"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Mój przyjaciel Meaulnes Alain-Fournier

Jak ja się rozczarowałam tą książką...

Może i jestem za głupia i nie trawię tego rodzaju poetyckich, chaotycznych i wzniosłych opowieści nie wiem o czym, ale kompletnie pogubiłam się w tej historii, narracja zupełnie nie trzymała mojej uwagi, strasznie się zmęczyłam i wkurzyłam...
Nie wiem, komu to polecić... Miłośnikom klasyki?

MOJA OCENA: 3/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Każdy z nas pamięta takie chwile, gdy niespodziewanie spostrzega, że przekroczył granicę czasu, którego utracone piękno dopiero teraz pojmuje. Zwykle pamięć szczęśliwych dni spada na nas gwałtownym odkryciem, a radość przywróconego miesza się z nostalgicznym pragnieniem ucieczki do krainy łagodnej ufnego dzieciństwa, podobnej muzyce, niosącej się z daleka o zmierzchu wiosennym.
Jak w plamie słońca spadającej stromo w burzliwy majowy czas wstają daleko krajobrazy naświetlone soczyście, gdy dokoła burawy cień — tak i w dniu powszednim odsłaniają nam się wyspy minionego szczęścia, uczuć niewinnych i mocnych. Powracają dozgonne przysięgi, śluby niezłamane, miłości, z których już wyrośliśmy. Świat był wtedy wspaniały, urzekał i oszałamiał. Uczyliśmy się jego niespodzianek. Nieomylne ciało, pierwszy raz dochodzące do głosu, poznawało nas z kształtami, zapachami nocy i ciszą muzyczną świtów. Nie tłoczono w nas jeszcze prostackich praw, którymi dziś świat się rządzi. O, tamten, opłakany, żegnany uśmiechem pełnym łkania, był inny. On im na pewno nie podlegał.
Przypominam sobie dokładnie miejsce rozstania. Ogromną, balsamiczną topolę i szumiące nad nią obłoki. Stałem z ręką przy oczach. Odchodzili rówieśnicy, odchodzili weseli, machając kolorowymi kostiumami. Szli przez młode żyto, sami niewiele wyżsi. Głosy ich wesołe, choć niejasne na wietrze, bólem ściskały serce.
Za olszyną grzmiało niegroźną, krótką burzą, po której włosy mocniej pachną i wszystko rośnie. Stawy przed deszczem niosą się daleko wonią nagrzanego zielska. Koledzy szli się kąpać. Mogłem ich jeszcze dobiec. Mogłem zawołać. A jednak wiedziałem, że wyrok już zapadł i nic go nie odmieni. Zostałem sam.
Tak i wyście pozostawali. Może była to chwila przed lustrem, gdy nie poznawaliście własnych rysów. Może przebudzenie radosne w rozkopanym łóżku, 1 myślą niejasną o chwili, która była granicą przekroczoną nieopatrznie.
A jeśli w te dni pamiętne rozkwita pierwsza chłopięca miłość? Nigdy nie kochaliśmy bardziej, niezauważeni, nie posądzeni o tak mocne uczucia. Kobiety, o ileż od dziś otaczających nas piękniejsze, lekceważyły nasze rozpaczliwe próby. Nieuważne ich spojrzenia napełniały nas skrywaną rozkoszą, choć wpychały nas w dziecięctwo, jak w bezpłciowe sukienki, z których już powyra- staliśmy.
A przyjaciel, ten jedyny przyjaciel? Przecież chcieliśmy dla niego umierać. Powierzaliśmy mu największe tajemnice, w gniewie potem wykrzykiwane przeciw nam. Mimo to kochaliśmy go bardzo. Usypialiśmy w poczuciu słabości, wydani na jego okrutną, pół- boską tyranię, która nigdy nie stanie się naszym udziałem.
Gdy przeszłość przywołana smakiem zgryzionego liścia, zapachem tataraku, śmiechem dziewczyny przechodzącej w ciemności uderzy w piersi jak fala, nie próbujcie powrotu.
Świat, który tak wyraźnie jaśnieje w waszej pamięci, istnieje już tylko w was. Pięknieje z każdym rokiem. Z oddalenia lat rysunek nabiera czystości i wasz udział w tamtym przepadłym życiu rośnie. Ale powrotu szukać na próżno. Zaufajmy Meaulnes’owi.
Jeszcze raz was w te dni szczęśliwe poprowadzi Wielki Meaulnes sam gorzko zabłąkany w manowcach świata i uczuć. Ufnie zacieśnijmy palce wokół jego dłoni.Tajemnice, które wam odsłania, są waszymi tajemnicami. Jest wam tak bliski, bo opowiada o was samych sprzed lat. O kraino pogody, żegnana i znów odnaleziona.Słuchaj Meaulnes’a, ale nie idź za nim, bo będziesz cierpiał. Pożegnaj go przy tej topoli, przy której ja żegnałem towarzyszy biegnących ku stawom do majowej kąpieli w pachnącej wodzie i nadchodzącej ulewie. Meaulnes spróbował powrócić, poznał prawdę i nie uwierzył jej, nigdy się z nią nie pogodził.Co nas obchodzi Alain-Foumier i jego namiętne listy do Jacques’a Rivičre? Chyba można mu tylko zazdrościć, że poległ w tamtej wojnie, kiedy życie miało swą cenę.
Słuchaj raczej opowieści Meaulnes’a. Kraina, do której cię wprowadzi, nie jest ci obca. Przemierzysz ją z nim razem zbyt szybko, jak prawie niezauważane przebiegłeś tamte szczęśliwe lata młodości. I znów powrócisz do swoich jałowych prac, do walki, po której już nie oczekujesz zwycięstwa. Gdy on tymczasem będzie rozpaczliwie szukał drogi powrotnej do tego, co nosi w sobie. Nie uwierzy, nie pogodzi się ze światem zastanym w świetle dnia. Gdy będzie odchodził, gdy poczujesz żal i będziesz widział jego sylwetkę zacierającą się w wiosennym zmroku, szepnij: Mój przyjaciel Meaulnes!
Wiedz, żeś go pozyskał. Będzie twym przyjacielem, jak jest moim. Zostanie z tobą obok owianych smutkiem, najbliższych sercu dni młodości.
Wojciech Żukrowski

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I NOWY UCZEŃ

Przyjechał do nas pewnej listopadowej niedzieli, roku 189...

Mówię ciągle jeszcze „do nas”, choć dom ten do nas już nie należy. Opuściliśmy te strony blisko piętnaście lat temu i na pewno nigdy już tam nie powrócimy.

Mieszkaliśmy w gmachu „Szkoły Wyższej” w Sainte-Agathe. Ojciec mój, którego tak jak koledzy nazywałem „panem Seurel”, prowadził tam jednocześnie „kurs wyższy”, gdzie przygotowywano się do patentu nauczycielskiego, i „kurs średni”. Matka moja uczyła młodsze klasy.

Na krańcach miasta długi, czerwony dom, z pięciorgiem drzwi osłoniętych dzikim winem; olbrzymie podwórze z werandą i suszarnią na bieliznę otwierało się na ulicę wielką, staroświecką bramą; od północy żelazne ogrodzenie wzdłuż drogi prowadzącej na dworzec, odległy o trzy kilometry; na południe i za domem pola, ogrody i łąki, które łączyły się z przedmieściami... oto pokrótce plan tego miejsca, gdzie upłynęły najbardziej burzliwe i najdroższe dni mego życia, miejsca, skąd brały początek nasze przygody; tu się rodziły i stąd wyruszały w dal, aby potem jak fale powrócić, rozbijając się o samotne skały nadbrzeżne.

Przywiodła nas tu przypadkowa zmiana personelu, decyzja jakiegoś inspektora czy naczelnika. Dawno już bardzo, któregoś dnia pod koniec wakacji, matka moja i ja zajechaliśmy chłopskim wozem przed zardzewiałą kratę; za nami wlókł się drugi wóz z całym naszym dobytkiem. Jakieś łobuzy, które właśnie kradłybrzoskwinie z ogrodu, umknęły cichaczem przez dziury w płocie. Macka moja, zwana przez nas Millie — niewątpliwie najbardziej systematyczna gospodyni, jaką kiedykolwiek widziałem — weszła zaraz do zaśmieconych, pełnych słomy pokoi i natychmiast skonstatowała z rozpaczą, jak przy każdej przeprowadzce, że nasze meble nigdy się nie pomieszczą w tak źle rozplanowanym domu. Wróciła, żeby zwierzyć mi się z tej troski. Mówiąc do mnie obciera- ła łagodnie chustką moją dziecinną twarzyczkę zakurzoną po przebytej drodze. Potem weszła znów do mieszkania, żeby policzyć, ile drzwi i okien należałoby zamknąć „na stałe”, aby się można było w nim zagospodarować. Zostałem sam, w dużym słomianym kapeluszu na głowie na wyżwirowanym podwórzu obcego domu; czekając myszkowałem z ciekawością wkoło studni i pod szopą.

Tak przynajmniej wyobrażam sobie dzisiaj nasz przyjazd. Mówię „wyobrażam sobie”, bo ile razy pragnę przypomnieć sobie ten pierwszy wieczór oczekiwania na podwórku Sainte-Agathe, wspomnienia innych oczekiwań tłoczą mi się do głowy; widzę siebie opartego o bramę i wypatrującego z niepokojem kogoś, kto ma zjawić się z daleka na drodze. I jeśli chcę sobie uprzytomnić pierwszą noc, którą spędziłem tam, w pokoiku na poddaszu — to zarazem już przypominam sobie inne noce; nie jestem sam w tym pokoiku: po ścianie przesuwa się wysoki cień niespokojnej, kochanej postaci. Cały ten pogodny krajobraz, szkoła, pole starego Marcina, trzy drzewa orzechowe na nim rosnące, ogród, do którego codziennie koło czwartej cisnęła się już gromadka odwiedzających sąsiadek, wszystko to na zawsze zmieniło się, załamało w moim wspomnieniu, zmącone przez obecność tego, który zburzył lata naszego pacholęctwa i którego ucieczka nawet nie powróciła nam utraconego spokoju.

Mieszkaliśmy tam jednak już od dziesięciu lat, kiedy przyjechał Meaulnes. Miałem wtedy lat piętnaście. Była to ponura, listopadowa niedziela; pierwszy raz czuło się zimę w powietrzu. Przez cały dzień Millie czekała posłańca ze stacji, który miał jej przywieźć nowy kapelusz. Rano z tego powodu nie poszła na mszę; siedziałem na chórze wraz z innymi dziećmi i do samego kazania z niepokojem popatrywałem w stronę dzwonnicy, żeby wreszcie zobaczyć matkę wchodzącą w nowym kapeluszu.

Po południu musiałem sam pójść na nieszpory.
Zresztą — powiedziała mi na pociechę otrzepując ręką moje uczniowskie ubranko — gdyby mi nawet kapelusz przywieźli, pewno musiałabym i tak na cały dzień zostać w domu, żeby go przerobić.

Zimą często w ten sposób schodziła nam niedziela. Od samego rana ojciec szedł łowić szczupaki gdzieś daleko, nad stawem osnutym mgłami, a matka aż do nocy siedziała w ciemnym pokoju i dłubała coś koło skromnych swych toalet. Zamykała się tam z obawy, żeby któraś z jej przyjaciółek, równie jak ona uboga, ale i równie dumna, nie zastała jej przy tej robocie. A ja wróciwszy z nieszporów siedziałem w zimnej jadalni czytając książkę i czekając, aż matka otworzy drzwi, aby pokazać mi się w nowym stroju.

Tej niedzieli jakieś bardziej ożywione zebranie zatrzymało mnie przed kościołem. Szli z dzieckiem do chrztu i koło głównego wejścia tłoczyła się gromadka ciekawych chłopaków. Na placu przed kościołem kilku ludzi w mundurach strażackich ustawiło się szeregiem; stali tak, zmarznięci, przytupując nogami i słuchając brygadiera Boujardon, który wdawał się w długie teoretyczne wywody.

Dzwony bijące na chrzest zamilkły nagle, jak dzwon weselny uderzony przez pomyłkę niewłaściwego dnia i w niewłaściwym miejscu. Boujardon i jego ludzie, z bronią przewieszoną przez ramię, ruszyli z miejsca kłusem pociągając za sobą sikawkę; widziałem, jak znikli na pierwszym zakręcie, a za nimi biegli w milczeniu czterej chłopcy; słyszałem tylko, jak pod ich grubymi podeszwami łamała się trzeszcząca cienka warstwa lodu pokrywająca drogę. Ale nie śmiałem biec za nimi.

Zdawało się wtedy, że nigdzie w całym miasteczku nie pozostało już żywej duszy, z wyjątkiem „Café Daniel”, skąd dolatywały to głośne, tó cichsze głosy pijącej kompanii. Poszedłem w stronę domu wzdłuż muru , który odgraniczał nasze podwórko od miasteczka, i stanąłem przed małą, żelazną furtką trochę niespokojny z powodu opóźnienia.

Była otwarta i zmiarkowałem od razu, że dzieje się coś niezwykłego. Istotnie, przy drzwiach jadalni, tych, które najbliżej były oszklonych drzwi wychodzących na podwórze, stała jakaś kobieta i nachylając się wypatrywała kogoś przez firanki. Była drobna, siwa, w staromodnym czarnym aksamitnym kapturku. Twarz miała wąską i delikatną, ale zmienioną od niepokoju; nie wiem, dlaczego na widok jej doznałem jakiejś nieokreślonej obawy i zatrzymałem się na pierwszym schodku przed furtką.
Gdzież on mógł się podziać? — mówiła do siebie półgłosem — był tu ze mną przed chwilą, obszedł już cały dom naokoło, może uciekł...

I po każdym zdaniu leciutko trzykrotnie uderzała w szybę. Nikt nie przychodził otworzyć nieznajomej. Millie zapewne miała już ten nowy kapelusz i teraz, głucha na wszystko, siedziała w głębi swego ciemnego, czerwonego pokoju, przed łóżkiem zarzuconym starymi wstążkami i podniszczonymi piórami i szyła, pruła, przerabiała... Istotnie, kiedy wszedłem do jadalni, ukazała się matka podtrzymując rękami nad głową jakieś nie przymocowane jeszcze jak należy do kapelusza wstążki, pióra i mosiężne druty. Uśmiechnęła się do mnie niebieskimi oczyma zaczerwienionymi od pracy w ciemnym pokoju i zawołała:
Popatrz! Czekałam na ciebie, żeby ci go pokazać...
Ale ujrzawszy obcą kobietę, która weszła za mną i usiadła w dużym fotelu w głębi jadalni, zatrzymała się zażenowana. Prędko zdjęła z głowy kapelusz i jeszcze potem, przez cały czas rozmowy z nieznajomą, przyciskała go prawą ręką do piersi, dnem na ze- zewnątrz, tak że wyglądał jak gniazdo.

Kobieta w kapturku trzymała wciąż parasol i skórzaną torebkę między kolanami; zaczęła się tłumaczyć; mówiła kiwając lekko głową i mlaskając językiem jak te sąsiadki, które przychodziły do nas z wizytą. Odzyskała już całkowicie pewność siebie. Przybrała nawet mówiąc o synu jakiś tajemniczy ton wyższości, który nas zastanowił.
Przyjechali oboje powozem z La Ferte d’Angillon, leżącego czternaście kilometrów od Sainte-Agathe. Była wdową i, jak nam dała do zrozumienia, osobą bardzo bogatą. Młodszego syna, Antoniego, straciła: umarł kiedyś podobno wróciwszy ze szkoły,  to na skutek kąpieli w jakimś brudnym stawie... Postanowiła oddać starszego, Augustyna, na stancję do nas, żeby mógł uczęszczać na kurs wyższy.
I od razu zaczęła wychwalać tego nowego ucznia, którego nam przywiozła. Nie mogłem już odnaleźć w niej tej siwej, małej kobiety, którą widziałem pochyloną przed oszklonymi drzwiami z wyrazem błagania i niepokoju na twarzy, podobną do kury, która zgubiła najbardziej ukochane swoje pisklę.

To, co z zachwytem opowiadała o synu, było zdumiewające. Lubił sprawiać jej różne przyjemności: czasami całe kilometry chodził wzdłuż rzeki i wyszukiwał dla niej ukryte w trzcinach jaja kurek wodnych albo dzikich kaczek... Zastawiał także sidła... Zeszłej nocy znalazł w lesie bażancicę złapaną na wnyk.
Ponieważ ja sam nie śmiałem wprost pokazać się w domu, jeśli rozdarłem ubranie — spojrzałem na Millie ze zdziwieniem.
Ale matka nie słuchała już. Kiwnęła nawet na obcą panią tak, jakby chciała nakazać jej milczenie, a sama kładąc swoje „gniazdo” na stole wstała nic nie mówiąc, jakby miała zamiar kogoś zaskoczyć.

Rzeczywiście, nad nami, w składziku, gdzie schowane były różne poniszczone pamiątki z ostatnich uroczystości 14 lipca, słychać było jakieś nieznajome kroki rozlegające się po ogromnym strychu pierwszego piętra; dźwięk ich gubił się w stronie pokoików umieszczonych na poddaszu, gdzie zwykle przechowywano jabłka i suszono kwiat lipowy.
Już przed chwilą słyszałam te kroki, tam w pokojach na dole — powiedziała półgłosem Millie — ale myślałam, że to ty, Franku, żeś wrócił...
Nikt nie odpowiedział. Wszyscy staliśmy nieruchomo, z bijącym sercem; wreszcie otworzyły się drzwi prowadzące ze strychu na schody kuchenne, ktoś zszedł po stopniach, przeszedł przez kuchnię i stanął w ciemnych drzwiach jadalni.
To ty, Augustynie? — zapytała staruszka.
Był to wysoki chłopak wyglądający mniej więcej na.siedemnaście lat. W zmierzchu, który ogarnął pokój, na razie dostrzegłem tylko, że miał chłopski, filcowy kapelusz zsunięty trochę w tył głowy i czarną, uczniowską bluzę z paskiem. Widziałem także, że się uśmiechał...
Zobaczył mnie i, zanim które z nas zdążyło zażądać od niego jakiegoś wyjaśnienia, spytał:
Pójdziesz ze mną na podwórze?
Zawahałem się przez chwilę, ale widząc, że Millie nie zatrzymuje mnie, wziąłem czapkę i podszedłem do chłopca. Wyszliśmy drzwiami kuchennymi i skierowaliśmy się w stronę oszklonej werandy, już prawie zupełnie ciemnej. W ostatnich blaskach dnia idąc z nim przypatrywałem się jego kanciastej twarzy o prostym nosie i górnej wardze pokrytej lekkim puchem.
Patrz — powiedział — znalazłem to u was na strychu. Czyś nigdy tam nie zaglądał?
Trzymał w ręce małe, sczerniałe kółko drewniane, na które nawinięty był porozrywany sznurek od lontu: było to zapewne słońce albo księżyc pozostały z ogni sztucznych, które puszczono 14 lipca.
Dwa nie wystrzeliły, spróbujemy je zapalić — powiedział spokojnie i takim tonem, jakby spodziewał się potem znaleźć jeszcze coś lepszego.
Rzucił kapelusz na ziemię i zobaczyłem, że głowę miał ogoloną jak chłopi. Pokazał mi oba fajerwerki z urwanymi, czarnymi knotami; widocznie płomień przepalił je i okopcił, zanim wygasł. Zatknął w ziemię piastę kółka i, ku memu wielkiemu zdumieniu, bo było to surowo nam wzbronione, wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek. Schylił się ostrożnie i przytknął płomień do knota. Potem wstał i, chwyciwszy mnie za rękę, szybko odciągnął na bok.

W chwilę potem Millie, która przez ten czas utargowała z matką chłopca warunki, na jakich przyjmuje go na stancję, wyszła z nią przed dom i zobaczyła wytryskujące pod szklany dach snopy czerwonych i białych iskier. Przez mgnienie oka ujrzała, jak oświetlony tym fantastycznym blaskiem stałem nieruchomo, trzymając za rękę tego nieznajomego dryblasa...
I tym razem jeszcze nie śmiała nic powiedzieć.
Wieczorem zasiadł z nami przy rodzinnym stole ten nowy, milczący towarzysz; jadł z głową spuszczoną i zdawał się nie widzieć spojrzeń na niego skierowanych (...)
***
Francja, tuż przed I wojną światową. Do szkoły Sainte-Agathe przybywa nowy uczeń – Augustin Meaulnes. Żądny przygód, impulsywny chłopak nie chce poddać się dyscyplinie. Szybko staje się swoistym przywódcą, zyskując podziw i uznanie kolegów. Pewnego dnia ucieka ze szkoły i przypadkowo trafia do wioski, w której poznaje piękną Yvonne de Galais. To spotkanie staje się początkiem wielkiej namiętności, która opęta nie tylko Augustina, ale także jego najlepszego przyjaciela, Françoisa. Czy słowo „kocham” zniszczy tą więź?

Czarująca opowieść o miłości trudnej i pięknej niosącej ze sobą dylematy i wyzwania. O miłości w sercach pełnych młodzieńczego żaru, który zagłusza głos rozumu i każe pędzić w świat emocji.



EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER








Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger