaj go, bo przyspieszy i już nigdy go nie dogonimy!
Gruby pójdzie jak przecinak!
– Widelec ci wypadł z kieszeni! Zaraz wsadzę ci go w dupę!
Starał się ignorować zajadłe okrzyki. Ominął zwalisty, suchy konar leżącego przed nim dębu czerwonego i dosięgnął wzrokiem pierwszych budynków centrum miasteczka. Sklep z zabawkami pana Lafferty’ego zamajaczył za drzewami. Było już blisko. Miał nadzieję, że dobiegnie do drzwi, zanim dorwą go prześladowcy. Poczuł na twarzy silne smagnięcie rosnących w sąsiedztwie ścieżki gałęzi. Zawahał się, ale zdołał przedrzeć się przez krzaki i wybiec z impetem na ostatni odcinek drogi prowadzącej do ulicy.
Moje nogi są jak z kamienia. Opadam z sił…
Biegł coraz bardziej chaotycznie, rozpylając za sobą tumany kurzu.
Oddychał z trudem, boleśnie zmuszony do dalszego wysiłku. Padał z nóg. Ujrzał przed sobą świetliste plamki. Mocno zamknął i otworzył oczy, ale to w niczym nie pomogło, bo za chwilę pojawiły mu się mroczki w postaci szarych muszek, których rój zatańczył tuż przy nim. Prawie powłóczył nogami i nie miał już sił, żeby oglądać się za siebie. Pociemniało mu przed oczami. Zwolnił kroku.
Nie dobiegnę… to niemożliwe… za daleko.
Słońce jakby przygasło.
Zatrzymał się.
Zamknął powieki.
Zrezygnowany padł na kolana.
Jego siły wyczerpały się.
Pochylony do przodu, oparł ręce o uda. Czuł, jak serce chciało wyrwać mu się z piersi. Podniósł głowę. Z zamkniętymi oczami i otwartą buzią głośno dyszał, jakby to gorące słońce miało dać mu życie, pompując tlen, którego teraz tak bardzo potrzebował. Nie było nic ważniejszego od tej właśnie pozycji ciała i od powietrza, które tak zachłannie wtłaczał do płuc. Przez moment poczuł się tak, jakby nikt go już nie gonił, a cała ta sytuacja rozgrywała się w środku jego dramatycznego, pełnego grozy snu. Usłyszał, jak na niebie przeleciał ptak. Zapragnął wznieść się w powietrze tak jak on i z góry ogarnąć wzrokiem rozległy
świat, pomknąć ku chmurom i na chwilę pozbyć się wszystkich swoich ludzkich problemów. Po czole spływały mu krople potu. Ciężko oddychał.
Łzy zmieszane z potem obficie pokryły całą jego twarz.
Nastała dziwna cisza.
Jakby przeniósł się do innego świata.
Jakby był tutaj sam.
W ustach wyczuł słony posmak.
Ogarnęły go mdłości.
W głowie mu szumiało.
(...)
***
Gdy ratunek przychodzi znienacka, możesz być pewien, że to początek kłopotów.
Powieść obyczajowo-sensacyjna z elementami horroru.
Historia miasteczka dotkniętego serią nieszczęśliwych zdarzeń, dając obraz sprawiedliwości,
która przekroczyła wszelkie granice.
Rok 1981, Belmont Bay, mała miejscowość na wschodzie USA. Jim Stanford jest nieśmiałym, otyłym czternastolatkiem, który doświadcza dręczenia ze strony rówieśników. Pewnego dnia podczas ucieczki przed napastnikami, chłopak zostaje uratowany przez Gulu – tajemniczą postać, która kusi go obietnicą zmiany życia na lepsze. Jim przyjmuje nieoczekiwaną pomoc i odtąd miasteczko nachodzi fala wypadków tych, którzy mu się narazili. Gdy chłopak zauważy w końcu, jak wiele ofiar pochłaniają tragiczne wydarzenia, na uratowanie Belmont Bay może być już za późno…
Bo czasem trzeba przejść przez piekło, aby znaleźć się w niebie.
Książka, jakiej w Polsce jeszcze nie było.
Nowy wymiar grozy z wielowątkową, napisaną z rozmachem fabułą w różnych stylach narracyjnych i gatunkach, wplecionych w sposób niespotykany w tego typu książkach.
To odważne dzieło, które przekracza granice gatunku i przełamuje schematy.
Powieść o nienawiści, zemście i potędze sprawiedliwości.
AUTOR
↓