"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Krzyk w Niebiosa Anne Rice

Cudowny klimat XVIII-wiecznych Włoch i hipnotyzująca historia weneckiego szlachcica i maestro z Kalabrii,, którzy próbują odnieść sukces w świecie opery.

Urodzony w rodzinie rolników Guido Maffeo, zostaje wykastrowany już w wieku sześciu lat. Po co? Aby nie stracił swojego unikatowego sopranu.
Piętnastoletni Tonio Treschi, ostatni syn szlacheckiej rodziny z Republiki Weneckiej, którego ojciec, Andrea, jest członkiem Rady Trzech z La Serenissimy. 

Guido staje się gwiazdą opery już jako nastolatek, ale traci swój głos w wieku osiemnastu lat, jak wielu kastratów. Po nieudanej próbie samobójczej zostaje nauczycielem muzyki w konserwatorium w Neapolu. Z kolei Tonio dowiaduje się, że jego starszy brat, Carlo, został wygnany z powodu kłopotliwej sytuacji rodziny. Chociaż ojciec próbuje odciąć Carla od rodziny,  powraca on po jego śmierci i planuje odzyskać swoją pierwotną pozycję. Udowadnia on, że Tonio jest nieślubnym synem, poddaje go kastracji i wysyła na studia w Neapolu.
Chociaż wszyscy w Wenecji wierzą, że Carlo stoi za kastracją Tonio, to jednak on nie może oskarżyć brata o zbrodnię, ponieważ spowodowałoby to koniec rodziny Treschi. Postanawia pozostać w Neapolu i uczyć się pod kierunkiem Guido, wstrzymując się od zemsty, dopóki Carlo i jego matka (także kochanka Carla i późniejsza żona) nie będą mieli mają dzieci.

Sopran Tonio ma iście nieziemską moc. Budzi on do życia Guido, który budzi się z depresji i przyjmuje go jako swojego ucznia. Tonio rozwija się niezwykle szybko. Guido także - Tonio wykonuje niektóre z jego oryginalnych kompozycji, które zaczynają imponować publiczności w konserwatorium.
Jednak Guido planuje zabrać Tonia z konserwatorium i pokazać go światu. Obydwaj udają się do Rzymu na swoją operową premierę. Tam zyskują patronat potężnego kardynała, Calvino, i zaprzyjaźniają się z potężnie wpływową hrabią z Florencji, di Stefano. 
Tonio i Guido mają przed sobą świetlaną przyszłość. 
Mimo tego Tonio nie jest w stanie uwolnić się od pragnienia zemsty na Carlo...

Narracja perfekcyjna. 
Historia fascynująca.
Klimat pierwszorzędny.

MOJA OCENA:9/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Guido Maffeo został wykastrowany i wysłany na nauki do najlepszych mistrzów śpiewu w Neapolu, kiedy skończył sześć lat.
Przedtem znał tylko niezmienny głód i okrucieństwo dużej wieśniaczej rodziny, której był jedenastym potomkiem. Przez całe życie Guido pamiętał, że pierwszy dobry posiłek i miękkie łóżko dali mu ci, którzy uczynili z niego eunucha.
Pokój, do którego zaprowadzono go w górskim miasteczku Caracena, był przepiękny. Miał prawdziwą podłogę, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami, a na ścianie Guido po raz pierwszy w życiu ujrzał tykający zegar i bardzo się go przestraszył. Mężczyźni o łagodnych głosach, którym oddała go matka, poprosili, żeby dla nich zaśpiewał. W nagrodę dostał później kielich czerwonego wina, szczodrze osłodzonego miodem.
Kiedy rozebrali go i położyli w ciepłej kąpieli, był już tak słodko senny, że niczego się nie bał. Delikatne ręce masowały mu kark. Ponownie zanurzając się w wodzie, Guido czuł, że dzieje się z nim coś cudownego i ważnego. Nikt i nigdy jeszcze tak się nim nie zajmował.
Prawie już spał, kiedy wyjęto go z kąpieli i przywiązano do stołu. Przez moment czuł, że spada. Głowę miał niżej niż nogi. W chwilę później, ciasno przymocowany, znowu zasypiał, czując gładzące go między nogami jedwabiste dłonie. Dawały mu cień grzesznej rozkoszy. Kiedy zobaczył nóż, zaczął krzyczeć, otwierając szeroko oczy.
Wyginał się. Usiłował zerwać więzy. Ale tuż obok zabrzmiał karcąco jakiś miękki, kojący głos: - Och, Guido, Guido!
Te wspomnienia nigdy go nie opuściły.
Tamtej nocy obudził się na śnieżnobiałych prześcieradłach, przesiąkniętych wonią zmiażdżonych zielonych liści. Mimo bólu między nogami wygramolił się z łóżka i stanął zdumiony przed chłopczykiem w lustrze. Szybko zorientował się, że to jego własne odbicie, które dotychczas widział tylko w spokojnej tafli wody. Przyglądał się swoim ciemnym lokom, dokładnie dotykał całej twarzy, szczególnie małego, płaskiego nosa, który wydawał mu się podobny raczej do grudki mokrej gliny niż do nosów innych ludzi.
Mężczyzna, który wszedł wtedy do pokoju, nie ukarał go, tylko nakarmił, podając zupę srebrną łyżką. Dodawał mu odwagi, przemawiając w dziwnym języku. Na ścianach wisiały małe, kolorowe wizerunki wielu twarzy. Wschodzące słońce wydobyło ich szczegóły. Na podłodze Guido zobaczył parę błyszczących, czarnych butów z cienkiej skórki, tak małych, że pasowały na jego stopę. Wiedział, że je dostanie.
Był rok 1715. Ludwik XIV, le roi soleil Francji, właśnie zmarł. Rosją władał car Piotr Wielki.
W dalekiej północnoamerykańskiej kolonii Massachusetts Benjamin Franklin kończył dziewięć lat. Jerzy I wstąpił właśnie na tron angielski.
Afrykańscy niewolnicy uprawiali pola Nowego Świata po obu stronach równika. W Londynie wieszano ludzi za kradzież bochenka chleba. W Portugalii palono żywcem za herezję.
Wytworni panowie zakładali ogromne białe peruki, kiedy wychodzili z domu; nosili szable i zażywali tabaki z małych, zdobnych tabakierek. Ubierali się w spodnie zapinane pod kolanem na sprzączkę, pończochy, buty na wysokich obcasach. Ich płaszcze ozdabiały olbrzymie kieszenie. Damy w gorsetach z mnóstwem falbanek przyklejały do policzków zalotne muszki, tańczyły menueta w krynolinach, prowadziły salony, zakochiwały się, cudzołożyły.
Ojciec Mozarta jeszcze się nie urodził. Jan Sebastian Bach miał trzydzieści lat. Galileusz nie żył od siedemdziesięciu trzech lat. Izaak Newton był starcem, Jean Jacques Rousseau dzieckiem.
Opera włoska podbiła swat. Tegoż roku Neapol miał ujrzeć “Il Tigrane” Alessandra Scarlattiego, a Wenecja “Narone fatta Cesare” Vivaldiego. Najznamienitszym kompozytorem Londynu był Georg Friedrich Haendel.
Duża część słonecznego Półwyspu Apenińskiego znajdowała się pod obcą dominacją. Arcyksiążę Austrii władał Mediolanem na północy i Królestwem Neapolu na południu.
Guido nie wiedział nic o wielkim świecie. Nie mówił nawet językiem swojego ojczystego kraju. Nie widział niczego, co mogłoby się równać z Neapolem, a konserwatorium, w którym go umieszczono, z widokiem na morze i miasto wydawało mu się olśniewającym pałacem.
Nigdy jeszcze nie dotykał tkaniny równie delikatnej jak ta, z której uszyto podarowane mu czarne szaty i czerwoną szarfę. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu zostanie, aby - już zawsze - śpiewać i grać. Niemożliwe, żeby to było przeznaczone właśnie jemu. Kiedyś w końcu odeślą go do domu.
Nie zrobili tego.
Kiedy w duszne popołudnia fiesty w nieskazitelnym odzieniu kroczył zatłoczonymi ulicami razem z innymi wykastrowanymi dziećmi, a jego czyste, brązowe loki lśniły w słońcu, był dumny, że jest jednym z nich. Ich hymny wznosiły się w powietrze jak szczególna woń lilii i świec. Kiedy weszli do wysokiego kościoła i ich cienkie głosy rozbrzmiały nagle potęgą wśród oszałamiającego Guida splendoru, po raz pierwszy poczuł się naprawdę szczęśliwy.
Całymi latami powodziło mu się doskonale. Obowiązująca w konserwatorium dyscyplina była dla niego niczym. Śpiewał sopranem, na którego dźwięk pękało szkło. Odkąd tylko dostał do ręki pióro, zapisywał niezdarnie melodie, ucząc się komponować, zanim jeszcze umiał czytać i pisać. Nauczyciele go uwielbiali.
Jednak wraz z upływem czasu zaczął pojmować coraz więcej. Bardzo szybko zorientował się, że nie wszyscy muzycy, z którymi się styka, zostali wykastrowani jako mali chłopcy. Niektórzy z nich byli mężczyznami, żenili się, płodzili dzieci. Jednakże nawet dla najlepszego skrzypka, najbardziej twórczego kompozytora sława, bogactwo, splendor wielkich śpiewaków-kastratów pozostawały niedosiężne.
Chóry kościelne, dworskie orkiestry i opery całego świata poszukiwały włoskich muzyków. Ale świat wielbił tylko sopranistów. To o nich wiedli spory królowie, to na ich widok publiczność wstrzymywała oddech. To śpiewak nadawał operze prawdziwy sens. Ni-colino, Cortono, Ferreri pamiętani byli jeszcze długo po tym, kiedy ci, którzy dla nich komponowali, odeszli w zapomnienie. A w małym światku konserwatorium Guido należał do grupy uprzywilejowanych wybrańców, których lepiej żywiono, ubierano, umieszczano w cieplejszych pokojach, pielęgnując ich niezwykły talent.
Obserwując wciąż powiększające się zastępy kastratów, patrząc, jak w miejsce starych pojawiają się młodsi, Guido zauważył wkrótce, że z setek idących corocznie pod nóż zaledwie garstka obdarzona jest pięknym głosem. Przybywali zewsząd: Giancarlo, wiodący śpiewak toskańskiego chóru, wykastrowany w wieku dwunastu lat dzięki uprzejmości maestra, który przywiózł go do Neapolu; Alonso, pochodzący z rodziny muzyków, którego operację zaaranżował jego wuj - eunuch; albo dumny Alfredo, mieszkający w domu swego protektora od tak dawna, że nie pamiętał już ani swoich rodziców, ani chirurga.
No i byli jeszcze niedomyci, niepiśmienni chłopcy, nie znający dialektu Neapolu - chłopcy jak on sam.
Teraz stało się dla niego jasne, że rodzice sprzedali go bez zastanowienia. Był ciekaw, czy przedtem jakiś maestro odpowiednio wsłuchał się w jego głos. Niczego takiego sobie nie przypominał. Możliwe, że złapano go w sieć zarzuconą bez namysłu, z przekonaniem, iż zawsze znajdzie się w niej coś godnego uwagi.
Wszystko to Guido zauważał tylko mimochodem. Był wiodącym śpiewakiem chóru, solistą na scenie konserwatorium, sam pisał już ćwiczenia dla młodszych uczniów. Zanim skończył dziesięć lat, miał okazję słyszeć Nicolina w operze, dostał własny klawikord, zezwolono mu ćwiczyć do późnej nocy. W nagrodę otrzymał ciepłe koce, ładny płaszcz - więcej niż kiedykolwiek miałby odwagę zażądać. Od czasu do czasu pozwalano mu śpiewać przed zachwyconą publicznością w olśniewających wnętrzach prawdziwego pałacu.
Zanim pojawiły się wątpliwości drugiej dekady życia, Guido nauką i regularnymi ćwiczeniami stworzył sobie solidne podstawy do robienia kariery. Jego wysoki, czysty, nadzwyczajnie dźwięczny i elastyczny głos był już teraz otwarcie podziwiany.
Jednak, jak to bywa z każdą ludzką istotą, krew jego przodków, mimo zmian wywołanych kastracją, nie przestawała go kształtować. Jego krewni byli smagli i przysadziści, więc on też nie wyrósł na wiotkiego i prostego niczym trzcina eunucha, jak większość jego kolegów. Jego krępa, proporcjonalna sylwetka dawała złudzenie siły. Chociaż brązowe kędziory i namiętne usta czyniły twarz Guida podobną do oblicza cherubinka, ciemny puch nad górną wargą dodawał jej męskości.
Właściwie byłby całkiem pociągający, gdyby jego nos, spłaszczony na skutek upadku w dzieciństwie, nie wyglądał jakby zgniotła go jakaś potężna pięść, a z brązowych, pełnych uczucia oczu nie wyzierała podstępna, wieśniacza brutalność jego dziadów. Ich małomówność i spryt objawiły się w nim jako pilność i stoicyzm. Podczas kiedy oni walczyli z żywiołami, on z żarem godził się poświęcić wszystko dla swojej muzyki.
W jego manierach i wyglądzie nie można było jednak wyczuć braku ogłady. Chłonął, co tylko mógł, naśladując pełen wdzięku sposób bycia swych nauczycieli, ucząc się od nich poezji, łaciny i klasycznego języka włoskiego. Wyrósł więc na młodego śpiewaka o niezłej prezencji, niepokojąco przy tym powabnego dzięki łatwo zauważalnym cechom szczególnym. Przez całe życie miał słyszeć, jak mówiono: “Jakiż on brzydki” lub “Skąd, jest uroczy!”
Nie zdawał sobie sprawy tylko z tego, jak groźne jest jego spojrzenie. Był potomkiem ludzi brutalniejszych niż zwierzęta, którymi się opiekowali, i sam też wyglądał jak ktoś, kto nie zawaha się przed niczym. W oczach, płaskim nosie, lubieżnych ustach, w całej twarzy Guida był gniew. Nie zdając sobie z tego sprawy, osłonił się nim jak tarczą ochronną. Nikt nie próbował go napastować.
Był jednak powszechnie lubiany. Normalni chłopcy czuli do niego taką samą sympatię jak kastraci. Skrzypkowie przepadali za nim, bo każdy z nich go fascynował, pisał też dla nich wspaniałe utwory. Zaczął być znany jako ciche, poważne, delikatne niedźwiedziątko, którego nie można się było bać, jeśli się je znało.
Pewnego ranka, kiedy Guido miał już prawie piętnaście lat, obudzono go i kazano zejść do gabinetu Maestra. Nie zaniepokoiło go to. Nigdy nie był w tarapatach.
- Usiądź! - powiedział jego ulubiony nauczyciel, Maestro Cavalla. Pozostali otoczyli go kołem. Nigdy jeszcze nie traktowali go tak przyjacielsko, jednak ten krąg twarzy sprawiał na nim nieprzyjemne wrażenie. Od razu domyślił się, dlaczego. Odezwało się wspomnienie pokoju, w którym go wykastrowano, pomyślał sobie jednak, że to o niczym nie świadczy.
Maestro, siedzący za rzeźbionym biurkiem, zanurzył pióro w kałamarzu, wypisał na kawałku pergaminu jakieś cyfry i podał mu go. Grudzień 1727. Cóż to może znaczyć? Przez ciało Guida przebiegł dreszcz.
- To data - powiedział Maestro prostując się - twojego pierwszego występu jako primo uomo w rzymskiej operze.
A więc udało mu się.
Nie będzie śpiewał w chórze kościelnym w parafiach w głębi kraju ani w katedrach wielkich miast. Nie czekał na niego nawet chór Kaplicy Sykstyńskiej. To wszystko było poza nim, a marzenie, które rok po roku inspirowało ich wszystkich, bez względu na to, czy byli biedni czy bogaci i skąd pochodzili, miało się właśnie dla niego spełnić: opera.
- Rzym - szeptał, wychodząc samotnie na korytarz. Na zewnątrz stało dwóch uczniów. Wydawało się, że na niego czekają. Przeszedł, jakby ich nie zauważył. Wyszedł na podwórze. - Rzym - szepnął raz jeszcze i rozkoszował się tym dźwiękiem, eksplozją głosek, które od dwóch tysięcy lat ludzie wypowiadali z zachwytem i przerażeniem: Rzym.
Tak, Rzym, potem Wenecja, Bolonia, Wiedeń, Drezno, Paryż, Praga - wszystkie linie frontu, które zdobywali kastraci. Londyn, Moskwa, znowu Palermo. Nieomal roześmiał się w głos.
Ktoś dotknął jego ramienia. Nie spodobało mu się to. Ciągle jeszcze widział rzędy lóż i wiwatującą publiczność. Kiedy wizja zniknęła, ujrzał wysokiego, smukłego eunucha o skośnych oczach, który pochodził z północy Włoch i zawsze był od niego lepszy. Tuż obok stał Alfredo, bogacz, który miał stale kieszenie pełne pieniędzy.
Chcieli, żeby poszedł z nimi do miasta; mówili, że Maestro dał mu cały dzień na świętowanie. Wtedy zorientował się, kim jest. Ci chłopcy byli wschodzącymi gwiazdami konserwatorium.
On stał się teraz jednym z nich.

2

Kiedy Tonio Treschi miał pięć lat, matka zepchnęła go ze schodów. Nie zrobiła tego specjalnie. Chciała go tylko uderzyć, a on ześlizgnął się w tył po marmurowej płycie i, spadając bez końca, czuł, jak ogarnia go przerażenie.
Nawet to mógłby zapomnieć, jednak jej miłość na co dzień pełna była nieprzewidywalnego okrucieństwa. Emanujące z niej szalone ciepło z minuty na minutę mogło przeistoczyć się w brutalność. Tonio żył rozdarty między przerażającą potrzebą jej obecności i nieopanowanym strachem.
Jednak tego wieczora, chcąc mu to wynagrodzić, wzięła go do Bazyliki Świętego Marka, żeby mógł ujrzeć swego ojca, idącego w procesji. Ogromny kościół, do którego się udawali, był kaplicą doży, a ojciec Tonia był Wielkim Radcą.
Wszystko to wydawało mu się później snem; ale to nie był sen. Tonio zapamiętał te chwile na całe życie.
Po upadku ukrył się przed nią na wiele godzin w czeluściach ogromnego Palazzo Treschi. Nikt nie znał lepiej od niego wszystkich czterech pięter tej wielkiej, chylącej się ku upadkowi renesansowej rezydencji. Żaden pokój czy skrzynia, w której można byłoby się schować, nie były mu obce i zawsze mógł tam się skryć, na jak długo chciał.
Mrok nie przerażał go. Nie martwił się, że może się gdzieś zgubić. Nie bał się szczurów, a nawet z pewną ciekawością śledził ich spieszne wędrówki po korytarzach. Lubił cienie na ścianach, drobne fale zamglonego światła z Canale Grande, przebiegające przez sufity zdobne w wizerunki starców. Znał te stęchłe pokoje lepiej niż świat poza nimi. To był krajobraz jego dzieciństwa, a wszystkie zagmatwane ścieżki poznaczone zostały śladami jakichś ucieczek i wypraw.
Jednak chwile spędzone bez matki były cierpieniem, więc udręczony i drżący przywlókł się w końcu do niej, jak zawsze, gdy służba przerwała już poszukiwania.
Leżała szlochając, kiedy się pojawił: pięcioletni spragniony zemsty mężczyzna o twarzy czerwonej i brudnej od płaczu. Postanowił oczywiście, że nie odezwie się do niej, jak długo będzie żył. To nic, że nie mógł bez niej wytrzymać nawet chwili.
Kiedy otworzyła ramiona, wskoczył jej na kolana i jedną ręką obejmując ją za szyję, a drugą ściskając ramię aż do bólu, siedział przytulony do jej piersi nieruchomo, jakby nie żył. Nie wiedział, że sama była wtedy jeszcze prawie dzieckiem. Czuł, jak go całuje po policzkach, po włosach i ta czułość rozbroiła go. Gdzieś pośród bólu błysnęła myśl, że jeśli mocno ją przytuli, jeśli ją tak zatrzyma, to pozostanie taka jak teraz, a ta druga istota nie wyłoni się już z niej, aby go zranić.
Matka wyprostowała się, przygładzając niesforne loki swoich sztywnych czarnych włosów, a jej brązowe oczy, wciąż zaczerwienione od płaczu, zabłysły nagle podnieceniem. - Tonio! - powiedziała, kołysząc się jak dziecko. - Jest jeszcze trochę czasu. Sama cię ubiorę. - Zaklaskała w ręce. - Zabieram cię do Bazyliki Świętego Marka.
Chociaż piastunki Tonia powiedziały “nie”, nic nie mogło jej powstrzymać. Jakaś radość wypełniła cały pokój, świece mrugały i drżały w rękach podążających za nimi służących, palce matki zręcznie zapinały jego satynowe spodenki i kamizelkę z brokatu. Śpiewając starą pieśń, zaczęła czesać grzebieniem jedwabiste, czarne loki Tonia i gwałtownie pocałowała go dwa razy.
Kiedy szli przez korytarz, a on, podekscytowany stukiem na marmurze swoich zdobnych pantofli, wysunął się do przodu, cały czas słyszał za plecami jej cichy śpiew.
Była śliczna w swojej czarnej aksamitnej sukni, z rumieńcem barwiącym ciemną skórę. Kiedy usiadła w mrocznym felze gondoli, jej twarz o skośnych oczach wyglądała w świetle latarni jak oblicze Madonny na starych bizantyjskich malowidłach. Wzięła go na kolana. Zaciągnięto zasłony. - Kochasz mnie? - spytała. Drażnił się z nią. Zbliżyła swój policzek do jego twarzy, dotykała jego rzęs swoimi tak długo, aż wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. - Kochasz mnie? - zawołała, ściskając jego ramię. A kiedy powiedział: - Tak - czuł jak gorąco go obejmuje i przez chwilę leżał nieruchomy, jakby sparaliżowany, w jej ramionach.
Prawie tańczył, kiedy prowadziła go przez plac. Wszyscy tu byli! Kłaniał się i kłaniał, ręce wyciągały się do jego włosów, damy przytulały go do wonnych spódnic. Signore Lemmo, młody sekretarz ojca, podrzucił Tonia w górę siedem razy, zanim matka powiedziała, żeby przestał. A piękna kuzynka, Catrina Lisani, z dwójką własnych synów u boku, podniosła welon, wzięła Tonia na ręce i przytuliła z mocą do swych białych, pachnących piersi.
Kiedy tylko przekroczyli próg ogromnego kościoła, Tonio zamilkł. Po raz pierwszy widział coś takiego. Wszystkie marmurowe kolumny otoczone były wieńcami świec, pochodnie gorzały w lichtarzach, podsycane podmuchami powietrza z otwartych drzwi. Z olbrzymich kopuł patrzyły na niego anioły i święci, wszędzie dokoła łuki, ściany, sklepienia pulsowały niezliczoną ilością złotych iskier.
Zapragnął, żeby matka wzięła go w ramiona, i bez słowa zaczął się wdrapywać na nią jak na drzewo. Pod jego ciężarem zatoczyła się ze śmiechem w tył.
Nagle tłum zaszeleścił jak liście na wietrze. Zagrzmiały trąby. Tonio obracał się desperacko we wszystkie strony, próbując je zobaczyć. - Spójrz! - szepnęła matka, ściskając go za rękę. Nad głowami ludzi, pod kołyszącym się baldachimem, pojawił się doża na swoim potężnym tronie. Powietrze wypełniła ostra, dusząca woń kadzidła. Trąby brzmiały teraz przenikliwie, wspaniale, zimno.
Nadeszli odziani w olśniewające szaty członkowie Wielkiej Rady. Tonio usłyszał przepełniony dziewczęcą ekscytacją szept matki: - Twój ojciec!
Pojawiła się wysoka, koścista postać Andrei Treschiego. Rękawy jego szaty sięgały ziemi, siwe włosy wyglądały jak lwia grzywa, głęboko osadzone jasne oczy patrzyły wprost przed siebie jak oczy posągu. - Tatuś! - zabrzmiał przenikliwy szept Tonia. Ludzie odwracali głowy, rozległ się stłumiony śmiech. Kiedy spojrzenie Radcy znalazło w tłumie syna, jego stara twarz zmieniła się, rozbłysła niemalże ekstatycznym uśmiechem, ożywiły się oczy. Matka zaczerwieniła się.
Niespodziewanie i jakby znikąd wybuchnęły potężnym śpiewem wysokie, czyste głosy. Tonio poczuł, jak coś ściska go za gardło. Przez sekundę siedział sztywny, tak zaskoczony pieśnią, że nie mógł się poruszyć. Potem zaczął się wiercić, wzniósł oczy do góry, tak że przez chwilę świece oślepiły go. - Siedź grzecznie! - Matka prawie nie mogła go utrzymać. Śpiew rozbrzmiewał dźwięczniej, pełniej. Przychodził falami z obu stron ogromnej nawy. Tonio niemalże widział splatające się melodie: dużą złotą siatkę zarzuconą na pluskające morze w drgających promieniach słońca. Nawet powietrze było muzyką. I wreszcie, tuż nad sobą, ujrzał śpiewaków. Stali na wielkich galeriach po obu stronach kościoła; mieli otwarte usta, ich twarze błyszczały w świetle. Wyglądali jak anioły na mozaikach.
Tonio błyskawicznie zsunął się na ziemię. Czuł dotyk ręki matki, która próbowała go złapać. Szedł szybko pośród otaczających go spódnic i peleryn, przez woń perfum i zimowe powietrze, aż zobaczył otwarte drzwi, a za nimi schody. Kiedy piął się w górę, ściany dookoła niego wydawały się pulsować akordami muzyki organów, aż nagle stanął w cieple galerii, wśród tych wysokich śpiewaków.
Zapanowało poruszenie. Tonio był już przy samej barierce i patrzył w oczy olbrzymowi, z którego ust płynął głos tak czysty i złoty, jak dźwięk trąbki. Mężczyzna śpiewał tylko jedno słowo: “Alleluja”, brzmiące niczym szczególny apel, wezwanie. Pozostali podjęli nagle jego wołanie i powtarzali je raz po raz; ich głosy nakładały się na siebie, a chór po przeciwnej stronie kościoła odpowiedział im jeszcze donośniej.
Tonio otworzył usta i wraz z wysokim chórzystą zaśpiewał “Alleluja”. Ręka mężczyzny zacisnęła się przyjaźnie na jego ramieniu, a on sam kiwał głową i, nie wypowiadając ani słowa, mówił swoimi dużymi, brązowymi, jakby zaspanymi oczami: - Tak, śpiewaj! - Tonio poczuł przez szatę jego szczupły bok, a tuż potem ramię, obejmujące go w pasie i podnoszące w górę.
Pod nim, w dole, był blask, doża na swoim obciągniętym złotą materią tronie, członkowie Senatu w purpurowych szatach, radcy w szkarłacie, wszyscy patrycjusze Wenecji w białych perukach, ale on utkwił oczy w twarzy śpiewaka i słuchał własnego głosu, brzmiącego jak dzwoneczek na tle śpiewu tamtego. Ciało Tonia odpłynęło. Opuścił je, wydźwignięty w powietrze, kiedy ich głosy zlały się z sobą. Ujrzał, jak rozkosz zastępuje senność w drżących oczach chórzysty. Zadziwiał go potężny dźwięk, dobywający się z piersi mężczyzny.
Kiedy spoczywał znów w ramionach matki, ona uniosła wzrok ku kłaniającemu się głęboko rosłemu śpiewakowi i rzekła: - Dziękuję, Alessandro.

* * *
- Alessandro, Alessandro - szeptał Tonio i, tuląc się do niej w gondoli, spytał z desperacją: - Mamo, będę śpiewać tak jak on, kiedy urosnę? Będę śpiewać jak Alessandro? - Nie potrafił jej tego wyjaśnić. - Mamo, chcę być jednym z tych śpiewaków!
- Och, na Boga, Tonio, nie! - Wybuchnęła śmiechem i, czyniąc jakiś skomplikowany ruch nadgarstkiem, skierowany do jego piastunki Leny, podniosła oczy ku niebu.
W całym domu, aż po dach, coś jęczało i stukało. Kiedy Tonio spojrzał w stronę ujścia Canale Grande, oczekując nieskończonej ciemności laguny, ujrzał morze w ogniu: setki, tysiące światełek podskakujących na wodzie, zupełnie jakby wylało się na nią całe drżące światło wypełniające bazylikę. Matka powiedziała mu pełnym szacunku szeptem, że to urzędnicy państwowi płyną oddać cześć relikwiom świętego Jerzego.
Przez chwilę nie było słychać nic prócz świstu wiatru, który dawno już połamał kruche kratki podpierające rośliny zniszczonego ogródka na dachu. Gdzieniegdzie leżały jeszcze przy nich uschnięte, wyrwane z korzeniami drzewka. Ich liśćmi szarpał i szeleścił wicher.
Tonio pochylił głowę i delikatną szyję ku ciepłym rękom matki. Tulił się do niej, czując niemy, obezwładniający strach.
Tej nocy leżał w łóżku przykryty po brodę i nie mógł zasnąć. Usta śpiącej obok matki były rozluźnione, twarz, jakby wbrew jej woli, stała się łagodna. Brwi miała ściągnięte, wydawało się, że coś ją dręczy, że nie śpi. Ojciec nigdy nie spędzał nocy z nimi, zawsze pozostawał w swoich apartamentach.
Tonio boso wysunął się spod przykrycia na zimną podłogę. Był pewien, że gdzieś wśród nocy chodzą uliczni śpiewacy. Z trudem otworzył drewniane okiennice i słuchał z zadartą głową, dopóki nie wpadł mu w ucho daleki głos tenora. Dołączył się do niego bas, zagrzmiał dysonans strun i głośniej, wyżej poniosła się melodia.
W nocnej mgle niknęły formy i kształty, poniżej lśniła tylko aureola jedynej żywicznej pochodni, której ciężka woń mieszała się ze słonym zapachem idącym od morza. Kiedy słuchał, obejmując dłońmi kolana, z głową wspartą o wilgotną ścianę, był znowu na galerii chóru w bazylice. Głos Alessandra umykał mu, ale doskonale pamiętał to uczucie, ten senny podmuch muzyki. Otworzywszy usta, zawtórował dalekim ulicznym śpiewakom i na ramieniu poczuł znów dłoń Alessandra.
Co zaczęło go tak nagle dręczyć? Co go tak niepokoiło? Przenikliwy, nie zamglony jeszcze językiem pisma umysł podsunął mu znowu obraz tej dłoni, spoczywającej tak delikatnie na jego szyi, i falujących rękawów, z których się wysuwała. Wszyscy inni znani mu wysocy mężczyźni musieli się pochylać, żeby pogłaskać chłopca tak małego jak on. Przypomniał sobie, że nawet wtedy na galerii, w czasie śpiewu, był zaskoczony, iż ta ręka spoczęła na nim bez trudności. Ramię, które uniosło go w górę, oraz dłoń, obejmująca jego pierś, jakby był lalką, i unosząca ku muzyce, wydawały się monstrualne, magiczne.
Pieśń dręczyła go, odciągała od tych myśli. Melodia zawsze tak na niego działała, sprawiała, że pragnął klawikordu, na którym grała matka, jej tamburynu lub po prostu dźwięku ich splecionych głosów. Czegokolwiek, byle tylko trwała. Niespodziewanie, drżąc z zimna na parapecie, zasnął.
Miał siedem lat, kiedy dowiedział się, że Alessandro i wszyscy wysocy śpiewacy z Bazyliki Świętego Marka są eunuchami (...)

***

Przesycona aurą namiętności powieść znakomicie oddaje klimat czasów pełnych uwielbienia dla śpiewaków kastratów

Wenecja, XVIII wiek. Świat zamożnej i szanowanej rodziny patrycjuszy, skrywającej bolesne tajemnice. Najmłodszy w tej rodzinie, Tonio Treschi, dysponuje nadzwyczajnym głosem, który jest jego wybawieniem, ale wkrótce stanie się przekleństwem. Wbrew własnej woli Tonio zostaje kastratem i trafia do konserwatorium, pod opiekę mistrza zdolnego uczynić go największym śpiewakiem epoki.

Ta przesycona aurą namiętności, artystycznego kunsztu, ludzkich słabości i chęci zemsty powieść znakomicie oddaje klimat czasów, kiedy śpiewacy kastraci byli otaczani czcią, podziwiani, uwielbiani, ale i poddawani surowej ocenie wymagającej publiczności. Osobiste dramaty, głębokie uczucia, pasja czynią z jej bohaterów postaci z krwi i kości.















Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger