"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Zdobywam zamek Dodie Smith

"Kiedy zasiadłyśmy do jedzenia, powiedziałam, że to musi być niezwykłe nie uważać siebie za interesującą osobę. - Nigdy nie czuła się pani interesująca, panno Marcy? Zamyśliła się, przeżuwając ogromny kęs jedzenia. - Chyba się czułam, gdy byłam małą dziewczynką. Moja ukochana matka zawsze mówiła, że jestem bardzo egocentryczna. I wiecznie niezadowolona! - Teraz pani nie jest. Co panią zmieniło? - Bóg zesłał mi prawdziwe zmartwienie, moja droga."

Moje osobiste 9 - tzn, że nie każdy może mieć takie odczucia, jak ja względem tej książki.
Ale jakaż to miła odmiana po tych wszystkich thrillerowych jednokopytkowcach!


Cudowna. Magiczna. Wspaniała. Romantyczna. 

Początkowo dość ciężko wbić się w klimat, tym bardziej, że okładka naszego polskiego wydania zupełnie nie odzwierciedla klimatu lat 30. XX wieku - myślałam, że to współczesna opowieść. Ale w trakcie czytania nasiąkałam powoli nastrojem, atmosferą - jak gąbka!


Historia przedstawia losy siedemnastoletniej Brytyjki - Cassandry Mortmain i jej ekscentrycznej rodziny, która mieszka w podupadłym zamku i stara się tam przeżyć. Jej ojciec, James, pisarz, desperacko próbuje powtórzyć sukces swojej pierwszej powieści, jednak od dwunastu lat nie udało mu się nic napisać. 
Piękna siostra Cassandry - Rose nienawidzi tej biedy. Przybrana matka dziewczyn, Topaz, modelka, także nie zarabia zbyt dużo.
Szansa pojawia się w osobach zamożnego Amerykanina Simona Cottona, prawowitego właściciela zamku oraz jego brata Neila. 
Rose postanawia rozkochać w sobie Simona i wyjść za niego za mąż, co w jej mniemaniu pomoże uratować posiadłość, a jej zagwarantować życie w dostatku.

Jednak nie wszystko idzie po jej myśli...

Rewelacyjna główna bohaterka - dziewczyna z ogromną wyobraźnią, wrażliwością i spostrzegawczością - jej pamiętnik czyta się jednym tchem!
Chwilami naprawdę zabawna /scenka z niedźwiedzim futrem, przykładowo:))

Przez sześć miesięcy 1934 roku Cassandra Mortmain prowadzi dziennik, zapełniając trzy bezcenne zeszyty osobistymi, przejmującymi wpisami dotyczącymi jej domu, zrujnowanego zamku Suffolk i jej ekscentrycznej i bez grosza przy duszy rodziny. Do czasu zakończenia ostatniego pamiętnika, w domu Mortmainów następują wielkie zmiany...

Jest to opowieść o dojrzewaniu, w której Cassandra nieświadomie opisuje proces dojrzewania.

Przeczytana w jeden wieczór - ekranizacji nie widziałam, musicalu też nie, ale mam w planach:)


MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
I

Piszę, siedząc na kuchennym zlewie. To znaczy – trzymam w nim nogi; reszta mnie siedzi na blacie suszarki, którą wymościłam kocykiem naszego psa i ocieplaczem na dzbanek do herbaty. Nie mogę powiedzieć, żeby było mi naprawdę wygodnie, no i jest coś przygnębiającego w zapachu karbolowego mydła, ale tylko do tej części kuchni dochodzi jeszcze trochę światła dziennego. I wiem już, że siedzenie w miejscu, gdzie się wcześniej nigdy nie siedziało, może być inspirujące – swój najlepszy wiersz napisałam na kurniku. Ale i tak nie był to dobry wiersz. Stwierdziłam, że moja poezja jest tak zła, że nie wolno mi pisać nic więcej.
Krople z dachu padają z pluskiem do beczki na deszczówkę przy tylnym wejściu. Widok przez okno nad zlewem bardzo mnie przygnębia. Za mokrym ogrodem na dziedzińcu widać zrujnowane mury na brzegu fosy. Za fosą błotniste pola uprawne ciągną się po skraj ołowianego nieba. Powtarzam sobie, że ten cały deszcz, który pada ostatnio, jest dobry dla przyrody i wiosna wybuchnie u nas lada moment. Próbuję wyobrazić sobie liście na drzewach i dziedziniec pełen słońca. Niestety, im więcej zieleni i złota widzę oczyma duszy, tym bardziej bezbarwny wydaje mi się dzisiejszy zmierzch.
Poprawia mi się nastrój, kiedy przenoszę wzrok z okien na kuchenny ogień, bo blisko niego moja siostra Rose prasuje – mimo iż oczywiście nie może tam dobrze widzieć i szkoda by było, gdyby przypaliła swoją jedyną koszulę nocną. (Ja mam dwie, ale jedna jest bez pleców). Rose szczególnie ujmująco wygląda w świetle rzucanym przez ogień, bo jest osobą o jasnej karnacji, ma delikatnie zaróżowioną skórę i złote włosy, bardzo jasne i lekkie jak puch. Chociaż mnie już trochę spowszedniała, to wiem, że uchodzi za piękność. Ma prawie dwadzieścia jeden lat i jest mocno rozgoryczona życiem. Ja mam siedemnaście lat, wyglądam młodziej, a czuję się starsza. Nie jestem pięknością, ale moje rysy twarzy są regularne.
Właśnie powiedziałam Rose, że nasza sytuacja jest właściwie całkiem romantyczna – dwie dziewczyny w takim dziwnym i samotnym domu. Odparła, że nie widzi nic romantycznego w tym, że siedzimy zamknięte w rozsypującej się ruinie, otoczonej morzem błota. Muszę przyznać, że nasz dom jest niezbyt odpowiednim miejscem do życia. Jednak ja go kocham. Sam dom powstał w czasach Karola II, ale został dobudowany do resztek czternastowiecznego zamku, zburzonego przez Cromwella. Cała wschodnia ściana jest częścią zamku. Są w niej dwie okrągłe wieże. Wartownia zachowała się nietknięta i odcinek starych murów pełnej wysokości łączy ją z domem. Wieża Belmotte, pozostałość jeszcze starszego zamku, nadal stoi na wzgórzu nieopodal. Jednak nawet nie spróbuję dokładnie opisać naszego niezwykłego domu, dopóki nie będę miała więcej wolnego czasu, niż mam teraz.
Prowadzę ten pamiętnik częściowo po to, by ćwiczyć świeżo poznaną metodę stenografowania, częściowo zaś po to, by uczyć się, jak pisać powieść – zamierzam opisać wszystkie osoby i przytoczyć rozmowy. Mojemu stylowi wyjdzie na dobre, jeżeli będę pisać szybko, bez długiego zastanawiania się, bo dotychczas moje opowiadania były strasznie sztywne i nieśmiałe. Kiedy raz ojciec okazał się tak dobry, że przeczytał jedno z nich, dowiedziałam się, że mój styl łączy w sobie dostojność z desperackimi próbami, żeby pisać śmiesznie. Poradził mi, żebym się zrelaksowała i pozwoliła słowom płynąć.
Chciałabym znaleźć sposób na to, żeby ojcu również płynęły słowa. Wiele lat temu napisał niezwykłą książkę pod tytułem Boje Jakuba – mieszankę beletrystyki, filozofii i poezji. Książka odniosła wielki sukces, zwłaszcza w Ameryce, gdzie ojciec zarobił mnóstwo pieniędzy, jeżdżąc z odczytami na jej temat. Wydawało się wówczas, że zostanie naprawdę poważnym pisarzem. Ale przestał pisać. Mama sądziła, że było to spowodowane czymś, co się zdarzyło, kiedy miałam około pięciu lat.
Mieszkaliśmy wtedy w małym domku nad morzem. Ojciec właśnie wrócił z drugiej tury odczytów w Ameryce. Pewnego popołudnia piliśmy herbatę w ogrodzie i ojciec bardzo głośno zaczął się złościć na mamę, akurat wtedy, kiedy miał kroić ciasto. Wymachiwał nożem do ciasta w jej stronę tak groźnie, że nadgorliwy sąsiad przeskoczył płot, by interweniować, i został powalony. Ojciec wyjaśnił w sądzie, że zabijanie kobiety srebrnym nożem tak, by zapiłować ją na śmierć, wymagałoby zbyt długiej i mozolnej pracy, no i został całkowicie oczyszczony z zarzutu jakiejkolwiek intencji zamordowania mamy. Cała sprawa wydawała się wszystkim bardzo śmieszna, tylko sąsiad wcale nie był ubawiony. Ale ojciec popełnił błąd: okazał się zabawniejszy od sędziego, a że nie ulegało wątpliwości, iż poważnie uszkodził sąsiada, to został posłany do więzienia na trzy miesiące.
Kiedy wyszedł, był miły jak zawsze – a nawet milszy, bo miał o wiele lepszy nastrój. Ale poza tym mnie wcale nie wydawał się zmieniony. Jednak Rose pamięta, że już zaczął stronić od ludzi – wtedy właśnie wynajął na czterdzieści lat ten zamek, wspaniałe miejsce do bycia odludkiem. Po wprowadzeniu się miał zacząć nową książkę. Ale czas mijał i nic się nie działo, aż zdaliśmy sobie sprawę, że zrezygnował i nawet nie próbuje pisać – i od lat nie chce rozmawiać o takiej możliwości. Większość czasu spędza w pokoju wartowni, gdzie zimą jest lodowato, bo nie ma tam kominka; kuli się tylko koło piecyka naftowego. O ile się orientujemy, nie robi nic innego poza czytaniem powieści detektywistycznych z wiejskiej biblioteki. Przynosi mu je panna Marcy, bibliotekarka i nauczycielka. Bardzo go podziwia i mawia, że „jest mu bardzo ciężko na duszy”.
Osobiście nie wiem, jak może się zrobić „bardzo ciężko na duszy” zaledwie po trzech miesiącach więzienia – w każdym razie w przypadku gdy człowiek ma tyle energii, ile miał ojciec; a wydawało się, że miał jej jeszcze dużo, kiedy go wypuszczono. Ale teraz już mu się wyczerpała, a jego nietowarzyskość stała się prawie chorobą. Często myślę, że wolałby nie spotykać nawet domowników. Cała jego naturalna wesołość znikła. Czasami udaje fałszywą pogodę ducha, co mnie krępuje, ale zazwyczaj jest albo ponury, albo drażliwy – chyba wolałabym, żeby wpadał w złość, jak kiedyś. Och, biedny ojciec, on naprawdę zasługuje na współczucie. Mógłby przynajmniej popracować trochę w ogrodzie. Zdaję sobie sprawę, że nie kreślę tu sprawiedliwego obrazu ojca, ale uchwycę go później.
Mama zmarła osiem lat temu z zupełnie naturalnych przyczyn. Myślę, że musiała być tajemniczą osobą, bo moje wspomnienia o niej są bardzo mgliste, a ja raczej świetnie wszystko pamiętam. (Doskonale pamiętam wypadek z nożem do ciasta: uderzyłam leżącego sąsiada swoją małą drewnianą łopatką. Ojciec zawsze mówi, że za to dostał dodatkowy miesiąc).
Trzy lata temu (albo może cztery? Wiem, że jedyny towarzyski zryw ojca nastąpił w 1931 roku) została nam przedstawiona nasza macocha. Byłyśmy bardzo zaskoczone. To słynna modelka malarzy, która twierdzi, że na chrzcie dano jej imię Topaz. Nawet jeżeli to prawda, nie ma takiego prawa, które zmuszałoby kobietę, by przy takim imieniu pozostać. Jest bardzo piękna, z masą włosów tak jasnych, że prawie białych, i całkiem niezwykłej bladości. Nie stosuje makijażu ani nawet pudru. W Tate Gallery są dwa obrazy z nią: Macmorrisa zatytułowany Topaz w nefrytach, gdzie ma wspaniały nefrytowy naszyjnik; drugi, H.J. Allardy’ego, prezentuje jej akt na starej sofie wypchanej końskim włosiem, która – jak mówi Topaz – była bardzo kłująca. Nazywa się to Kompozycja; ale Allardy namalował ją jeszcze bledszą, niż jest, i Dekompozycja lepiej by pasowało.

W rzeczywistości nie ma nic niezdrowego w bladości Topaz; ona po prostu wygląda, jakby należała do jakiejś nowej rasy. Ma głęboki głos – to znaczy mówi udawanym niskim głosem. Należy to do jej artystycznej pozy, razem z malowaniem i grą na lutni. Ale jej dobroć jest zupełnie nieudawana, jak również jej gotowanie. Bardzo, bardzo ją lubię – miło jest to pisać, kiedy ona właśnie pojawia się na kuchennych schodach. Ma na sobie odwieczną pomarańczową suknię popołudniową. Jej jasne proste włosy spływają po plecach do pasa. Zatrzymała się na najwyższym schodku i powiedziała: „Och, dziewczęta...” z aksamitną intonacją każdego słowa.
W tej chwili siedzi na stalowym trójnogu i wygarnia popiół. Różowe światło sprawia, że wygląda bardziej zwyczajnie, ale ślicznie. Ma dwadzieścia dziewięć lat i miała dwóch mężów przed naszym ojcem (nigdy się o nich dużo nie dowiemy), wydaje się jednak bardzo młoda. Może dlatego, że jej twarz ma taki nieodgadniony wyraz.
W kuchni jest teraz przepięknie. Ogień płonie równo za kratkami pieca i w okrągłym otworze na płycie, skąd zostały zdjęte fajerki. Sprawia, że pobielone ściany są różowe, a ciemne belki sklepienia matowozłote. Najwyższa belka znajduje się mniej więcej trzydzieści stóp nad ziemią. Rose i Topaz są jak dwie małe figurki w wielkiej jarzącej się jaskini.
Rose przysiadła na osłonie paleniska i czeka, aż żelazko się zagrzeje. Wpatruje się w Topaz z wyraźną niechęcią. Często potrafię powiedzieć, co myśli Rose, i założyłabym się, że teraz zazdrości Topaz jej pomarańczowej sukni popołudniowej i nie cierpi swojej kusej, starej bluzki i spódnicy. Biedna Rose nienawidzi większości rzeczy, które ma, i zazdrości większości rzeczy, których nie ma. Prawdę mówiąc, ja jestem równie niezadowolona, ale aż tak nie zwracam na to uwagi. W tej chwili, patrząc na nie obydwie, czuję się bezgranicznie szczęśliwa; wiem, że mogę dołączyć do nich tam w cieple, a jednak pozostaję tu w chłodzie.
Ojej. Właśnie odbyła się tam mała scena. Rose poprosiła Topaz, by pojechała do Londynu zarobić trochę pieniędzy. Topaz odpowiedziała, że nie uważa, żeby gra była warta świeczki, bo życie jest tam bardzo drogie. To prawda, że nie udaje jej się nigdy zaoszczędzić więcej niż na parę prezentów dla nas – jest niezwykle szczodra.
– Dwóch malarzy, którym pozuję, przebywa za granicą – mówiła dalej – a ja nie lubię pracować dla Macmorrisa.
– Dlaczego? – zapytała Rose. – Przecież on płaci lepiej od innych, prawda?
– No i powinien, biorąc pod uwagę, jaki jest bogaty – powiedziała Topaz. – Ale nie lubię mu pozować, bo on tylko mnie portretuje. Wasz ojciec uważa, że malarze aktów malują moje ciało i myślą o swojej pracy, a Macmorris maluje moją głowę i myśli o moim ciele. I to jest szczera prawda. Miałam z nim sporo kłopotów i nie chciałabym, żeby to dotarło do waszego ojca.
– Myślę, że warto mieć trochę kłopotów, by zarobić prawdziwe pieniądze – powiedziała Rose.
– No, gdybyś sama zobaczyła, co to za kłopoty, kochanie... – Topaz zawiesiła głos.
Musiało to bardzo rozgniewać Rose, zwłaszcza że ona nigdy nie miała nawet cienia szansy na tego rodzaju kłopoty. Nagle dramatycznie odrzuciła głowę do tyłu i powiedziała:
– Chętnie spróbuję. Może was to zainteresuje, że od pewnego czasu rozważam, czy się nie sprzedać. Jak będzie trzeba, to pójdę na ulicę.
Zwróciłam jej uwagę, że nie może iść na ulicę w bezludnych ostępach hrabstwa Suffolk.
– Ale jak Topaz będzie tak dobra, pożyczy mi na bilet do Londynu i da parę wskazówek...
Topaz odparła, że nigdy nie była na ulicy i że raczej tego żałuje, bo – „trzeba upaść na dno, by wznieść się na wyżyny” – co jest charakterystycznym dla niej wyrażeniem, ale trzeba dużo dobrej woli, by spokojnie tego słuchać.
– A i tak – powiedziała Topaz do Rose – jesteś ostatnią dziewczyną, która miałaby brać na siebie ciężką harówkę niemoralnego życia. Jeżeli naprawdę przemawia do ciebie ten pomysł, żeby się sprzedać, to lepiej znajdź bogatego mężczyznę i cnotliwie wyjdź za niego za mąż.
Ten pomysł oczywiście przyszedł Rose do głowy, ale zawsze miała nadzieję, że mężczyzna będzie na dodatek przystojny, romantyczny i uroczy. Przypuszczam, że desperacka obawa, iż nigdy nie spotka żadnego nadającego się na męża mężczyzny, nawet okropnego i biednego, sprawiła, że teraz nagle zalała się łzami. A że płacze mniej więcej raz na rok, to naprawdę powinnam była iść do niej i ją utulić, ale chciałam zapisać to wszystko w pamiętniku. Zaczynam dostrzegać, że pisarze łatwo stają się bezduszni.
W każdym razie Topaz spisała się w utulaniu o wiele lepiej, niż ja bym potrafiła, bo wcale się nie spieszę, by przytulać ludzi do swojej piersi. Topaz była jak najlepsza matka, pozwalając Rose wypłakać się w tę swoją aksamitną pomarańczową popołudniową suknię, która wiele już przeszła w swoim życiu. Rose będzie później wściekła na siebie, bo ma przykrą skłonność do pogardzania Topaz, ale w tej chwili są dla siebie nadzwyczaj miłe. Rose składa prasowanie, tłumiąc szloch, a Topaz nakrywa stół do kolacji, omawiając niepraktyczne sposoby zarabiania pieniędzy – takie jak dawanie we wsi koncertu na lutni albo kupowanie prosiaka na raty.
Ja włączam się do rozmowy, kiedy daję ręce odpocząć, ale nie mówię nic szczególnie ważnego.
Znowu pada. Stephen idzie do nas przez podwórko. Mieszka z nami od małego, jego matka była naszą pokojówką w czasach, gdy jeszcze mogliśmy sobie na to pozwolić, a kiedy umarła, on nie miał się gdzie podziać. Hoduje dla nas warzywa, dogląda kur i wykonuje tysiąc drobnych robót – nie wyobrażam sobie, jak byśmy poradzili sobie bez niego. Ma teraz osiemnaście lat, bardzo jasne włosy i szlachetny wygląd, ale odrobinę głupawy wyraz twarzy. Zawsze był mi niezwykle oddany. Ojciec nazywa go moim lubym. On jest taki jak moje wyobrażenie Sylwiusza w Jak wam się podoba – ale ja nie jestem wcale podobna do Febe.
Właśnie wszedł Stephen. Pierwsze, co zrobił, to zapalił świecę i postawił na parapecie koło mnie, mówiąc:
– Nie trzeba psuć oczu, panienko Cassandro.
Potem upuścił ciasno zwinięty kawałeczek papieru na mój pamiętnik i serce mi zamarło, bo wiedziałam, że to będzie wiersz. Domyślam się, że pracował nad nim w stodole. Jest napisany jego starannym, prawie pięknym pismem. Tytuł: „Do Panienki Cassandry”, autor: Stephen Colly. Jest to czarujący wiersz... Roberta Herricka.
Co mam zrobić ze Stephenem? Ojciec twierdzi, że wyrażanie własnego „ja” jest żałosne, ale ja myślę, że tak naprawdę głównym pragnieniem Stephena jest po prostu być miłym dla mnie; wie, że cenię poezję. Powinnam mu powiedzieć, że wiem, iż on tylko przepisuje wiersze – robił to przez całą zimę, mniej więcej co tydzień – ale nie mam serca sprawiać mu przykrości. Może jak nadejdzie wiosna, będę mogła zabrać go na spacer i uświadomić mu to w jakiś mało zniechęcający sposób. Tym razem wybrnęłam, nie mówiąc, jak zwykle, żadnych nieszczerych słów pochwały, tylko aprobująco uśmiechając się do niego przez całą kuchnię. Teraz pompuje wodę do kotła i wygląda na bardzo szczęśliwego.
Źródło jest pod kuchenną podłogą, istnieje tam od najwcześniejszych dni zamku; dostarcza wody od sześciuset lat i mówią, że nigdy nie wyschło. Rzecz jasna, musiało już być wiele pomp. Obecna została przywieziona, kiedy w czasach wiktoriańskich zakładano tu instalację (podobno) ciepłej wody.
Cały czas jestem odrywana od pisania. Topaz właśnie napełniła czajnik, ochlapując mi nogi, a mój brat Thomas wrócił ze szkoły w pobliskim miasteczku King’s Crypt. Jest niezgrabnym piętnastoletnim chłopcem i trudno go uczesać z przedziałkiem, bo jego włosy rosną w kępkach. Mają taki sam mysi kolor jak moje; tyle że moje są posłuszne.
Kiedy Thomas wszedł, przypomniałam sobie, dzień po dniu, moje niedawne powroty ze szkoły. W jednej chwili ponownie przeżyłam dziesięć mil jazdy w ślimaczym tempie trzęsącym małym pociągiem, a potem pięć mil na rowerze od stacji w Scoatney. Jak ja nienawidziłam tego w zimie! Ale w jakiś sposób chciałabym znaleźć się z powrotem w szkole: również dlatego, że chodziła do niej córka kierownika kina i czasem wprowadzała mnie na seans za darmo. No i w ogóle brak mi samej szkoły – była zadziwiająco dobra jak na takie spokojne, małe, prowincjonalne miasteczko. Miałam stypendium, tak jak i Thomas ma teraz w swojej szkole; jesteśmy stosunkowo rozgarnięci.
Deszcz mocno uderza o szyby. Tu przy mojej świeczce wydaje się, że na zewnątrz jest całkiem ciemno. I dalsza część kuchni jest bardziej mroczna teraz, kiedy czajnik zakrywa otwór płyty kuchennego pieca. Dziewczęta siedzą na podłodze i przez kratki robią grzanki na wolnym ogniu. Dookoła każdej głowy widać jaśniejszy krąg tam, gdzie ogień prześwituje przez włosy.
Stephen skończył pompować wodę i dokłada do kotła – wielki staroświecki ceglany piec ogrzewa kuchnię i dodatkowo daje gorącą wodę. Kiedy grzeje się ten piec i pali się pod kuchnią, jest to najcieplejsze miejsce w całym domu; dlatego tak często tu siedzimy. Zresztą nawet w lecie jemy posiłki w kuchni, bo meble z jadalni zostały sprzedane ponad rok temu.
O, mój Boże, Topaz naprawdę gotuje jajka. Nikt mi nie powiedział, że kury wysłuchały naszej modlitwy. Ach, wspaniałe kury! Myślałam, że na kolację będzie tylko chleb z margaryną, a ja nie mogę się przyzwyczaić do margaryny tak, jakbym chciała. Dziękuję niebiosom, że nie ma jakiejś formy chleba tańszej od chleba.
Jak dziwnie jest wspominać, że kiedyś posiłek zwany tea oznaczał dla nas popołudniową herbatę – ciasteczka i cienko krojony chleb z masłem, podawane w salonie. Teraz jest to posiłek tak solidny, jak tylko się da, bo musi wystarczyć do śniadania. Jemy ten posiłek, kiedy Thomas wraca ze szkoły. Stephen zapala lampę. Za sekundę różowy poblask zniknie z kuchni. Ale światło lampy też jest piękne.
Lampa już zapalona. Kiedy Stephen niósł ją do stołu, mój ojciec pojawił się na schodach. Owinąwszy ramiona starym pledem w szkocką kratę, przyszedł z wartowni po murach zamkowych. Mruczał: „Herbata, herbata. Czy panna Marcy przyniosła już książki z biblioteki?” (jeszcze nie). Potem powiedział, że ma całkiem skostniałe ręce. Nie ze skargą, raczej z lekkim zdziwieniem, chociaż trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek, żyjąc w zamku zimą, może się dziwić, że mu kostnieje jakaś część ciała. I kiedy schodził do nas, strzepując deszcz z włosów, poczułam, że bardzo go kocham. Niestety, nie czuję tego zbyt często.
Ciągle jeszcze wygląda wspaniale, chociaż jego piękne rysy trochę zaczynają ginąć w tłuszczu, a twarz... blaknie. Kiedyś miał tak żywą karnację jak u Rose.
Teraz gawędzi z Topaz. Z przykrością zauważam, że jest w takim fałszywie radosnym nastroju, chociaż myślę, że obecnie biedna Topaz z wdzięcznością przyjmie nawet ten jego fałszywie radosny nastrój. Uwielbia ojca, a on zdaje się tak mało nią interesować.
Będę musiała zejść z blatu suszarki przy zlewie – Topaz potrzebuje ocieplacza na dzbanek do herbaty, a nasz pies Heloiza przyszedł i zobaczył, że pożyczyłam sobie jego kocyk. Nasz pies to ona, bulterierka, śnieżnobiała z wyjątkiem miejsc, gdzie różowiutka jak cukierek skóra prześwituje przez krótką sierść. No, już dobrze, Heloizo, kochanie, będziesz miała swój kocyk. Spogląda na mnie z miłością, wyrzutem, zaufaniem i radością. Jak ona potrafi wyrazić tak wiele tymi swoimi dwoma małymi skośnymi oczkami?
Kończę tę notatkę, siedząc na schodach. Uważam, że warto zaznaczyć, że nigdy nie byłam szczęśliwsza – pomimo troski o ojca, współczucia dla Rose, zakłopotania z powodu poezji Stephena i braku podstaw do jakiejkolwiek nadziei, jeżeli chodzi o perspektywy dla naszej rodziny w ogóle. Być może jest tak, bo zaspokoiłam swoje twórcze potrzeby; a może to dlatego, że wiem, że na kolację będą jajka (...)

***
Jest to historia siedemnastoletniej Cassandry, która mieszka z rodziną w okazałym zamku, w bardzo niedystyngowanej biedzie. Doskonaląc swój talent literacki, przez sześć burzliwych miesięcy zapełnia pamiętnik zabawnymi, przejmującymi i wzruszającymi wpisami, które układają się w kronikę życia jej ekscentrycznej rodziny.


„Zdobywam zamek ma jedną z najbardziej charyzmatycznych narratorek, z jaką kiedykolwiek się spotkałam”. J.K. Rowling, autorka serii o Harrym Potterze

„Stwierdzenie, że nie byłem w stanie odłożyć tej książki, nie jest oryginalne, ale jak najbardziej prawdziwe. Jej siła leży w szczególe. Książka jest jak dobra rzeźba: im dłużej się patrzy, tym więcej się dostrzega.” Christopher Isherwood, autor powieści „Samotny mężczyzna” i „Pożegnanie z Berlinem”

„To wspaniała książka. Świeża, jakby została napisana dzisiaj i tak klasyczna, jak powieści Jane Austen.” Donald E. Westlake, autor kryminałów o perypetiach Johna Dortmundera

Zdobywam zamek – jedno z najbardziej zachwycających zjawisk w literaturze angielskiej można by żartobliwie nazwać blogiem nastolatki z epoki przedkomputerowej. Jest to historia siedemnastoletniej Cassandry, która mieszka z rodziną w okazałym zamku, w bardzo niedystyngowanej biedzie. Doskonaląc swój talent literacki, przez sześć burzliwych miesięcy zapełnia pamiętnik zabawnymi, przejmującymi i wzruszającymi wpisami, które układają się w kronikę życia jej ekscentrycznej rodziny.

Debiutancka powieść Dodie Smith jest dziś równie błyskotliwa i dowcipna jak wtedy, kiedy opublikowano ją po raz pierwszy. W Anglii, od chwili premiery w 1948 roku, miała 28 oficjalnych wydań książkowych i dziewięć jako audiobook na kasetach i płytach CD.





EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER



MUSICAL





 


 














Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger