Szczęśliwa godzina w piekle - Tad Williams
Polecam całą serię!!!
MOJA OCENA: 9/10
Na każdego chyba człowieka przychodzi w życiu – nawet pozagrobowym, jak w moim wypadku – taka chwila, kiedy nie może nie zadać sobie pytania: Co ja tutaj, psiakrew, robię? Ja miewam je częściej niż większość z was (średnio ze dwa razy w tygodniu), ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się to w bardziej dramatycznych okolicznościach. Bo widzicie… właśnie miałem pójść do Piekła.
Dobrowolnie.
Nazywam się Bobby Dolar, a czasami Doloriel, zależnie od towarzystwa, w jakim się znajduję. Dotarłem w to paskudne miejsce windą. Była to długa, dłuuuga jazda w dół, o której może wam jeszcze opowiem. Miałem też na sobie nie swoje ciało, a całą wiedzę o tych okolicach zaczerpnąłem od pewnego zbuntowanego anioła stróża, który mi to wyszeptał wprost do mózgu we śnie. Nie było tego wiele; właściwie wszystko mógłbym streścić w jednym zdaniu: „Stary, pojęcia najbledszego nie masz, jak tam jest wrednie”. Tak czy owak stałem oto u bram piekielnych, na przyczółku mostu Nerona – bezkształtnego kamiennego przęsła zawieszonego nad otchłanią tak głęboką, że gdyby miejscem akcji była stara poczciwa Ziemia, sięgnęłaby ona na wskroś do antypodów albo i jeszcze dalej. Piekło jednak nie znajduje się na Ziemi, a owa przepaść nie była bezdenna – o, nie! Bo tam, w dole, w najczarniejszej ciemności, kilometry i kilometry pod moimi stopami, działy się naprawdę paskudne rzeczy. Domyślałem się tego po słabych krzykach, jakie stamtąd dobiegały. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak głośno muszą się ci nieszczęśnicy drzeć, skoro słychać ich aż tutaj… ani też jak straszliwe męki zmuszają ich do takiego wrzasku. Jeszcze nogi na moście nie postawiłem, a już zadawałem sobie pytania, na które nie chciałem znać odpowiedzi.
Na wypadek gdyby jeszcze się wam to wszystko nie wydało dostatecznie dziwaczne, służę inną ciekawą informacją: jestem aniołem. Nie tylko więc zmierzam do najgorszego miejsca, jakie ktokolwiek z was może w życiu (wiecznym) zobaczyć, ale robię to jako wróg i szpieg. Aha, no i pakuję się tam, by ukraść coś jednemu z najpotężniejszych, najokrutniejszych demonów, jakie kiedykolwiek istniały: Eligorowi Jeźdźcowi, arcyksięciu Piekła.Pytacie: Co? Nie co, tylko kogo. Moją dziewczynę, Caz. To też demonica i najpierw była z nim, a on wciąż ma nad nią władzę.
I jeszcze jedno. Kiedy powiedziałem, żem anioł, toście sobie pewnie zaraz wyobrazili dumnego mściciela ze skrzydłami i z płomienistym mieczem w prawicy. Duży błąd. Jestem z tych aniołów, co żyją sobie na Ziemi, udając ludzi, i pracują jako adwokaci ludzkich dusz. Można powiedzieć, obrońcy z urzędu. Tak że jedyną moją bronią w konflikcie była garść informacji – dość, abym wiedział, że mam poważny problem. Ja kontra arcyksiążę Piekła, na jego terenie… Dobre, nie?
Znajdowałem się w absolutnie największym pomieszczeniu, jakie ktokolwiek widział, jak sądzę. Wszyscy ci średniowieczni artyści malujący to miejsce, choćby obdarzeni najbujniejszą fantazją, nawet się nie zbliżyli do tej skali. Stałem między strzelającymi w górę murami z grubo ciosanego kamienia, po obu stronach niknącymi gdzieś poza zasięgiem wzroku. Miałem wrażenie, że są też lekko zakrzywione, jak gdyby cała ta przestrzeń zamknięta była we wnętrzu cylindra jakiegoś przeogromnego silnika. Gdzieś tam po drugiej stronie mostu wznosiła się zapewne kolejna taka ściana i cel mojej wizyty – stercząca niczym tłok w tym cylindrze nieskończenie wielka wieża: Piekło. Sam most był węższy niż moje wyciągnięte w bok ramiona, najwyżej półtora metra. Niby niemało, tylko że pod tą kamienną kładką nie było nic poza pustką: przepaść sięgająca głębiej niż moja wyobraźnia, nie mówiąc już o wzroku, gdzieś tam żarząca się ogniem piekielnym, którego słabiutki blask uzmysławiał mi, jak długo bym spadał, gdybym postawił krok nie tam, gdzie trzeba.
Wierzcie mi: jak każda zdrowa na umyśle istota wolałbym w tej chwili być gdziekolwiek indziej, nie tutaj – ale, jak później wyjaśnię, musiałem się nieźle napracować, żeby dotrzeć choć do tego miejsca. Dowiedziałem się, jak tu trafić, odszukałem wejście, którego od dawna nikomu nie przychodziło do głowy strzec, załatwiłem sobie nawet przebranie: nowiutkie diabelskie ciało (bo inaczej nie mógłbym się tam swobodnie poruszać, nie?). Z pewnością byłem nieproszonym gościem, ale i za to zdążyłem już zapłacić całkiem sporo.
Zbliżając się do krawędzi, wziąłem głęboki wdech. Powietrze wydawało się aż szorstkie od siarkowego dymu i słabo, lecz wyraźnie wyczuwalnego odoru palonych ciał. Kamyk wyskoczył mi spod buta i wpadł w przepaść. Nie próbowałem nawet nastawić uszu w oczekiwaniu na odgłos upadku, bo byłoby to bezcelowe. Zwlekać z podjęciem budzącego grozę kroku można tylko do czasu, bo z każdą chwilą wycieka z nas odwaga – a ja wszak wiedziałem, że dalej może być tylko gorzej. Jeśli nawet przedostanę się na drugą stronę mostu i jakoś przeszwarcuję przez bramę Piekła, to przecież za nią roi się od stworzeń, które serdecznie nienawidzą aniołów w ogóle, a mnie w szczególności.
Most Nerona jest niemal równie stary jak chrześcijaństwo: zbudowano go specjalnie na przyjęcie tego cesarza, który ponoć grał sobie na lirze, gdy płonął podpalony z jego rozkazu Rzym. Neron nie był może najgorszym z rzymskich imperatorów, ale i tak nieźle sobie nagrabił – ot, choćby przez to, że kazał zamordować własną matkę. Dwukrotnie!Jego rodzicielka Agrypina była siostrą innego cesarza, jeszcze większego sukinsyna, o którym pewnieście słyszeli: niejakiego Kaliguli. Facet ożenił się z inną ze swych siostrzyczek, ale bzyknął je wszystkie, też zresztą niezłe ziółka. Miarka się w końcu przebrała i Kaligulę zlikwidowała własna straż przyboczna, lecz grzechy Agrypiny poszły w niepamięć; wyszła później za następnego władcę, starego Klaudiusza, i nawet udało się jej namówić go do wydziedziczenia syna z pierwszego małżeństwa i wyznaczenia pasierba – jej Neronka – na następcę tronu. Gdy poczciwina Klaudiusz się zgodził i ogłosił ów fakt urbi et orbi, skłoniła go do błyskawicznej, acz mimowolnej abdykacji, podsuwając mu zatrutą potrawkę z grzybów.
Neron okazał się pojętnym uczniem i wdzięczność za matczyną pomoc w osiągnięciu pozycji najpotężniejszego człowieka na świecie wyraził przez naśladownictwo. Najpierw zlecił spreparowanie statku, którym miała odbyć morską przejażdżkę, aby się na fali przełamał i zatonął. Fachowcy robotę wykonali solidnie, plan jednak zawiódł, gdyż Agrypina, twarda zawodniczka, spokojnie dopłynęła do brzegu. Synalek rad nierad musiał zrezygnować z finezyjnych rozwiązań i zwyczajnie kazał ją pretorianom zabić w letniej willi pod Neapolem, gdzie wypoczywała po trudach wodnego maratonu. Wartości rodzinne w wydaniu rzymskim.Neron niejedno jeszcze zrobił w życiu świństwo, ze zgładzeniem tysięcy niewinnych chrześcijan na czele, ale wcale nie dlatego w Piekle podjęto na jego cześć specjalną inwestycję inżynieryjną. W kronikach tego nie przeczytacie, ale biedak nie miał pojęcia, że małżeństwo mamusi z Klaudiuszem i zmiana personalna na stanowisku następcy tronu były wynikiem drobnej umowy, jaką Agrypina zawarła z jednym z bardziej wpływowych mieszkańców Piekła, niejakim Ignokulim. Oczywiście ani on, ani nikt inny z piekielnej kamaryli nie miał Neronowi za złe stuknięcia mamy – przeciwnie, nawet im się to podobało. Oczekiwali jednak odeń wypełnienia umowy, ponieważ Piekło miało wobec Rzymu wielkie plany. Cesarz jednak ani myślał honorować podpisany przez Agrypinę cyrograf. Przypuszczalnie nie zdawał sobie sprawy, z jak potężną organizacją zadziera; Rzymianie inaczej widzieli kwestie nadprzyrodzone – Pluton, Hades, Cerbery, Styksy, Pola Elizejskie i takie tam różne. Musiało to wyglądać jak z tym hollywoodzkim producentem z Ojca chrzestnego, który sądził, że don Corleone to taki sobie rzezimieszek, któremu można powiedzieć „spadaj”, a na drugi dzień się obudził z urżniętym końskim łbem w pościeli.
Wkurzyć Piekło to kiepski pomysł. Kariera młodego cesarza błyskawicznie się załamała; ani się obejrzał, jak stracił tron i przyszło mu wiać z miasta w przebraniu, a wkrótce potem popełnił samobójstwo. Ale prawdziwa niespodzianka dopiero go czekała.
Ignokuli, jak większość piekielnych dygnitarzy, jest świetny w chowaniu uraz. Kiedy Neron zjawił się u bram Piekła, odkrył, że specjalnie dla niego zbudowano nowe wejście. Tak jest, ten właśnie most, na który teraz miałem wkroczyć. Tysiąc demonów w galowym rynsztunku rzymskich pretorianów już na niego czekało, aby delikwent miał eleganckie entrée, do jakich przywykł za życia. Wspaniały orszak ruszył za nim rzędem przez przepaść z biciem w bębny i dęciem w trąby, ale kiedy już Neron dotarł na drugą stronę, wszyscy zniknęli jak zjawy, zostawiając go sam na sam z jedyną osobą, która czekała nań z otwartymi ramionami i okrutnym uśmiechem: nieświętej pamięci matulą Agrypiną.Widok musiał być okropny: pokurczone widmo, ociekające morską wodą i broczące krwią z ran od pretoriańskich mieczy. Neron w mig pojął, że to nie triumfalny wjazd do Rzymu, i chciał prysnąć z powrotem za most, ale drogę zagrodził mu Ignokuli we własnej straszliwej osobie: wielka, drżąca gniewem bryła oczu i zębów.
„Caveat imperator“, rzekł mu ponoć demon na powitanie. Kiepskie kalambury są tam, na dole, uważane za jedną z bardziej wyrafinowanych tortur. Potem Agrypina chwyciła synka krwawymi szponami i z siłą, jakiej nigdy nie miała za życia, powlokła go przez bramę na spotkanie z losem, jaki mu Piekło zgotowało. Z tego, co wiem, siedzi tam do dzisiaj, prawdopodobnie gdzieś na dnie z resztą krzykaczy.Potem o moście Nerona w zasadzie zapomniano i chyba ja pierwszy miałem znów z niego skorzystać po tych niemal dwóch tysiącach lat – frajer do kwadratu, żywy dowód na to, że nigdy, przenigdy nie należy nadeptywać na odcisk któremuś z dużych chłopców z Piekła. Czy nie sądzicie, że Wszechświat chciał mi w ten sposób coś dać do zrozumienia?
Postawiłem stopę na moście i ruszyłem przed siebie.Szedłem tak noga za nogą chyba od kilku godzin, kiedy zauważyłem, że dobiegające z dołu wrzaski jakby przybrały na sile. Miałem nadzieję, że to oznaka zbliżania się do środka mostu, choć równie dobrze to diabłom mogła się skończyć przerwa obiadowa. Zerknąłem w otchłań, napinając wszystkie mięśnie, aby zrównoważyć nagły zawrót głowy, nie tyle fizyczny, ile egzystencjalny. Perspektywa zamieniła wydostające się ze szczelin w ścianach płomienie w koncentryczne kręgi ognia niczym na gigantycznej tarczy strzelniczej.
Tuż przy twarzy mignęły mi skórzaste skrzydła jakiegoś stwora i zorientowałem się, jak blisko krawędzi stoję. Cofnąłem się na środek i pomaszerowałem dalej, nadal w kierunku niewłaściwym według wszelkich norm zdrowia psychicznego. Skrzydlate coś znów musnęło mi skórę, ale było za ciemno, żeby to rozpoznać. Nie był to raczej nietoperz, bo te na ogół nie płaczą.Wiele godzin później rozżarzone kręgi wciąż były prosto pode mną. Kiedy się przekracza piekielną fosę szeroką jak Dakota Południowa, określenie „pośrodku” jest względne, niemniej świadomość oddziaływała dość depresyjnie.
Cykl: Bobby Dollar (tom 2)