Moja rekomendacja - klimaty iście kingowskie TO - wystarczy:-) Bardzo przypomina także Magiczne lata McCammonna.
Świat dzieci, demon, strachy, wakacje - cóż więcej trzeba, dla mnie nic:-)
Akcja osadzona w Illinois, w (oczywiście!XD) małym miasteczku Elm Haven, zatopionym pośród pól kukurydzianych (!!!). 1960 rok (!!!!!!!!). Już jest dobrze. 5 dwunastoletnich chłopców. Jeszcze lepiej. Nawiedzona szkoła. Pusta, bo opowieść rozpoczyna się wraz z początkiem wakacji. CUDOWNIE!
Kiedy Tubby, młodszy brat jednego z kolegów z klasy, znika, chłopcy rozpoczynają własne śledztwo.
Jim jest święcie przekonany, że dzieciak nigdy nie wyszedł budynku szkoły i tam właśnie rozpoczynają swoje poszukiwania.Już na samym początku Jim "zalicza szoka", kiedy zaglądając przez okno szkolne do swojej klasy, widzi panią Foggett, nauczycielkę, w towarzystwie starego nauczyciela.
Który umarł pół roku temu...
Dale i jego brat Lawrence zauważają nowych mieszkańców w swoim domu.
Coś ukrywa się w szafie...
Coś ukrywa się pod łóżkiem...
Duane, najmądrzejszy z chłopców, odkrywa, przeglądając stare gazety, że sześćdziesiąt lat wcześniej w starej szkole miały miejsce bardzo dziwne wydarzenia. Dzwon, przywieziony z Włoch przez miejscowego milionera, został zawieszony na szkolnej wieży. Ten dzwon należał do rodziny Borgia w okresie renesansu. Uważano, że ma on nadprzyrodzone właściwości...
Martwi nauczyciele, gigantyczne robale z ostrymi zębiskami, odwieczne zło, które ma się odrodzić właśnie w tym mieście i własnie w tym czasie!
I tylko ta drużyna jest w stanie ocalić świat! Ale nie bez poświęceń i ofiar...
POLECAM!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Old Central School stała wciąż prosto, milcząca i tajemnicza. Nieliczne promienie słońca, którym udało się wedrzeć do środka, zawisły w osiemdziesięcioczteroletnich oparach kredowego pyłu. Nad ciemnymi posadzkami i schodami wciąż unosiły się wspomnienia ponad ośmiu dekad pastowania i froterowania, nasączając nieruchome powietrze mahoniowym zapachem trumien. Mury szkoły były tak grube, że zdawały się chłonąć wszystkie dźwięki, wysokie okna natomiast, o szybach zdeformowanych przez grawitację i pokrytych patyną wieku, nadawały wnętrzu zmęczony odcień sepii.
W Old Central czas płynął powoli albo wcale. W korytarzach i na klatkach schodowych rozlegały się odgłosy kroków, dźwięki te jednak były stłumione i nie miały żadnego związku z poruszeniami wśród cieni.
Kamień węgielny pod budynek położono w roku 1876, w tym samym roku, kiedy generał
Custer i jego ludzie zostali zdziesiątkowani nad rzeką Little Bighorn daleko na zachód stąd, w tym samym roku, kiedy w Filadelfii, daleko na wschód stąd, zaprezentowano pierwszy telefon. Old Central School wzniesiono w Illinois, równo w połowie drogi między tymi wydarzeniami, ale z dala od głównego nurtu historii.
Wiosną roku 1960 szkoła przypominała paru wiekowych nauczycieli, którzy w niej pracowali: za starzy, żeby dalej nauczać, lecz zbyt dumni, żeby odejść, trzymający się prosto wyłącznie siłą przyzwyczajenia i uporu. Jałowa jak oschła stara panna, Old Central przez dziesięciolecia pożyczała sobie cudze dzieci.
Dziewczynki bawiły się lalkami w jej salach i korytarzach, a później umierały przy porodach.
Chłopcy biegali korytarzami, siedzieli za karę w gęstniejącym zimowym mroku w opustoszałych salach, a później grzebano ich w mogiłach w miejscach, o których nie słyszeli nawet podczas lekcji geografii: San Juan Hill, Belleau Wood, Okinawa, Omaha Beach, Pork Chop Hill, Inchon.
Kiedyś szkołę otaczały śliczne młode drzewka - w słoneczne majowe i wrześniowe dni wiązy rosnące bliżej budynku rzucały cień na okna sal lekcyjnych na parterze. Jednak z biegiem lat mniejsze drzewa pousychały, większe zaś, otaczające parcelę niczym ogromni strażnicy, straciły na dobre liście i zamieniły się w martwe posągi. Kilka wycięto, ale większość pozostała; cienie ich nagich gałęzi kładły się na trawnikach i boiskach, jakby usiłowały dosięgnąć budynku.
Goście odwiedzający miasteczko Elm Haven, którzy skręcili z Hard Road, minęli dwie przecznice i zobaczyli Old Central, często brali ją omyłkowo za przerośniętą siedzibę sądu lub inny budynek użyteczności publicznej, ze względów ambicjonalnych rozbudowany do absurdalnych rozmiarów. Na co komu potrzebny rozległy dwupiętrowy budynek na ogromnej działce w miasteczku liczącym zaledwie tysiąc ośmiuset mieszkańców? Dopiero chwilę potem dostrzegali boiska i domyślali się, że mają przed sobą szkołę. Bardzo dziwną szkołę: z ozdobną, krytą miedzianą blachą i obrośniętą grynszpanem wieżyczką usadowioną na szczycie czarnego stromego dachu; z neoromańskimi łukami zwieńczającymi niemal czterometrowej wysokości okna; z mnóstwem mniejszych, okrągłych i owalnych okienek sugerujących jakieś absurdalne podobieństwo z katedrą; mansardowe okienka na drugim piętrze; dziwaczne woluty rozrzucone bez ładu i składu po całej fasadzie, nad ukrytymi w wykuszach drzwiami i ślepymi oknami; przede wszystkim zaś ogromną i przez to właśnie najbardziej dziwaczną, i zarazem niepokojącą. Old Central, z trzema kondygnacjami martwych okien, z okapami i mansardami, wysokim dachem i sterczącą wyzywająco wieżyczką. Po prostu dużo za duża jak na tak małe miasteczko.
Jeśli wśród gości znalazłby się ktoś mający choćby jakie takie pojęcie o architekturze, wyłączyłby silnik, wysiadł z samochodu, przez chwilę chłonął z podziwem niezwykły widok, a następnie zrobiłby zdjęcie.
Nawet w tym krótkim czasie uważny obserwator spostrzegłby, że okna przypominają wielkie czarne dziury, jakby miały za zadanie raczej pochłaniać światło niż je przepuszczać, że pseudoromańskie, pseudorokokowe i pseudowłoskie ozdobniki umieszczono na budowli wzniesionej w prostym i często spotykanym stylu architektonicznym, który można by nazwać środkowowschodnim szkolnym gotykiem, oraz że w rezultacie tych zabiegów nie powstał ani piękny gmach, ani nawet architektoniczna ciekawostka, lecz tylko gigantyczna, przytłaczająca masa cegieł i kamieni, zwieńczona wieżyczką zaprojektowaną wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez wariata.
Nieliczni odwiedzający, nie zważając lub ignorując ogarniający ich niepokój, wypytywali miejscowych lub nawet decydowali się na przejażdżkę do Oak Hill, do siedziby miejscowych władz, by poszukać materiałów dotyczących szkoły. Mogli się tam dowiedzieć tylko tego, że Old Central była pierwszą i - jak się okazało - jedyną szkołą zbudowaną przed osiemdziesięcioma pięcioma laty w ramach planu zakładającego wzniesienie w okręgu pięciu takich budowli.
W latach siedemdziesiątych XIX wieku Elm Haven było ludniejsze niż w roku 1960, głównie za sprawą kolei (obecnie nieczynnej) oraz napływu osadników z Chicago, zwabionych śmiałymi planami ambitnych urbanistów. Liczba mieszkańców okręgu zmalała w ciągu niespełna wieku z 28000 do niespełna 12000, wśród których większość stanowili farmerzy. W roku 1875 Elm Haven liczyło sobie 4300 dusz, a sędzia Ashley, milioner stojący za planami rozbudowy miasteczka oraz wzniesienia Old Central, prorokował, że wkrótce stanie się większe od Peorii, w przyszłości zaś będzie rywalizowało z Chicago.
Architekt, którego sędzia Ashley sprowadził ze wschodu, niejaki Solon Spencer Alden, kształcił się pod kierunkiem Henry’ego Hobsona Richardsona i R.M. Hunta. W stworzonym przez siebie architektonicznym koszmarze zdołał zawrzeć najmroczniejsze elementy nadchodzącego neoromantyzmu, pozbawiając go równocześnie dostojeństwa czy choćby pozorów użyteczności, charakterystycznych dla większości budowli wznoszonych w tym stylu.
Sędzia Ashley uparł się - a społeczność miasteczka go poparła - że tak wielka szkoła jest niezbędna, by pomieścić przyszłe pokolenia dzieci, które będą się rodzić w coraz ludniejszym okręgu. W związku z tym w budynku przewidziano miejsce nie tylko dla szkoły podstawowej, ale również dla gimnazjum (sale na drugim piętrze, wykorzystywane szkoły podstawowej, ale również dla gimnazjum (sale na drugim piętrze, wykorzystywane jedynie do pierwszej wojny światowej) oraz dla miejskiej biblioteki, a nawet dla college’u, gdyby zaszła taka potrzeba.
Ani w Creve Coeur County, ani w Elm Haven nigdy nie zaszła potrzeba założenia college’u.
Stojąca przy Broad Avenue rezydencja sędziego Achleya spłonęła do fundamentów w roku 1919, krótko po bankructwie jego syna podczas Wielkiego Kryzysu. Old Central pełniła wyłącznie funkcję szkoły podstawowej i uczęszczało do niej coraz mniej dzieci, w miarę jak ludzie wyprowadzali się z miasteczka, a w innych częściach okręgu wznoszono nowe, nowocześniejsze budynki szkolne.
W pełni wyposażone sale na drugim piętrze stały się całkowicie zbędne w roku 1920, kiedy w Oak Hill otwarto prawdziwą szkołę średnią, zamknięto je więc na głucho, by zarastały pajęczynami i mrokiem. W roku 1939 miejska biblioteka przeniosła się na parter i górne kondygnacje zostały zupełnie puste, spoglądając martwymi oknami na nielicznych uczniów błąkających się po pogrążonych w półmroku korytarzach i zbyt szerokich klatkach schodowych niczym uciekinierzy w ruinach dawno opuszczonego miasta z niewyobrażalnie odległej przeszłości.
Wreszcie, latem roku 1959, nowa rada miejska w porozumieniu z okręgowym kuratorium doszła do wniosku, że Old Central School straciła już rację bytu, że utrzymanie i ogrzewanie tego architektonicznego potwora jest zbyt kosztowne, i że jesienią 1960 roku uczniowie ostatniej klasy przeniosą się do nowego budynku w Oak Hill.
Ale latem 1960, w ostatni dzień nauki, zaledwie na godziny przed odejściem na wieczną emeryturę, Old Central School wciąż stała prosto, pieczołowicie strzegąc swoich tajemnic.
2
Dla siedzącego podczas ostatniej lekcji w szóstej klasie Dale’a Stewarta nie ulegało wątpliwości, że ostatni dzień roku szkolnego był największą torturą wymyśloną przez dorosłych dla dzieci. Czas płynął wolniej niż podczas wizyty w gabinecie dentystycznym, wolniej niż kiedy po awanturze z matką czekał na powrót ojca do domu i wymierzenie kary, wolniej niż...
Tego po prostu nie dało się wytrzymać.
Zegar na ścianie nad ufarbowaną na niebiesko głową Starej Dwudupki wskazywał 14.23.
Kalendarz wiszący na sąsiedniej ścianie informował, że jest środa 1 czerw 1960, ostatni dzień roku szkolnego i zarazem ostatni dzień w brzuszysku Old Central. Dale miał wrażenie, że czas w ogóle przestał płynąć, czuł się jak owad w bursztynie, jak ten pająk w żółtym półprzezroczystym kamyku, który ojciec Cavanaugh pożyczył Mike’owi.
Nie było już n i c do roboty. Po prostu nic. O wpół do drugiej szóstoklasiści oddali wypożyczone podręczniki. Pani Doubbet skrupulatnie wszystkie przeglądała, szukając ewentualnych zniszczeń, chociaż Dale nie miał pojęcia, w jaki sposób mogła odróżnić tegoroczne uszkodzenia od zeszłorocznych i jeszcze dawniejszych... Uporawszy się z tym zadaniem, wśród ławek o przedziwnie pustych blatach, letargicznym tonem poleciła uczniom zająć się lekturą, chociaż wszystkie książki należało zwrócić do biblioteki już w miniony piątek, pod rygorem nieotrzymania świadectwa na koniec roku.
Dale przyniósłby jakąś książkę z domu - na przykład „Tarzana”, którego zostawił po lunchu na kuchennym stole, albo którąś z podwójnych powieści science fiction wydawnictwa ACE - ale chociaż czytał kilka książek tygodniowo, to jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby traktować szkołę jako miejsce, gdzie można by oddawać się lekturze. W szkole rozwiązywało się testy, słuchało nauczycieli i odpowiadało na tak banalne pytania, że poradziłby sobie z nimi nawet szympans, gdyby choć raz zerknął do podręcznika.
Dale wraz z pozostałymi dwudziestoma siedmioma uczniami siedział więc w upale i wilgoci, podczas gdy za oknami niebo ciemniało od zbliżającej się burzy. W i tak zawsze mrocznym wnętrzu Old Central robiło się coraz ciemniej, wskazówki zegara całkowicie znieruchomiały, ciężka, dusząca atmosfera spowijała wszystko jak koc.
Dale siedział w czwartej ławce w drugim rzędzie z prawej strony. Ze swojego miejsca widział wejście do szatni i ciemny korytarz oraz drzwi do sali, w której jego najlepszy przyjaciel, Mike O’Rourke z piątej klasy, również czekał na koniec roku szkolnego. Mike był rówieśnikiem Dale’a - a nawet o miesiąc starszy - ale musiał powtarzać czwartą klasę, w związku z czym przez minione dwa lata przyjaciół rozdzielała przepaść jednego oddziału.
Mike potraktował nieudaną próbę awansu do piątej klasy z takim samym spokojem jak niemal każdą dotyczącą go sytuację: żartował sobie z tego, w dalszym ciągu przewodził paczce przyjaciół, do której należał Dale, i nie żywił żadnych pretensji do pani Grossaint, okropnej jędzy, która - Dale był tego pewien - zostawiła go na drugi rok z czystej złośliwości.
W klasie siedziało razem z Dale’em kilku jego innych przyjaciół. Jim Harlen zajmował miejsce w pierwszej ławce w pierwszym rzędzie, żeby pani Doubbet mogła mieć go stale na oku. W tej chwili Harlen siedział z głową opartą na rękach i omiatał wzrokiem pomieszczenie, tylko w ten sposób mogąc dać upust kipiącej w nim energii. Pochwyciwszy spojrzenie Dale’a, wykrzywił się paskudnie, jakby zamiast twarzy miał gumową maskę. Pani Dublet chrząknęła znacząco i Harlen natychmiast oklapł.
W rzędzie przy oknie siedzieli Chuck Sperling i Digger Taylor - kolesie, prowodyrzy, klasowi politycy. I palanty. Poza szkołą Dale prawie się z nimi nie spotykał, chyba że podczas treningów i meczów Małej Ligi Baseballowej. Za Diggerem siedział Gerry Daysinger w podartej szarej koszulce. Po lekcjach wszyscy wkładali dżinsy i koszulki, ale tylko najbiedniejsze dzieciaki, takie jak Gerry i bracia Cordie Cooke, przychodzili tak ubrani do szkoły.
Za plecami Gerry’ego siedziała Cordie Cooke z wyrazem bezdennej głupoty na twarzy jak księżyc w pełni. Patrzyła w okno, ale jej bezbarwne oczy zdawały się niczego nie widzieć.
Jak zwykle żuła gumę, lecz z jakiegoś powodu pani Doubbet nigdy tego nie dostrzegała i ani razu nie zwróciła jej uwagi. Gdyby Harlen albo inny klasowy rozrabiaka tak często żuł gumę, pani D. z pewnością postarałaby się o wyrzucenie go ze szkoły, ale w przypadku Cordie Cooke był to stan całkowicie naturalny. Za każdym razem, kiedy Dale na nią patrzył, nasuwało mu się skojarzenie z krową flegmatycznie przeżuwającą trawę na pastwisku.
Zaraz za Cordie, w ostatniej ławce pod oknem, siedziała Michelle Staffney. Trudno było sobie wyobrazić większy kontrast. W zielonej bluzeczce i wyprasowanej brązowej spódniczce Michelle wyglądała jak wyjęta z obrazka. Światło spływało po jej rudych włosach i nawet z takiej odległości Dale widział wyraźnie piegi na jej bladej, niemal przezroczystej skórze.
Niespodziewanie Michelle oderwała wzrok od książki i spojrzała na niego. Nie uśmiechnęła się, ale wystarczyło leciutkie uniesienie brwi, żeby serce w piersi jedenastolatka zaczęło uderzać w szybszym tempie.
Nie wszyscy przyjaciele Dale’a siedzieli w tej sali. Na przykład Kevin Grumbacher chodził do piątej klasy, i słusznie, ponieważ był młodszy od niego o dziewięć miesięcy. Brat Dale’a, Lawrence, uczęszczał do trzeciej klasy, której wychowawczynią była pani Howe.
Siedział tu natomiast (i to jak!) Duane McBride. Dwukrotnie cięższy od następnego pod względem ciężaru tłuściocha, niemal wylewał się z krzesła w środkowym rzędzie. Jak zwykle pisał coś pracowicie w wielkim notesie o grzbiecie spiętym drucianą spiralą. Zmierzwione kasztanowe włosy sterczały mu we wszystkie strony. Co jakiś czas marszczył czoło i bezwiednie poprawiał okulary na nosie, ani na chwilę nie przerywając pisania. Mimo upału miał na sobie tę samą flanelową koszulę i powypychane na kolanach sztruksowe spodnie, w których chodził przez całą zimę. Dale nie pamiętał, żeby Duane kiedykolwiek pokazał się w dżinsach i koszulce, pomimo tego, że grubas był ze wsi. Dale, Mike, Kevin, Jim i większość dzieciaków mieszkała w mieście i, w przeciwieństwie do Duane’a, nie musiała zajmować się gospodarskimi obowiązkami.
Dale poruszył się niespokojnie. Była 14.49. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, przypuszczalnie związanego z rozkładem jazdy autobusów, lekcje kończyły się kwadrans po trzeciej.
Gapił się w wiszący na ścianie portret George’a Washingtona i zastanawiał się po raz dziesięciotysięczny w tym roku, dlaczego dyrekcja postanowiła wystawić na widok publiczny kopię niedokończonego obrazu. Gapił się na sufit znajdujący się ponad cztery metry nad podłogą i na trzymetrowej wysokości okna. Gapił się na ustawione na półkach pudła z książkami i zastanawiał się, jaki los czeka te wszystkie podręczniki. Zostaną wysłane do nowej szkoły? A może spalone? Pewnie to drugie, ponieważ jakoś nie potrafił sobie wyobrazić takich starych, zniszczonych książek z oślimi uszami w nowiutkim budynku, obok którego przejeżdżał z rodzicami samochodem.
Za dziesięć trzecia. Jeszcze dwadzieścia pięć minut do początku lata, do powrotu wolności.
Przeniósł wzrok na panią Dublet. Przezwisko nie miało obraźliwego charakteru, po prostu pani Doubbet od zawsze była panią Dublet, i już. Od trzydziestu ośmiu lat wspólnie z panią Duggan uczyła szóstoklasistów - początkowo równolegle, w sąsiednich salach, a potem, kiedy liczba uczniów znacznie się zmniejszyła, na zmianę. Pani Doubbet zajmowała się naukami społecznymi i przedmiotami humanistycznymi, pani Duggan matematyczno-przyrodniczymi.
Tworzyły komiczny duet pozbawiony odrobiny poczucia humoru: pani Duggan wysoka, chuda i nerwowa, pani Doubbet niska, otyła i flegmatyczna. Miały diametralnie różne głosy i prowadziły niemal identyczne życie - mieszkały po sąsiedzku w starych wiktoriańskich domkach przy Broad Avenue, uczęszczały do tego samego kościoła, wspólnie jeździły na kursy do Peorii i na wakacje na Florydę. Były dwiema niekompletnymi osobowościami, które doskonale się uzupełniały, tworząc jedną, pełną i skończoną.
W ostatnim roku funkcjonowania Old Central, tuż przed świętem Dziękczynienia, pani Duggan poważnie zachorowała. Rak, poinformowała pani O’Rourke matkę Dale’a przyciszonym głosem, sądząc, że chłopcy jej nie usłyszą. Po feriach zimowych pani Duggan nie pojawiła się już w szkole; przysłano zastępstwo, potwierdzając w ten sposób pogłoski o jej poważnej chorobie. Pani Doubbet również musiała przejąć część obowiązków przyjaciółki, ucząc przedmiotów, których serdecznie nie lubiła. „Ale to tylko do powrotu Cory” - powtarzała. Wszystkie wolne chwile poświęcała opiece nad chorą, najpierw w jej różowym domku przy Broad Avenue, a potem w szpitalu, aż wreszcie któregoś dnia pani Dublet nie pojawiła się w szkole i po raz pierwszy od prawie czterdziestu lat ktoś inny poprowadził za nią lekcje. Po korytarzach i boisku błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że pani Duggan umarła. Było to w przeddzień Walentynek.
Pogrzeb odbył się w Davenport, w związku z czym nie zjawił się na nim żaden z uczniów.
Nie zjawiliby się nawet wtedy, gdyby panią Duggan pochowano tutaj, w Elm Haven. Dwa dni później pani Doubbet wróciła do swoich obowiązków.
Patrząc na tę wiekową kobietę, Dale poczuł coś w rodzaju współczucia. Pani Doubbet wciąż była gruba, ale teraz tłuszcz wisiał na niej jak zbyt obszerne palto. Zwisające z ramion fałdy skórne trzęsły się i kołysały przy każdym ruchu. Obwiedzione sinymi obwódkami oczy zapadły się w oczodołach. Nauczycielka wpatrywała się w okno z niemal taką samą miną jak Cordie Cooke. Siwe włosy pożółkły przy czaszce, sukienka wyglądała tak, jakby, pomyliła się przy jej zapinaniu. Otaczał ją nieprzyjemny zapach podobny do tego, jaki czuć było od pani Duggan tuż przed Świętami.
Dale westchnął i poprawił się na krześle. 14.52.
W mrocznym korytarzu coś się poruszyło, coś bladego i niemrawego. Wytężywszy wzrok, Dale rozpoznał Tubby’ego Cooke, otyłego, niedorozwiniętego brata Cordie. Tubby zaglądał do sali, usiłując zwrócić na siebie uwagę siostry, a równocześnie nie pokazać się pani Dublet.
Był bez szans: Cordie całkiem zahipnotyzował widok błękitnego nieba za oknem i nie zauważyłaby brata nawet, gdyby cisnął w nią cegłą.
Dale lekko skinął głową Tubby’emu. Duży czwartoklasista w drelichowym kombinezonie pomachał mu palcami, pokazał coś, co z daleka wyglądało jak przepustka do łazienki, i rozpłynął się w cieniu.
Dale ponownie poruszył się na krześle. Tubby od czasu do czasu bawił się z nim i z jego przyjaciółmi, mimo że Cooke’owie mieszkali w obskurnych barakach na palach stojących wzdłuż torów kolejowych w pobliżu elewatora. Tubby był wielki, brzydki, głupi, brudny i przeklinał bardziej niż jakikolwiek czwartoklasista, ale to nie dyskwalifikowało go jako członka gromadki dzieciaków z miasta nazywających się Rowerowym Patrolem. Zwykle jednak trzymał się z dala od Dale’a i jego kumpli.
Ciekawe, co ten głupek kombinuje, pomyślał leniwie Dale, po czym znowu spojrzał na zegar.
Wciąż wskazywał 14.52.
Jak owady w bursztynie (...)
***
Latem 1960 roku ktoś, albo coś prześladuje dzieci w małym miasteczku. Z niedostrojonych odbiorników przemawiają tajemnicze głosy, w ziemi pojawiają się krwawe szczeliny... Dzieci i ich rodzice odkrywają potworności, o których istnieniu nie wiedzieli...