"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Upiorny narzeczony i inne opowieści z dreszczykiem Edgar Allan Poe, Joseph Conrad i inni...

Klimatyczny zbiorek, z koszmarnym (negatywnie) pierwszym opowiadaniem, pełen romantyzmu i rozwlekłości:) Uroczy, ale i pełen grozy.

Polecam miłośnikom klasyki

MOJA OCENA: 7/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!


WILLIAM AUSTIN

Peter Rugg, zaginiony

Od Jonatana Dunwella z Nowego Jorku 
do pana Hermana Krauffa:

Szanowny Panie Stosownie do obietnicy, postaram się zrelacjonować Panu wszystkie zebrane przeze mnie szczegóły, dotyczące zaginionego mężczyzny i dziecka. Nie ulega wątpliwości, że do tak wytrwałych poszukiwań skłaniała mnie w dużej mierze pełna współczucia niecierpliwość, z jaką Pan zdawał się oczekiwać wyników moich starań.
Pamięta Pan może, iż w lecie 1820 roku wezwany zostałem w interesach do Bostonu. Dopłynąwszy statkiem pocztowym do Providence, dowiedziałem się, że wszystkie miejsca w dyliżansie są już zamówione. Miałem więc do wyboru: albo czekać parę godzin, albo przyjąć miejsce obok woźnicy, gdy ten uprzejmie mi je zaproponował. Zasiadłszy przy jego boku, wnet stwierdziłem, że to człowiek bystry i rozmowny. Przebyliśmy już jakieś dziesięć mil, kiedy konie nagle położyły uszy po sobie jak zające, a woźnica spytał: - Ma pan ze sobą płaszcz?
- Nie - odparłem. - Dlaczego?
- Bo wnet będzie panu potrzebny. Widzi pan uszy wszystkich koni?
- Tak, właśnie chciałem spytać, co to ma znaczyć?
- Zobaczyły tego, co sprowadza burzę; my też wnet go zobaczymy.
W owej chwili na firmamencie nie było ani jednej chmurki. Wreszcie hen na drodze ukazał się maleńki punkcik.
- O, tam nadjeżdża ten, co wywołuje burzę. Zawsze zostawia po sobie ulewny deszcz. Dobrzem go sobie zapamiętał po tylu zmoczonych kurtkach. Myślę, że ten biedak sam się też nacierpi i to więcej, niż ludziom wiadomo.
Zaraz potem, w dużym pędzie, chyba ze dwadzieścia mil na godzinę, minął nas zniszczony stary powozik, zaprzężony w wielkiego karego konia. W powozie siedział mężczyzna z dzieckiem przy boku. Trzymał lejce mocno i jasne było, że przewidywał ten pośpiech. Wydawał się zgnębiony i patrzył z niepokojem na pasażerów dyliżansu, a zwłaszcza na woźnicę i na mnie. Gdy tylko nas minął, uszy koni wróciły do normalnej pozycji i pochyliły się ku przodowi tak, że prawie się stykały.
- Kim jest ten człowiek? Wygląda, jakby miał ciężkie zmartwienie.
- Nikt nie wie, kim or jast, lecz ani jego osoba, ani dziecko nie są mi obce. Spotykałem go bardzo często i tyle już razy pytał mnie o drogę do Bostonu, nawet wtedy, gdy podróżował w kierunku wręcz przeciwnym, że ostatnio nie chcę mu już wcale odpowiadać. To dlatego wpatrywał się we mnie z takim natężeniem.
- Czyż on nigdzie się nie zatrzymuje?
- Nie słyszałem, żeby gdziekolwiek zatrzymał się na dłużej; zawsze tylko na moment, by spytać o drogę do Bostonu, i gdzie by nie był, zawsze panu odpowie, że nie może zatrzymać się ani na chwilę, bo musi do Bostonu dojechać przed nocą.
Wjeżdżaliśmy właśnie na wysokie wzgórze pod Walpole, a ze widać stamtąd było ogromny szmat nieba bez najmniejszej chmureczki, więc zacząłem sobie podkpiwać z woźnicy i jego płaszcza.
- Patrzy pan w kierunku, skąd ten człowiek przybył? Burza nigdy się z nim nie spotyka, ale ciągnie za nim.
Zbliżyliśmy się do następnego pagórka. Gdy byliśmy na szczycie, woźnica wskazał w kierunku wschodnim małą czarną plamkę - może tak dużą jak kapelusz.
- O, tam jest zaczątek burzy. My pewnie dobrniemy do Polleya, zanim do nas dotrze, lecz ten wędrowiec i jego dziecię będą aż do Providence jechali w deszczu, wśród grzmotów i błyskawic.
Konie pognały teraz ze wzmożoną szybkością. Mała czarna chmura sunęła nad drogą, a gdy powiększyła się już znacznie, stała się naraz wyraźnie zwarta, ciemna i gęsta. Potem kilka błyskawic, jedna po drugiej, rozświetliło całą chmurę jasną, nieregularną siecią i coraz to inne, fantastyczne obrazy ukazywały się na niebie. Woźnica zwrócił moją uwagę, że w pewnej chwili cała chmura zupełnie zmieniła kształt. Wykrzyknął, że każda błyskawica wyraźniej ukazuje mu jakby sylwetkę człowieka siedzącego w otwartym pojeździe, zaprzężonym w czarnego konia. Ale mówiąc prawdę, nie dojrzałem tam nic takiego; musiało mu się coś przywidzieć.
Tymczasem dalekie grzmoty zapowiadały już, że wnet nadejdzie ulewa; i akurat dojechaliśmy do zajazdu Polleya, gdy lunęło tak, że potoki płynęły z nieba. Ulewa przeszła zresztą szybko, bo chmura przesunęła się ponad drogą ku Providence. W niedługi czas później przed zajazdem zatrzymał się powozik jakiegoś budzącego zaufanie pana. A że mężczyzna z dzieckiem, którzy przejechali niedawno, wzbudzili współczucie pasażerów, więc też nowo przybyłego zarzucono pytaniami. Okazało się, że owszem, spotkał ich, że mężczyzna wydawał się przestraszony i zapytał o drogę do Bostonu; że jechał tak szybko, jakby miał zamiar przegonić burzę, że w chwili gdy właśnie oba pojazdy się minęły, nagle huknął piorun i to tuż nad głową owego mężczyzny, tak iż zdawało się, że i on, i dziecko, a także powozik z koniem - wszystko zostało trafione.
- Wstrzymałem konia myśląc, że poraził ich grom, ale dojrzałem tylko, że tamten koń szarpnął się, stanął dęba i zwiększył tempo; o ile mogłem to ocenić, gnał równie szybko jak burza.
Nie skończył jeszcze, gdy nadjechał wędrowny handlarz z wozem pełnym blaszanych garnków; przemoknięty był do suchej nitki. Na pytania odpowiedział, że owego mężczyznę i jego pojazd spotkał był w ciągu dwóch tygodni w czterech różnych stanach; że zawsze tamten dopytywał się o drogę do Bostonu, i że za każdym razem taka burza jak dzisiejsza zalewała mu wóz i cały towar, aż wszystkie garnki pływały, więc postanowił na przyszłość ubezpieczyć się od powodzi. Ale - co najbardziej zdumiewało owego handlarza - to fakt, że na długo przed tym, zanim mógł owego człowieka zobaczyć, jego własny koń stawał na środku drogi z uszami położonymi po sobie.
- Jednym słowem.- zakończył swą relację - nie chciałbym tego człeka i jego konia widzieć już nigdy na oczy. Coś mi tak wygląda, jakby byli nie z tego świata.
Tyle tylko zdołałem się dowiedzieć owego dnia; wkrótce potem mógłbym prawie przysiąc, że mi się to wszystko przyśniło, gdyby nie fakt, że niedawno temu stojąc przy wejściu do Hotelu Bennetta w Hartford, usłyszałem nagle, jak jakiś mężczyzna mówił: - Znowu jedzie Peter Rugg ze swoim dzieckiem! Wydaje się przemoczony i zmęczony i dalszy od Bostonu niż kiedykolwiek.
Poznałem od razu, że to ten sam człowiek, którego widziałem przeszło trzy lata temu; każdy bowiem, kto go choć raz widział, nie pomyli się nigdy.
- Peter Rugg? - zapytałem. - Kto to jest ten Peter Rugg?
- Na to - odrzekł zapytany - nikt panu nie potrafi wyczerpująco odpowiedzieć. Jest to znany podróżnik, którego niezbyt lubią oberżyści, bo nigdy się nie zatrzymuje, by zjeść, wypić czy przespać się. Zastanawiam się, dlaczego mu rząd nie powierzy przewożenia listów.
- No, no - wtrącił się ktoś do rozmowy. - Ten pomysł ma i swoje ciemne strony. Ileż to czasu szedłby list do Bostonu, skoro Peter, z tego co mi wiadomo, od dwudziestu lat już nie może tam dojechać.
- Ale - rzekłem - czy ten człowiek nigdy się nie zatrzymuje, nigdy z nikim nie rozmawia? Widziałem go przeszło trzy lata temu koło Providence i wtedy mówiono o nim dziwne rzeczy. Proszę, niech mi pan coś o nim powie.
- Szanowny panie - odparł nieznajomy - ci, którzy wiedzą o tym człowieku najwięcej, najmniej mówią. Słyszałem twierdzenie, że czasem niebiosa naznaczają kogoś swym piętnem czy to za karę, czy na próbę. Czym został dotknięty ten człowiek, nie wiem, toteż raczej jestem skłonny litować się nad nim niż go sądzić.
- Mówisz pan jak człowiek szlachetny. Jeśli znasz go od tak dawna, powiedz mi, proszę, coś więcej o nim. Czy jego wygląd zmienił się bardzo w ciągu tych lat?
- O tak. Sprawiał takie wrażenie, jakby nigdy nie jadł, nie pił i nie spał, a jego dziecię zdaje się jeszcze słabsze od niego.
- A jego koń?
- Jeżeli idzie o konia, to ten jest jak gdyby grubszy i weselszy, więcej w nim życia i odwagi niż dwadzieścia lat temu. Kiedy ostatnim razem Rugg odezwał się do mnie, pytał, jak daleko jest do Bostonu. Powiedziałem mu, że dokładnie sto mil.
„Jakże możesz pan tak mnie oszukiwać! To okrucieństwo wprowadzać w błąd podróżnego. Zmyliłem drogę, proszę więc, wskaż mi, którędy najbliżej do Bostonu”.
Powtórzyłem, że do Bostonu jest sto mil.
„Jak może pan mówić coś takiego! - wykrzyknął. - Wczoraj wieczór powiedziano mi, że jeszcze pięćdziesiąt, a potem jechałem całą noc”.
„Ale oddalasz się pan od Bostonu. Należy zmienić kierunek”.
„Niestety! Wciąż mówią, zmień kierunek. Boston odpływa gdzieś z wiatrem i kręci się jak igła kompasu! Jeden mówi, że Boston jest na wschód, drugi, że na zachód, a wszystkie drogowskazy też mylnie wskazują drogę!”
„Lecz zatrzymaj się pan i spocznij trochę - powtórzyłem.
Wydajesz się przemoknięty i znużony”.
„To prawda. Pogodę miałem okropną, od kiedy wyruszyłem w drogę”.
„Więc zatrzymaj się i spocznij!”
„Nie, nie, nie mogę; muszę dojechać do domu przed nocą, o ile to możliwe. Ale myślę, że się pan myli, jeśli idzie o odległość do Bostonu” - odrzekł Rugg i z tymi słowy popuścił lejców koniowi, którego dotąd z trudem utrzymywał w miejscu, i po chwili znikł w oddali. W parę dni później widziałem go niedaleko Claremont, pędzącego wzdłuż pagórków Unity, przypuszczalnie z szybkością dwunastu mil na godzinę.
- Czy naprawdę nazywa się Peter Rugg?
- Tego nie wiem, lecz przypuszczam, że nie będzie się wypierał swego nazwiska. Może go pan zresztą spytać, bo, o, widzi pan, nawrócił i właśnie znów do nas jedzie.
Rzeczywiście ukazał się rozpędzony kary koń i pojazd byłby nas minął, gdybym się nie zdecydował jednak zagadnąć tego człowieka. Gdy byli tuż koło nas, postąpiłem na jezdnię, by go zatrzymać. Mężczyzna natychmiast ściągnął cugle.
- Wybaczcie, szanowny panie - rzekłem - mą śmiałość, lecz chciałbym wiedzieć, czy to pan Peter Rugg? Bo wydaje mi się, że już kiedyś pana widziałem.
- Tak, nazywam się Peter Rugg. Nieszczęśliwym trafem zmyliłem drogę, a przemoknięty i zmęczony, wdzięczny będę za wskazanie mi drogi do Bostonu.
- Mieszka pan w Bostonie, nieprawdaż? A przy której ulicy?
- Przy Middle Street.
- Dawno opuścił pan Boston?
- Nie powiem panu dokładnie, lecz wydaje mi się, że już dosyć dawno temu.
- Ale jakimż to sposobem i pan, i dziecię pańskie przemokliście tak doszczętnie? Nie padało tu dzisiaj.
- Tam dalej, w górę rzeki, była niedawno silna ulewa. Lecz nie mogę tu dłużej bawić, bo nie zdążę do Bostonu na wieczór. Jak mi pan radzi: jechać starym gościńcem czy nową drogą?
- No, starym gościńcem jest sto siedemnaście mil, a tamtą drogą tylko dziewięćdziesiąt siedem.
- Co mówisz, człowieku!? Żeby tak oszukiwać! Toż to haniebne naigrawać się ze zmęczonego podróżnika. Przecież pan wie, że z Newburyport do Bostonu nie ma więcej jak czterdzieści mil.
- Lecz tu nie jest Newburyport, ale Hartford.
- Niechże pan nie wprowadza mnie w błąd, na Boga! Więc to miasto to nie Newburyport, a rzeka, wzdłuż której jechałem, to nie Merrimack?
- Nie, szanowny panie. Jesteśmy w Hartford, a ta rzeka to Connecticut. Załamał ręce z wyrazem niedowierzania.
- Więc i rzeki także odmieniły swe biegi, tak jak miasta swe leże? Lecz spójrz, chmury zbierają się tam na południu, będziemy mieli deszcz w nocy! Oh, to przekleństwo!
Nie chciał już dłużej zwlekać. Jego koń, zniecierpliwiony, ruszył galopem, unosząc zady jak skrzydła, wyglądał, jakby pożerał wszystko przed sobą, a gardził tym, co zostawało z tyłu (...)
***
Jest do wybór z dwóch wcześniejszych, obszernych antologii: "Opowieści z dreszczykiem" (Iskry 1957, wyd. II 1959) i "Opowieści z dreszczykiem. Noc druga" (Iskry 1960).
Seria kieszonkowa.
1. William Austin: Peter Rugg, zaginiony
2. Washington Irving: Upiorny narzeczony
3. Edward George Earle Bulwer-Lytton: Duchy i ludzie
4. Edgar Allan Poe: Zagłada domu Usherów
5. Joseph Conrad: Gospoda Pod Dwiema Wiedźmami
6. Robert Smythe Hichens: Miłość i profesor Guildea
7. Maurice Renard: Żaba
8. A.J. Alan: Warkoczyk



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger