"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Świat grozy antologia

"Dla tych, co wierzą w duchy!"

Rewelacyjna przygoda na poziomie, z creepy klimatem w stylu retro:)
Zbiorek stary, chyba już unikatowy nawet, ale jary.

Do czytania przy trzaskającym kominku lub na letnich koloniach, przy wieczornych ogniskach!

Ambrose Bierce — Strażnik umarłych (A Watcher by the Dead)
Żarcik, który okazał się wcale nieśmieszny...

Edith Wharton — Panna Mary Pask (Miss Mary Pask)
Nawiedzony dom i jego (nie)śmiertelna lokatorka...

E. F. Benson — W metrze (In the Tube)
Wizje, przebłyski przyszłości i pokutujący duch...

A.M. Burrage — Zamiatacz (The Sweeper)
Cena za bycie podłym - o duchu i jego zemście...

J. Sheridan Le Fanu — Ręka ducha (The Ghost of a Hand)
Diaboliczna ręka siejąca postrach w całym domostwie...

F. Marion Crawford — Górna koja (The Upper Berth)
Nawiedzony statek, nawiedzona koja i creepy rejs...

Henry James — Ponury dom (The Ghostly Rental)
O krucjacie okrutnego ojca...

Edith Wharton — Świat grozy (All Souls)
O czarownicach i rytuałach nie do powstrzymania...

Richard Middleton — Włóczęga (On the Brighton Road)
O duchu, który nigdy nie zazna ukojenia...


POLECAM!

MOJA OCENA: 9/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Ambrose Bierce
Strażnik umarłych

I
W pokoju na górze nie zamieszkanego lokalu w dzielnicy San Francisco, zwanej North Beach, leżały ludzkie zwłoki przykryte prześcieradłem. Dochodziła godzina dziewiąta wieczór; pokój był słabo oświetlony jedną, jedyną świecą. Wbrew zwyczajowi, który nakazuje zapewnić zmarłemu dużo powietrza, obydwa okna były mimo ciepłej pogody zamknięte, a żaluzje spuszczone. Na umeblowanie pokoju składały się tylko trzy sprzęty — fotel, niewielki pulpit z ustawioną na nim świecą i długi kuchenny stół, na którym spoczywało ciało. Zarówno te sprzęty, jak i ciało zmarłego sprawiały wrażenie, jakby dopiero co je wniesiono, gdyż przygodny obserwator tej sceny, o ile by się taki znalazł, zauważyłby zapewne, że nie było na nich śladu kurzu, który okrywał grubą warstwą cały pokój, zasnuty po kątach pajęczyną.
Pod prześcieradłem zaznaczały się kontury ciała, a nawet można było się domyślić rysów twarzy, przy czym rysy te miały ów nienaturalnie ostry wyraz, który zdaje się cechować oblicza nieboszczyków, a w istocie przynależny jest osobom wyniszczonym przez chorobę. Z ciszy panującej w pokoju można było wnosić, że nie jest on położony we frontowej części domu, która wychodziła na ulicę. Ten tutaj wychodził po prostu na wysoką, wypukłą skałę, gdyż dom tylną ścianą przyparty był do zbocza.
Gdy zegar na pobliskim kościele wybijał dziewiątą z opieszałością, która zdawała się wskazywać na taką obojętność wobec upływu czasu, iż mimo woli nasuwało się pytanie, dlaczego w ogóle zadaje sobie trud oznajmiania godzin — jednoskrzydłowe drzwi pokoju otwarły się i wkroczył przez nie jakiś człowiek. Kiedy podszedł do ciała, drzwi zamknęły się, zapewne samorzutnie; rozległ się zgrzyt jakby przekręcanego z trudem klucza i szczęk zasuwy zaskakującej na swoje miejsce. Następnie słychać było szelest oddalających się kroków i, sądząc z pozorów, mężczyzna został uwięziony. Zbliżył się do stołu i przez chwilę spoglądał na ciało, po czym z lekkim wzruszeniem ramion podszedł do okna i podniósł żaluzje.
Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Szyby pokrywał kurz, a gdy go starł, przekonał się, że okno było zabezpieczone solidnymi żelaznymi prętami, krzyżującymi się w odległości kilku cali od szyby i wpuszczonymi w ściany. Obejrzał drugie okno: to samo. Nie zainteresowało go to specjalnie, nawet nie próbował go odemknąć. Jeśli był więźniem, to w każdym razie więźniem uległym. Po obejrzeniu pokoju usiadł wygodnie w fotelu, wyjął z kieszeni książkę, przysunął sobie pulpit ze świecą i pogrążył się w lekturze.
Mężczyzna był młodym, najwyżej trzydziestoletnim, gładko wygolonym szatynem o śniadej cerze. Twarz miał pociągłą, nos wydatny, szerokie czoło, „zdecydowany” podbródek i wystającą szczękę, co — jak utrzymują posiadacze takowych — znamionuje stanowczość. Szare oczy, poruszające się tylko wtedy, gdy był ku temu powód, miały nieugięty wyraz.
W chwili obecnej utkwione były głównie w książce, lecz od czasu do czasu młody człowiek odrywał się od lektury i przenosił wzrok na zwłoki leżące na stole, nie powodowany bynajmniej jakąś ponurą fascynacją, której w tego typu okolicznościach mógłby ulec nawet ktoś odważny, ani też świadomym buntem wobec wręcz odmiennych wrażeń, jakie mogłyby przytłoczyć osobę bojaźliwą. Spoglądał na zwłoki tak, jak gdyby czytając natknął się na coś, co przypomniało mu o jego otoczeniu. Wyraźnie ów strażnik umarłych spełniał swój obowiązek z pełnym godności rozsądkiem i spokojem.
Po mniej więcej półgodzinnej lekturze doczytał chyba do końca rozdziału i spokojnie odłożył książkę. Powstał i unosząc pulpit nad podłogą przestawił go w róg pokoju, koło okna, zabrał z niego świecę i powrócił do pustego kominka, przy którym dotychczas siedział.
W chwilę później podszedł do ciała leżącego na stole, uniósł prześcieradło i ściągnął je z głowy zmarłego, odsłaniając ciemne, bujne włosy i cienką materię zakrywającą twarz, pod którą rysy zaznaczały się z większą jeszcze wyrazistością niż dotąd. Osłoniwszy wolną ręką oczy przed blaskiem świecy, stał wpatrując się w swego nieruchomego towarzysza z pełnym powagi i szacunku namaszczeniem. Zadowolony z oględzin, naciągnął z powrotem prześcieradło na twarz zmarłego, powrócił do fotela, wziął kilka zapałek ze świecznika, włożył je do bocznej kieszeni surduta i usiadł. Następnie uniósł świecę z podstawki, przyjrzał się jej krytycznie, prawdopodobnie rozważając, na jak długo jeszcze jej starczy. Miała co najwyżej dwa cale, po upływie godziny zapanują tu ciemności. Umieścił świecę na powrót w świeczniku i zdmuchnął płomień.

II
W gabinecie lekarskim przy Kearny Street siedziało za stołem trzech mężczyzn, ćmiąc cygara i popijając poncz. Pora był późna, w rzeczy samej zbliżała się północ, ale ponczu nie brakowało. Najpoważniejszy z tej trójki, doktor Helberson, był tu gospodarzem. Liczył sobie lat około trzydziestu, pozostali jeszcze mniej. Wszyscy trzej byli lekarzami.
— Zabobonny lęk, z jakim żywi odnoszą się do zmarłych — mówił doktor Helberson — jest wrodzony i nieuleczalny. Człowiek nie powinien się go wstydzić, tak jak nie powinien się wstydzić, że odziedziczył na przykład brak zdolności do matematyki albo pociąg do kłamstwa.
Pozostali roześmiali się.
— Czyż człowiek nie powinien wstydzić się kłamstwa? — zapytał najmłodszy z trójki, który był jeszcze studentem medycyny, bez dyplomu.
— Nie powiedziałem niczego podobnego, drogi Harperze. Pociąg do kłamstwa to jedno, a same kłamstwo to drugie.
— Ale czy sądzisz — włączył się trzeci biesiadnik — iż to zabobonne uczucie, ów lęk wobec umarłych, który, jak wiemy, nie ma podstaw, jest powszechny? Ja nie odnajduję go w sobie.
— Ależ on jest z pewnością „wbudowany w twój system” — odparł Helberson. — Potrzebuje tylko sprzyjających warunków, aby dać o sobie znać w jakiś nader przykry sposób, a wtedy oczy ci się otworzą. Lekarze i żołnierze słabiej, naturalnie, go odczuwają niż inni.
— Lekarze i żołnierze! Dlaczego nie dodać jeszcze katów? Ulokujemy się na dobre w kategorii morderców.
— Nie, kochany Mancherze, sędziowie nie dozwolą, by publiczni wykonawcy wyroków aż tak spoufalili się ze śmiercią, żeby na nią zobojętnieć.
Młody Harper, który podniósł się po nowe cygaro leżące na kredensie, rozsiadł się ponownie.
— Co rozumiesz przez warunki, w których każdy śmiertelnik, mężczyzna czy kobieta, odczuje nieuchronnie wspólną rodzajowi ludzkiemu słabość w tym względzie? — zapytał dość zawile.

— Uważam, że gdyby zamknięto człowieka na całą noc z trupem: samego, w ciemnym pokoju, w pustym domu, bez możliwości schowania się pod kołdrę, i gdyby to przeżył pozostając przy zdrowych zmysłach, miałby prawo pysznić się, iż nie zrodziła go kobieta ani też nie jest, jako ów Macduff *, owocem cesarskiego cięcia.
— Wiedziałem, że nigdy nie zaprzestaniesz mnożenia warunków — rzucił Harper. — Ja jednak znam człowieka, który nie będąc ani lekarzem, ani żołnierzem, gotów spełnić je wszystkie, podjąć każdą stawkę, jaką zechcesz wymienić.
— Któż to taki?
— Nazywa się Jarette, jest tu obcy, pochodzi z Nowego Jorku, tak jak ja. Nie mam pieniędzy, żeby na niego postawić, ale on sam postawi na siebie cały plik.
— Skąd wiesz?
— Gdyż on bez zakładów nie może żyć. A co do strachu, uważa go bodaj za rodzaj błahego zaburzenia czy może raczej za szczególną odmianę herezji religijnej.
— Jak on wygląda? — Helberson najwyraźniej był zaintrygowany.
— Podobny do Manchera, mógłby być jego bliźniaczym bratem.
— A więc przyjmuję zakład — oświadczył Helberson krótko.
— Jestem niezwykle zobowiązany za komplement, słowo daję — wymamrotał Mancher, którego zaczęła ogarniać senność. — Czy nie mógłbym również podjąć zakładu?
— Nie ze mną — odparł Helberson. — Twoich pieniędzy nie chcę.
— Zgoda — rzekł Mancher. — Ja będę trupem.
Pozostali roześmiali się.

Rezultat tej zwariowanej rozmowy mieliśmy przed oczyma (...)




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger