Sophie - Guy Burt
Zaskórniaczek, które uwielbiam. Kto jeszcze nie czytał - polecam!!!!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Przewalające się przez ogród gwałtowne podmuchy wiatru wciskają się do wnętrza, miotając płomykiem jedynej świeczki. Po ścianach tańczą chybotliwe cienie; nagłe rozbłyski światła rozjaśniają czające się w kątach mroki. Z ciemnych korytarzy na piętrze niosą się dziwne szelesty i szmery; są jak szept, jak wspomnienia o tym, co minęło.
Oddycham trochę spokojniej. Zaczynam rozumieć, o co tu chodzi, uświadamiać sobie zasady tej gry. Matthew wydaje się zdenerwowany, widać to w jego ruchach. Niezgrabnie podnoszę ręce, by odgarnąć z twarzy pasmo włosów. Dostrzega ten gest kątem oka i odwraca się w moją stronę.
– Przepraszam – mówi.
Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę.
– Sophie? Przepraszam. Żałuję, że cię uderzyłem. Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale musimy z tym skończyć... Wiesz, o czym mówię: dość kłamstw. Ten etap mamy już za sobą. Żadnych więcej gierek. Zgoda?
Kiwam głową i widzę, że trochę go to uspokaja. Za oknami rozlega się nagle przeraźliwy trzask pękającej gałęzi, ale on chyba tego nie słyszy.
– Między nami musi być inaczej. Brakuje mi tego, co było.
Nie mam pojęcia, o czym on mówi, na wszelki wypadek jednak kiwam głową – to najłatwiejsze w mojej sytuacji – tylko dokąd nas to doprowadzi? Tego niestety też nie wiem.
Opieram się mocniej o ścianę, próbując skupić spojrzenie na tańczącym płomyku świecy. Ręce skrępowane mam w nadgarstkach kilkoma warstwami taśmy, ale nogi zostawił mi wolne. Pomału podciągam kolana i opieram na nich łokcie. Boję się. Bardzo się boję.
Czego on chce? Dostrzegam w nim teraz niepewność. Jakby nie wiedział, co zrobić.
– To, co istotne, nigdy się nie zmienia.
– Co? – O czym on mówi?
– Wszystko się tu zmieniło: dom, ogród, ta kuchnia – uzupełnia z głębokim westchnieniem. – Wszystko wygląda inaczej, ale to, co najważniejsze, pozostało takie jak dawniej. Ty. Ja. Przecież wiesz. – Uśmiecha się lekko i twarz mu trochę łagodnieje; odwraca głowę i zaczyna wpatrywać się w ciemność.
***
Gdy Sophie i ja byliśmy małymi dziećmi, nasz ogród wydawał mi się ogromny –zaczynał się tuż przy domu, a kończył gdzieś hen daleko. Były w nim klomby, rabaty i wysokie zielone żywopłoty. W odpowiednich porach roku na rozpiętych w różnych miejscach kratownicach kwitły pnące róże i pachnące słodko kapryfolium. Część ogrodu przecinał strumień. Rozpięte nad nim dwa drewniane mostki prowadziły na błotnisty skrawek ziemi, gdzie kiedyś rozciągał się sad, z którego przetrwały tylko dwa stare drzewa.
Za czasów naszego dzieciństwa ogrodnik palił tam śmieci; stała tam również szopa na narzędzia. Zmieszane z błotem popioły wydzielały paskudny zapach. Przekroczywszy strumień, trzeba było zatykać nos i bardzo ostrożnie stąpać po grząskim gruncie.
Z okien domu widać było tylko niewielki fragment ogrodu. Nawet z mojej sypialni na piętrze nie sposób było dostrzec wielu miejsc, zasłaniały je bowiem drzewa i krzewy.
Właśnie z tego powodu, jak również dlatego, że w domu nie bardzo mieliśmy co robić, większość wolnego czasu spędzaliśmy w ogrodzie; stał się naszą wyłączną własnością.
Nikt nam w tym nie przeszkadzał.
Ojciec był dla nas postacią tak mglistą i widywaną tak rzadko, że w życiu moim i Sophie nie odgrywał właściwie żadnej roli. Nasza mama zajmowała cały parter domu i prawie nie opuszczała swego terytorium. Jeśli w ogóle się poruszała, to zwykle pomiędzy salonem a kuchnią – w zupełnie niepojętych dla nas celach. Regularność, z jaką odbywała te wędrówki, i mechaniczna precyzja jej ruchów przypominały automat. Było to trochę straszne, z drugiej jednak strony dziwnie uspokajające. Wiedząc, gdzie w danej chwili będzie nasza matka, mogliśmy w taki sposób regulować własne ruchy, aby unikać z nią spotkań.
Miałem w tym czasie pięć lat, a Sophie siedem.
(...)